Samo wiezienie bylo nudne, ale w sam raz jako przygrywka do Apartheid Muzeum, ktore bylo w grafiku jako nastepny punkt programu. Ale najpierw prosto z wiezienia poszlismy do sadu konstytucyjnego, gdzie przewodnik dumnie wyjasnial o budynku, konstytucji RPA i innych cudach wiankach. Wszystko swietnie, ale w tym calym wspanialym budynku nie bylo ani jednej funkcjonujacej toalety.
Po Constitution Hill moj kierowca byl w lepszym humorze i pojechalismy do Apartheid Museum. Mam o tym miejscu bardzo mieszane uczucia. Z jednej strony jest potrzebne, ale z drugiej strony to nie jest to muzeum apartheidu, a swiatynia kultu Nelsona Mandeli. Ale przynajmniej toalety byly czyste. I zaraz przy wejsciu byla sciana poswiecona jednemu z moich ulubionych artystow - Johnny Clegg. Niestety nie mozna bylo robic zdjec. Jedno i tak ukradkiem pstryknelam, ale natychmiast osilek z security sie pojawil i domagal sie abym je usunela z telefonu. Nie pomoglo nawet tlumaczenie, ze znam slowa do wszystkich jego piosenek, nawet tych po zulusku. W muzeum (tak jak i w wiezieniu na Constitution Hill) zaskoczyla mnie ogromna ilosc rosyjskich turystow. Z tego co zrozumialam, to byli to glownie Rosjanie mieszkajacy w Dubaju.
W muzealnej restauracji zamowilam najmniejsza porcje loaded fries (a.k.a. halal snack pack, gyros fries, czy jak to tam w innych krajach nazywaja). Strasznie mi tego w Japonii brakuje. Usiadlam przy jedynym wolnym stoliku na tarasie, kiedy pojawila sie grupa Rosjan. Nie mieli gdzie usiasc, wiec jedna z ich babek zagadala do mnie, czy nie moglabym sobie gdzies indziej pojsc, bo ja jestem jedna wiec mi caly stolik nie jest potrzebny. Odpowiedzialam jej, ze “ai dont spik inglisz.”
Dostalam wiadomosc od kierowcy, ze juz wrocil i czekal na mnie na parkingu. Bo kiedy ja zwiedzalam Apartheid Museum, to on pojechal odebrac grupe, ktora sie do nas miala dolaczyc na wycieczke do Soweto.
Nie chcialam Soweto, ale rep z MoAfrika byl bardzo przekonujacy. Nie jestem fanka tzw poverty tourism, unikam tego typu atrakcji jak tylko moge. Takie moje skrzywienie. No ale, powiedzieli mi, ze to nie jest turystyka biedy, ale edukacja.
Grupa, ktora sie dolaczyla to szesc starszych Amerykanek na wyjezdzie do RPA z biurem podrozy. Dla nich Soweto to wycieczka fakultatywna. I podeszly do tego w typowym amerykanskim stylu, glosno i z przytupem. Zadawaly bardzo zdumiewajace pytania, w tym rowniez i mnie. No coz. Lepiej zapytac i wiedziec, niz nie zapytac i nadal byc przekonanym, ze Polska to biedny kraj pograzony w wojnie z Rosja.
Samo Soweto jak Soweto. Przejechalismy przez te czesci miasta, gdzie domy wygladaly tak, jak gdziekolwiek indziej na swiecie, z basenami w ogrodkach i wypucowanymi samochodami zaparkowanymi za murami z kolczastym drutem. Amerykanki ziewaly, nie takie Soweto chcialy zobaczyc.
Wiec pojechalismy do slumsow. Wycieczka byla zaplanowana na maksimum przystankow, gdzie za kazdym razem byla opcja opcjonalna, lub przymusowa, na otwarcie portfela.
Zabrano nas nawet do chalupki mlodej dziewczyny w ciazy, ktora mieszkala w slumsowym blaszaku z czworka dzieci, jej wlasna matka i swinka morska. Tak, swinka morska. Metraz blaszaka byl porownywalny do przecietnego mieszkania w Tokio. Dziewczyna tlumaczyla, jak ciezko im sie zyje. I to byl nasz znak na wyciagniecie portfeli.
Jedna z Amerykanek skomentowala, ze moze zyloby im sie latwiej, gdyby nie miala tylu dzieci. I dziewczyna i jej matka wygladaly na totalnie zdumione tym komentarzem. Odpowiedzialy, ze im wiecej dzieci sie ma, tym wieksze szanse, ze ktoremus z potomstwa sie w zyciu powiedzie i wtedy bedzie opiekowal sie reszta rodziny. Amerykanka na to, “jak ma im sie w zyciu powiesc, skoro nie macie jak ich ubrac, nakarmic i wyslac do szkoly juz teraz?” Nasz przewodnik kazal nam sie stamtad szybko ewakuowac, bo sytuacja robila sie malo przyjemna.
Wiec pojechalismy do galerii sztuki w Soweto.
Jednym z przystankow byl park rozrywki w Soweto, z bungee jumping, barem, restauracja, itp, itp. Ale toalety byly tak okropne, ze zastanawialam sie czy by w krzaki nie pojsc. Ale za duzo ludzi naokolo. Amerykanki kupily jedna butelke piwa na szesc osob, powiedzialy, ze bylo okropne.
Kolejny punkt to Hector Pieterson Muzeum, gdzie opowiedziano nam ta sama historie trzy razy, ale za kazdym razem fakty sie zmienialy. Obsluga nie potrafila wyjasnic, ktora wersja jest historycznie prawdziwa. Ale przynajmniej kibelki byly czyste.
Nie mielismy juz czasu na odwiedzenie domu Nelsona Mandeli (za dodatkowa oplata), wiec od razu pojechalismy do Sandton, gdzie znajdowal sie hotel Amerykanek.
Kierowca byl w duzo lepszym nastroju, bo Amerykanki tak typowo po amerykansku, szastaly napiwkami. Skorzystalam wiec z jego dobrego humoru i poprosilam, zeby po drodze do mojego hotelu zatrzymal sie przy jakims sklepie. Jako ze to niedziela i juz wszystko bylo pozamykane, to musialam zrobic zakupy przy stacji benzynowej. Dojechalismy do mojego hotelu kilka minut przed 19-ta. Mall juz byl prawie zamkniety.
Chcialam zamowic Uber Eats, ale opcje, ktore dowozilyby po 19-tej byly bardzo ograniczone. Nie mialam wyjscia, poszlam wiec na obiad do hotelowej restauracji. I nawet nie bylo tak zle. Normalny bufet. Nastepnego dnia mialam wycieczke do Pilanesberg National Park, kierowca mial mnie odebrac o 3:30 rano, wiec poprosilam w hotelu o przygotowanie pudelka ze sniadaniem (skoro sniadanie bylo w cenie pokoju i hotel oferowal pudelkowa opcje). Powiedziano, ze ktos mi to pudelko przyniesie za kilka minut, bo rano nie byloby jak go odebrac o tak wczesnej godzinie.
No faktycznie, facet przyniosl. I dosyc energicznie staral sie wepchnac do mojego pokoju. Zadawal bardzo nieladne pytania i ogolnie zrobilo sie bardzo nieprzyjemnie. Kiedy wykopalam jego noge, bo blokowala drzwi (dziecko drogie, ja taekwondo trenowalam przez lata cale, nawet o olimpiadzie swojego czasu marzylam), to niby spasowal, ale zaraz sie odwrocil i zlapal futryne, bo pewnie liczyl, ze nie zatrzasne drzwi z jego palcami. Przeliczyl sie.
Czy hotel zrobil cokolwiek aby mi ten bardzo ekscytujacy wieczor wynagrodzic? Absolutnie nic. Bo wedlug nich, nic sie przeciez mi nie stalo. I ze to moja wina, ze jestem “starsza pania podrozujaca samotnie.”
Nastepnego dnia lokalesi wytlumaczyli mi, ze bardziej sie facetowi oplacalo wlamac do mojego pokoju i zniknac w sina dal niz pracowac za minimalna stawke w kuchni. No fajnie…
Pudelko ze sniadaniem wyrzucilam do smieci. Drzwi wejsciowe zablokowalam kanapa.
c.d.n.@Ladyage To ile mialam szczescia dotarlo do mnie nastepnego dnia, kiedy poznalam dwie Amerykanki, ktore zostaly napadniete jadac uberem. Wziely ubera ze swojego hotelu w ponoc bezpiecznej okolicy, zeby pojechac do restauracji (mowily, ze tylko okolo mili od hotelu). Ich uber zostal zatrzymany przez osobnikow z bronia palna, zostaly zmuszone do wysiadki, zaciagniete do bankomatow, zmuszone do wyciagniecia maksymalnej kwoty z kazdej karty. Jedna z babek wprowadzila zly pin, wiec karte zablokowalo, to ja pobili. Ukradli im telefony, portfele, kurtki, i zabrali im tez buty.
Jak babki poszly na policje, to im powiedziano, ze najpewniej ten kierowca tez byl czlonkiem tego gangu, ale skoro to nie on je napadl, wiec nic nie mozna mu zrobic.@hiszpan Oczywiscie, ze to po prostu pech, tak dziwacznych przygod hotelowych jeszcze nie mialam. Ale ta cala podroz byla pod pechowa gwiazda juz od ponad trzech lat
;-)
I calkowicie zgadzam sie z Twoja porada!
Warto tez pamietac, ze realia kobiety podrozujacej samotnie bardzo czesto bywaja inne niz mezczyzn.@klapio
Te schody to normalna forma przemieszczania sie z St. Paul's (na gorze drabiny) do "miasta". Z pracy do domu, lub odwrotnie.
Jest tez coroczny wyscig po schodach, ludzie z calego swiata sie na to zjezdzaja. Rekord swiata w wejsciu do chyba 5 minute 16 sekund, Moj czas to ciut ponad 11 minut. Ostatnie1/3 drogi bylam gotowa sie poddac i szlam na rekach i nogach, tak jak na prawdziwej drabinie. I nawet nie wiedzialam, ze obecny rekordzista rowniez uzywa tego patentu.
Ja przed wyjazdem trenowalam na wszelki wypadek (w koncu te wszystkie schody do chramow i swiatyn na cos sie przydaly!) i ciesze sie, ze to robilam, bo inaczej pewnie padlabym w polowie drogi. Nogi trzesly mi sie przez nastepne trzy dni, a bol miesni byl nie z tej planety.Poniedzialek i cala reszta. Yay! To juz prawie koniec tej epopeji. Ciesze sie, ze wytrwaliscie do konca!
Poniedzialek.
Moj kierowca od MoAfrika stawil sie punktualnie o 3:30 rano. Zaparkowal na glownym parkingu, ale ja w ciemnosciach nie chcialam spacerowac, wiec powiedzialam mu, ze ma podjechac bezposrednio pod moj budynek. Potem zajelam sie odsuwaniem kanapy. Nie wiem, jakos na adrenalinie latwiej mi ja bylo poprzedniego wieczora przepchnac do drzwi niz teraz odpechnac. Na pewno pobudzilam wszystkich moich sasiadow, bo nie dosc, ze halas robilam, to jeszcze przeklinalam na caly glos, w trzech jezykach, zeby bylo weselej.
Potem okazalo sie, ze noga kanapy zahaczyla o zrypana wykladzine podlogowa (bo ten hotel nie byl pierwszej swiezosci) i po prostu kawal tejze wykladziny zdarlam.
No ale, udalo sie, siedzialam w minivanie MoAfrika w drodze do Parku Narodowego Pilanesberg. Ale najpierw musielismy odebrac moje wspoltowarzyszki podrozy. Trzy babki z USA, w moim wieku, nauczycielki w szkole podstawowej po fachu. Byly iscie amerykanskich rozmiarow i nagle w minivanie zrobilo sie bardzo ciasno. I przez kolejnych kilka godzin musialam wysluchiwac ich historii zyciowych, opowiesci o poprzednich podrozach (robily Egipt na wlasna reke) i pogladach polityczno- (byly bardzo MAGA) -religijnych (ewolucja to bzdura). Zawsze kiedy czytalam newsy lub ogladalam tiktoki o takich osobnikach, myslalam, ze to przerysowane karykatury, a tu prosze, istnialy na zywo. Mieszkaly w jakims AirBnB, i narzekaly, ze wszystkie liczniki byly na timerach i trzeba bylo doplacach przez jakas apke jesli chcialo sie dluzej prad uzywac lub dlugi prysznic brac.
Tym razem kierowca nie proponowal malzenstwa, bo byl zbyt zajety sluchaniem jakiego religijnego podcastu, gdzie pastor krzyczal, ze ludziom sie w zyciu nie powodzi, bo nie wysylaja mu wystarczajacej ilosci pieniedzy.
I pomiedzy pastorem i Amerykankami, mialam serdecznie dosyc tego jazgotu, wiec zaciagnelam czapke na oczy i usnelam. Spanie w kazdych warunkach to moja superpower.
Obudzilo mnie amerykanskie szturchanie, ze dojechalismy do jakiejs stacji paliw-sklepu-galerii-sztuki-marketu rekodziela i bedzie postoj na sniadanie. Sniadanie jak sniadanie, mnie bardziej interesowala toaleta. Byla. Ale uchwyt z papierem toaletowym byl w metalowej obudowie zamkniety na klodke. A w srodku papieru brak. Na szczescie jadlodajniowa czesc budynku miala papierowe serwetki dla kazdego bez limitow, w dyspenserach na ladzie, wiec wzielam cala garsc. Pani za lada pokiwala glowa ze zrozumieniem.
Na sniadanie zamowilam grilowana kanapke z serem i pomidorem, podano mi ja z torba frytek na wynos. Kupilam cole light i jakis sok i wode i moj ulubiony poludniowo-afrykanski batonik - Peppermint Crisp. Pozarlam go tak szybko, ze nawet zdjecia nie mam. Smak mej mlodosci. Jedyny sluszny sposob konsumpcji Peppermint Crisp to odgryzienie obu koncow i wsadzenie jednego konca do mleka (badz kawy, badz czegokolwiek) i picie jak przez slomke.
Pilanesberg to takich troche sztuczny park narodowy, zostal zalozony w latach 80-tych i zwierzeta zostaly tam sprowadzone z innych miejsc w RPA. Sam park jest maciupenki.
No i powiedzmy, Kurger to to zdecydowanie nie jest. Bylam w Krugerze w 1992 roku, wiec to co wiem o tym miejscu to antyczna historia, ale w pamieci zostal mi jako bardzo magiczne miejsce, czulam sie tam jak na planie filmu przygodowego.
A Pilanesberg? Bardziej przypominal mi japonskie safari parki niz park narodowy w Afryce. No ale “big 5” maja (bo sobie przywiezli), zwierzyna lata luzem, drogi sa dobrze utrzymane, mozna spokojnie pojechac wypozyczonym autem bez wiekszych problemow.
My jechalismy jeepem firmy, ktora operuje lodge w parku, a nasi przewodnicy to normalni park rangers. Na parkingu przed wjazdem przesiedlismy sie z naszego minivana do oficjalnego jeepa i tu pierwszy problem. Bo nasza czworka miala dolaczyc sie do innej grupy. Jeep ma miejsce na 9 osob. Ale na 9 osob normalnych rozmiarow. A w tej innej grupie byla amerykanska para o amerykanskich wymiarach. Czyli w sumie 5 osob, ktore wymagaly po dwa miejsca. No nijak nie udaloby sie nam upchnac do jednego jeepa, choc przepisowo bylo nas dziewiec osob. I tu park stanal na wysokosci zadania i podstawil drugi samochod z drugim przewodnikiem. Ale przez to wyruszylismy na przejazdzke z duzym opoznieniem.
Choc to byl poniedzialek, to park byl dosyc zatloczony, niektorzy goscie w prywatnych samochodach zachowywali sie okropnie i do zwierzat i do pracownikow parku. Karawan prywatnych samochodow doslownie popychajacy lwice na drodze. Kiedy park rangersi interweniowali, to kierowcy wyzywali ich w najbardziej rasistowski sposob. Byla tez i polska rodzina w Toyocie, k*rwy i inne mniej lub bardziej wyszukane okreslenia fruwaly w powietrzu.
Sam park jak park. Zwierzeta byly. Z wielkiej piatki tylko bawola nie udalo nam sie zobaczyc. Lepard byl daleko i na skalach, ale przynajmniej byl.
Park ma problem z klusownictwem, wiec zapobiegawczo wladze parku obcinaja nosorozcom rogi. Na lunch (w cenie tego safari) zatrzymalismy sie w tym duzym kompleksie przy wybiegu ze sloniami. Maja tam slonie, ktore nie biegaja luzem po parku, ale tak bardziej jak w zoo. Zrobili to dlatego, bo bylo za duzo wypadkow kiedy turysci robili sobie selfie ze zwierzetami na dziko. Teraz maja slonie w zagrodzie i mozna sie selfowac do upadlego. Oczywiscie sa tez w parku slonie, ktore biegaja luzem.
Sam lunch byl zjadliwy, ja wzielam grillowana kielbaske po boersku, czyli dokladnie jak taka nasza polska z grilla. Tyle, ze ta tutaj prawie wcale nie byla doprawiona. W kompleksie byl tez sklep z prawie wszystkim, ceny wcale nie byly kosmiczne, napoje porownywalne do sklepu przy stacji benzynowej. Za to pamiatki cenowo byly z kosmosu. Polowalam na magnesy, ale dalam sobie spokoj.
Super
:) Co sprawiło ze dziecięcym marzeniem była akurat Św Helena?Co z tym hełmem Szturmowca, bo wstawiłas w relacji, a i masz w awatarze więc pewnie ma to znaczenie, a serio pytam bo nie wiem
:)
Bardzo fajnie móc zrealizować marzenia z dzieciństwa. To już rozumiem Twój wybuch radości po dotarciu na miejsce. Trzymam więc kciuki i chętnie się dowiem więcej o tym miejscu.Co do zbroi troopera to aż parsknąłem w monitor
:lol:
@2catstrooperAle skąd cały pomysł na podróże Stormtroopera? To bardzo oryginalna koncepcja i pierwotnie myślałem, że wklejasz tylko hełm aby zasłonić swój wizerunek.
2catstrooper napisał:Ja z natury jestem kobieta rozwiezlaNie chcę wnikać, co miałaś na myśli pisząc te słowa
;) ale jak dla mnie - nie ograniczaj się w pisaniu! Przekazujesz wiele ciekawych informacji dotyczących specyfiki wyspy, a "własne przemyślenia" i wstawki, typu anegdotka z francuską żoną, dodają relacji kolorytu. No i w końcu bądż co bądż, to Ty tam byłaś, więc te subiektywne odczucia i przemyślenia są zdecydowanie wartościowe.
Dokładnie tak! Świetna, charakterna relacja! To co piszesz jest jeszcze ciekawsze od zdjęć, które też się z dużą przyjemnością ogląda. Czekam na ciąg dalszy!
2catstrooper napisał:Dostalam prywatna wiadomosc, ze w mojej relacji (moich relacjach) jest za duzo slow, i ze ludziom nie chce sie tego czytac. Ze mam byc bardziej zwiezla, bo nikogo nie interesuja moje przemyslenia.
:lol:Twoje opowiadanie jest znakomiteDawno nie czytałem z takim zainteresowaniem relacji tu na forum przy tym rechocząc śmiało
:twisted:Dajesz dalej
@2catstrooperDroga Autorko,tak jak koledzy powyżej upraszam, pisz jak najwięcej słów! Tak trzymaj! Od dawna tak dobrze nie czytało mi się relacji - treściwej, zabawnej, autentycznej. Tego amatorzy pisma obrazkowego nie docenią.Mały PSik:przewija się w kilku miejscach Cola Zero. Co jest w niej magicznego a czego nie ma zwykła Coca Cola?
sko1czek napisał:Mały PSik:przewija się w kilku miejscach Cola Zero. Co jest w niej magicznego a czego nie ma zwykła Coca Cola?Też tego nie kumam, ale skoro zostały tylko trzy sztuki na całej wyspie, to coś musi być na rzeczy.
:mrgreen:
sko1czek napisał:Mały PSik:przewija się w kilku miejscach Cola Zero. Co jest w niej magicznego a czego nie ma zwykła Coca Cola?Przepraszam, że się wtrącam.Cola zero słodzona jest aspartamem a zwykła cukrem. Teoretycznie mniej szkodliwa i mniej kaloryczna. Jak dla mnie jest mniej słodka i "jałowa" w smaku. Moim zdaniem nie ma żadnej magii. Jedno i drugie to gówno.Tak mi się kojarzy, że Karl Lagerfeld był uzależniony od coca coli ale nie zero a diet. Różnica taka, że diet ma kwas cytrynowy a zero cytrynian sodowy.
Ja również zachęcam @2catstrooper do kontynuacji relacji w dotychczasowym stylu.Relacja jest świetna nie tylko z powodu unikatowego kierunku podróży, ale właśnie ze względu na jej autorkę, sposób pisania i wyrażania swoich odczuć.
bonifacy napisał:BTW @Washington chciałbym zauważyć że HLE nie ma dodanego w społeczności https://spolecznosc.fly4free.pl/lotnisko/HLE/Dodałem
:)A samą relację z przyjemnością śledzę i czekam na więcej
:)
Z tym internetem to faktycznie jaja jakieś
:) Liczyłem ze na łodzi będziesz w hełmie szturmowca
:lol: Kąpiel z rekinami super. Film nie oddaje pewnie tego jakie to uczucie. No i cena przyzwoita.
Następnym razem po flagę kaszubską zgłoś się do mnie - załatwię Ci po sąsiedzku z Goręczyna, Somonina czy Ostrzyc
;)A tak w ogóle, to w związku z tą relacją naszła mnie potrzeba powrotu do mojego dawnego trybu podróżowania, czyli docierania w jedno miejsce i spędzania tam czasu z jakimiś "skokami w bok". Ta możliwość przyglądania się stosunkowo niewielkiemu obszarowi i nawiązywania nieco bliższych relacji z jego mieszkańcami to jednak kompletnie inne doznanie, niż ciągła pogoń za kolejnym punktem na trasie. A że wczoraj obejrzałem sobie w TV "Łotra 1" (kręconego chyba częściowo na Malediwach, nieprawdaż?), to naszła mnie refleksja, że to byłby świetny pomysł na jeszcze inny spin off:"Wakacje Szturmowca", albo nawet cały serial paradokumentalny o tym, jak szturmowcy spędzają wolny czas (tak a la "The Office").
Przyznam, że jak pierwszy raz przeczytałem, że się wybierasz na Świętą Helenę pomyślałem: "co ona tam będzie robić przez tydzień???". Teraz widzę, że chyba nie wystarczyło czasu, żeby wszystko zobaczyć.
2catstrooper napisał:@cart mamy inne style podrozowania. Ja sie nigdy nie nudze. Zawsze jest co robic. Pewnie pomyslisz, ze na glowe upadlam, jak Ci powiem, ze planuje spedzic tydzien na Tristanie. Caly tydzien. Co ja tam bede przez tydzien robic? WSZYSTKO! A zdjecia sa dla mnie, zeby pamietac, gdzie bylam. Influencerka nie jestem, fotografem tez nie, nie musza byc piekne. Zawsze mozna sobie ladniejsze wyguglowac w internecie.To nie był absolutnie zarzut, więc mam nadzieję, że nie wzięłaś tego osobiście. To było tylko stwierdzenie, że po prostu zdjęcia nie oddają żadnych ciekawych atrakcji. Natomiast tak jak piszesz, każdy ma własny styl podróżowania, każdemu co innego się podoba i jak chcesz spędzić nawet miesiąc na takiej wyspie to mnie nic do tego
;)
2catstrooper napisał:1 duza nebula pokrojona w mala kosteczkeC od N daleko, więc widzę ze uniwersum kosmiczne wchodzi w podświadomość
;) Może kiedyś spróbuje, bo do fryera się właśnie przymierzam.Przy okazji pytanie, czy ludzie są aż tak otwarci ze zapraszają cię do domu na gotowanie, czy to Twoje umiejętnosci socjalne?
No fakt, krojenie nebuli w kosteczke jak sie nie ma Gwiazdy Śmierci do dyspozycji moze byc uciazliwe!
:mrgreen: A czy ludzie tam sa z natury otwarci? Nie wiem. Ja zagadam do kazdego. Ludzie z reguly odgaduja. I tak sie zawsze zaczyna.
2catstrooper napisał: Po sniadaniu jeden z Chinczykow zapytal sie mnie po mandarynsku czy mowie po chinsku. Odpowiedzialam mu po kantonsku, ze niestety mowie tylko po kantonsku. Podziwiam!
:-)Przypomniało mi to wyraz twarzy chińskiego turysty, który kiedyś o 7 rano w Krakowie na placu przed dworcem zaczepił mnie pytając "Bass, bass?" a ja mu na to "qiche zhan?"
@meczkohehehe! To sie turysta zdziwil!Moj kantonski jest dosyc specyficzny i w tej chwili prawie szczatkowy. Nie byl w uzyciu przez ponad 20 lat.Moja nauczycielka byla matka mojej kolezanki. Wietnamka chinskiego pochodzenia, z wyksztalcenia nauczycielka matematyki, z braku innych opcji straganiarka sprzedajaca fejki w Chinatown. Wiec umiem sie targowac, zamowic jedzenie, przeklinac, wyrazic szacunek dla babc i dziadkow, i mogle ogladac filmy bez napisow. Czyli tyle, byle przezyc.
Targować, zamawiać jedzenie, przeklinać i wyrażać szacunek, i to jeszcze po kantońsku, który ma cudowny zaśpiew, znacznie fajniejszy m.zd. od mandaryńskiego - totalnie zazdroszczę!Moja znacznie bardziej szczątkowa znajomość mandaryńskiego to bardzo mozolny wysiłek z kilku ponad miesięcznych podróży po Chinach. Pamiętam jaki byłem dumny z siebie, jak pierwszy raz po jakichś dwóch tygodniach prób udało mi się zamówić zimne piwo bez biegania do lodówki i pokazywania palcem. Ale Chińczykowi w Krakowie po pierwszym "oszałamiającym" wrażeniu drogę na dworzec autobusowy musiałem już wyjaśnić uniwersalnym językiem "hands and feet"
:-)Dawaj kolejne odcinki relacji!
Jutro (czyli 21 maja) Swieta Helena obchodzi swoje swieto - rocznice odkrycia wyspy.Wiec dla ciekawych jak wyglada jazda samochodem na wyspie, zrobilam krotki filmik ze zjazdu do Sandy Bay Beach.Caly zjazd od tego malego kosciolka na plaze zajal nam 9 minut, kiedy prowadzil moj przewodnik. I 20 minut, kiedy za kierownica siedzialam ja. Tutaj jest wersja w trybie ekspresowym.Te niebieskie (lub czarne) rurki na poboczu ciagna wode do domostw. Ten drewniany, nowoczesny dom po prawej to domek do wynajmowania turystom. Nawet sie nad nim zastanawialam, ale wizja tej drogi noca skutecznie mnie do tego zniechecila.Ale pojemniki na smieci stoja, i jakos smieciarka raz w tygodniu daje rade i zjechac i podjechac. Jest tez szkolny autobus, ktory ta droga jezdzi. Trzeba tylko uwazac, bo grasuja tu poldzikie kozy, ktore moga znienacka wyskoczyc na droge. Nam tak wyskoczyly jak jechalismy na trek do Lot's Wife's Ponds.Jechalam ta trase 4 razy, w tym dwa razy prowadzac samodzielnie, sprzegla nie spalilam, wiec spoko. Jak ja dalam rade, to inne ciamagi tez przezyja. Jedyne czego bym sie obawiala to jazda tedy po ciemku. Droga jest dokladnie na szerokosc samochodu. Czyli tak jak nasze japonskie gorskie drozki.https://youtu.be/RJJeEmIo0D0
2catstrooper napisał:To byla Pani Irene, ktora prowadzi Guesthouse Harris. Ona nie wiedziala, ze ja pamietalam jej maila do mnie w 2020 roku bardzo dobrze. Byla jedna z osob, ktore nie chcialy miec niczego do czynienia z kimkolwiek z Azji. [...]Wypilam reszte herbaty i podziekowalam za mily wieczor.A mogłaś zapytać, czy inni mieszkańcy też są rasistami
;)
Strasznie współczuję opisanej sytuacji z hotelu, nie wyobrażam sobie, jak musiałaś się czuć i ogromnie się cieszę że udało się wybrnąć z tego obronną ręką, to chyba jeden z najgorszych koszmarów samotnie podróżujących kobiet :-/
@LadyageTo ile mialam szczescia dotarlo do mnie nastepnego dnia, kiedy poznalam dwie Amerykanki, ktore zostaly napadniete jadac uberem.Wziely ubera ze swojego hotelu w ponoc bezpiecznej okolicy, zeby pojechac do restauracji (mowily, ze tylko okolo mili od hotelu).Ich uber zostal zatrzymany przez osobnikow z bronia palna, zostaly zmuszone do wysiadki, zaciagniete do bankomatow, zmuszone do wyciagniecia maksymalnej kwoty z kazdej karty. Jedna z babek wprowadzila zly pin, wiec karte zablokowalo, to ja pobili. Ukradli im telefony, portfele, kurtki, i zabrali im tez buty.Jak babki poszly na policje, to im powiedziano, ze najpewniej ten kierowca tez byl czlonkiem tego gangu, ale skoro to nie on je napadl, wiec nic nie mozna mu zrobic.
Przyznaję, że masz serię "przygód" hotelowo-organizacyjnych bardzo niefajną. Ale wygląda to na zwykły pech raczej, bo mi takie podobne sytuacje zdarzają się raczej sporadycznie. Natomiast dotknęłaś ważnej porady, która powinna tu wybrzmieć mocniej na tym forum. Jak jedziemy do takich krajów i miejsc niepewnych to ustalmy wcześnie minimalne limity na kartach w swoich bankach....
meczko napisał:2catstrooper napisał: Po sniadaniu jeden z Chinczykow zapytal sie mnie po mandarynsku czy mowie po chinsku. Odpowiedzialam mu po kantonsku, ze niestety mowie tylko po kantonsku. Podziwiam!
:-)Przypomniało mi to wyraz twarzy chińskiego turysty, który kiedyś o 7 rano w Krakowie na placu przed dworcem zaczepił mnie pytając "Bass, bass?" a ja mu na to "qiche zhan?"Mi to przypomniało sytuację w Chengdu kiedy żona zawołała mnie po imieniu (Michał) a Chińczyk, który stał obok wywalił oczy z orbit i z niedowierzaniem wykrzyknął "wow you speak chinese!"
:lol:
hiszpan napisał:Natomiast dotknęłaś ważnej porady, która powinna tu wybrzmieć mocniej na tym forum. Jak jedziemy do takich krajów i miejsc niepewnych to ustalmy wcześnie minimalne limity na kartach w swoich bankach....W aplikacji można zmienić te limity, ciekawe czy złodzieje o tym wiedzą.
@hiszpanOczywiscie, ze to po prostu pech, tak dziwacznych przygod hotelowych jeszcze nie mialam. Ale ta cala podroz byla pod pechowa gwiazda juz od ponad trzech lat
;-)I calkowicie zgadzam sie z Twoja porada!Warto tez pamietac, ze realia kobiety podrozujacej samotnie bardzo czesto bywaja inne niz mezczyzn.
2catstrooper napisał: Warto tez pamietac, ze realia kobiety podrozujacej samotnie bardzo czesto bywaja inne niz mezczyzn.Myślę, że niestety wielu mężczyzn nie zdaje sobie sprawy jak bardzo to prawdziwe. Jako samotnie podróżująca kobieta nigdy nie zdecyduję się na odwiedzenie wielu z krajów, które widzę dumnie wyszczególnione w sygnaturkach/relacjach/poradach Panów nawet na tym forum - od naprawdę "egzotycznych" typu Iran czy Afganistan, do tych bardziej wydawałoby się "normalnych", jak Egipt czy Indie. Trzymam się krajów dość bezpiecznych i dużych ośrodków miejskich, unikam ryzykownych zachowań, a od moich koleżanek i tak zawsze słyszę "Ale jak to, nie boisz się tak sama?"
;-) I tak naprawdę utrata rzeczy materialnych typu karta/pieniądze naprawdę nie jest na szczycie listy najgorszych rzeczy, które kobiecie na wyjeździe mogą się bardzo łatwo niestety przytrafić :-/@2catstrooper Piszesz jak zawsze lekko i z humorem, ale taka sytuacja jest niezwykle traumatyczna i naprawdę wielkie szczęście że nic gorszego się nie stało. Mam nadzieję że nie odstraszyło Cię to od dalszego podróżowania, bo uwielbiam Twoje relacje.
Gdy podróżowałam sama w okolicach Joburga, lokalne białe kobiety pozdrawiały mnie zawsze pożegnaniem "Stay safe" I niestety w kilku sytuacjach miałam znacznie więcej szczęścia niż rozumu, co w tym regionie świata zdecydowanie nie powinno mieć miejsca. Trzeba się pilnować, zero rozprężenia, bo niestety bywa różnie.
@2catstrooper super relacja, bardzo fajnie się czyta
:) Choć ja zacząłem czytać wczoraj i parę godzin zeszło
:D Chciałbym zapytać o "Drabinę Jakuba" - przepraszam jeżeli ta informacja padła i nie zauważyłem. Czy poza okresem remontowym, te schody są wykorzystywane przez mieszkańców? Czy obecnie pełnią jedynie funkcje historyczno-turystyczną? Oraz ile zajęło wejście nimi? Na zdjęciach wyglądają imponująco
@klapioTe schody to normalna forma przemieszczania sie z St. Paul's (na gorze drabiny) do "miasta". Z pracy do domu, lub odwrotnie. Jest tez coroczny wyscig po schodach, ludzie z calego swiata sie na to zjezdzaja.Rekord swiata w wejsciu do chyba 5 minute 16 sekund, Moj czas to ciut ponad 11 minut. Ostatnie1/3 drogi bylam gotowa sie poddac i szlam na rekach i nogach, tak jak na prawdziwej drabinie. I nawet nie wiedzialam, ze obecny rekordzista rowniez uzywa tego patentu. Ja przed wyjazdem trenowalam na wszelki wypadek (w koncu te wszystkie schody do chramow i swiatyn na cos sie przydaly!) i ciesze sie, ze to robilam, bo inaczej pewnie padlabym w polowie drogi. Nogi trzesly mi sie przez nastepne trzy dni, a bol miesni byl nie z tej planety.
@2catstrooper, świetna relacja a zwłaszcza Twój styl pisania!Mam takie pytanko: napisałaś: "Briars to czesc Francji na wyspie Sw. Heleny. No bo tak, 14 hektarow wyspy nalezy do Francji: Briars, Longwood House i dolina w ktorej znajduje sie grob Napoleona. Na wyspie jest tez facet, ktory pelni role francuskiego konsula i jest odpowiedzialny za te trzy miejsca."Jak to rozumieć? Bo chyba oficjalnie czyli administracyjnie Francja nie posiada tam żadnych posiadłości. Rozumiem, że to tylko tak zwyczajowo.I jeszcze wklejam link o wyspie, wprawdzie sprzed 10 lat ale poczytać można, file:///C:/Users/User/Downloads/pdf-01.3001.0013.6208.pdf
@DMW pan konsul honorowy twierdzil, ze administracyjnie, az sama bylam zdziwiona.I jak sie okazalo, wikipedia to potwierdza, jestem totalnie w szoku.https://en.wikipedia.org/wiki/French_do ... int_HelenaA skoro juz o wikipedii mowa, to jestem rowniez w szoku, ze artykul quasi-naukowy opublikowany w Polsce mogl podawac wikipedie jako zrodlo w bibliografii. Nawet najbardziej dziadoski uniwerek w Japonii na to nie pozwala.Pan profesor sie nie wysilil, po prostu przetumaczyl wiekszosc informacji o wyspie i dodal tabelki z liczbami. Juz na samym poczatku nie bardzo powaznie wyszedl twierdzac, ze wyspy Palau sa "oddalone od glownych centrow turysytycznych." Serio? Moze dla Europejczykow tak, ale dla ludzi z Azji zdecydowanie nie. Sama bylam w Palau w 2011 roku (kiedy ten artykul byl opublikowany). Dla nas Palau juz od dawna bylo glownym centrem turystycznym. Sa tam nawet firmy turystyczne, ktore obsluguja tylko i wylacznie turystow z Japonii, Chin, itp, itd.To troche tak jak czasem slysze opinie Japonczykow o Azorach czy Maderze.Druga sprawa, ze Pan Profesor pisze o szlakach pieszych jakby odkrywal Ameryke. I w ogole nie wspomina, ze istnieja tzw. postbox treks (walks) od dawien dawna i ze to od zawsze byla ulubiona forma rozrywki wyspiarzy. Zamiast tego on sobie wymyslil pare innych szlakow. Nie bardzo rozumiem takiego wymuszania oryginalnosci. Nie obchodzi mnie jak dystyngowany autor byl. Zamiast opisac co naprawde istnieje i jak to dziala, to on twierdzil, ze "Zanim turysta wyruszy na szlaki piesze Wyspy Św. Heleny, powinien mieć świadomość, że po 4–5 dniach wędrówek po wyspie zabraknie już dla nie-go nowych szlaków." W 2010 roku kiedy on tam byl istnialo 18 postbox walks, obecnie jest ich 21. Buduje sie 4 nowe.Ale gdyby powiedzial jak jest naprawde, to wtedy cala ta praca naukowa bylaby o polowe krotsza. I zupelnie nie wspomnial w swoim dziele o nurkarstwie, dla ktorego duza liczba turystow nawet "za jego czasow" specjalnie na Sw. Helene przybywala.Dlatego ja nigdy nie sile sie na oryginalne wymysly. Ide utartym szlakiem, ktory juz istnieje i po prostu opowiadam co widze po drodze. Ale ja tez nie jestem profesorem niczego i prac pseudo-naukowych nie pisze.Na Helenie chce zaliczyc wszystkie postboxy i dlatego w przyszlym roku, w marcu, znowu tam lece. A jak dobrze pojdzie i dostane pozwolenie, to poplyne tez i na Tristana. I tam rowniez mam w planach tygodniowe lazenie po wyspie.
Jak tak dalej pójdzie i się rozpędzisz, to w końcu zostaniesz tam na stałe
:DPrzy tej liczbie znajomych i kontaktów, które sobie tam wyrobiłaś, przyjęcie do lokalnej społeczności poszłoby na pewno gładko.
@tropikey hahaha! Wiesz, jakbym byla 20 lat mlodsza, to bym sie tam przeprowadzila i kupila Rosie's restauracje (bo szuka kupca) i przerobila ja na butikowy hotel.
Jakby kogo to jeszcze interesowało, to zrobiłam pierwszą część podkastu o moim świrze na punkcie Wyspy Świętej Heleny. Nie wiem czemu nie moge wrzucic linka do YouTube. Ehhh... szkoda, bo fajnie wyszlo.
Samo wiezienie bylo nudne, ale w sam raz jako przygrywka do Apartheid Muzeum, ktore bylo w grafiku jako nastepny punkt programu. Ale najpierw prosto z wiezienia poszlismy do sadu konstytucyjnego, gdzie przewodnik dumnie wyjasnial o budynku, konstytucji RPA i innych cudach wiankach. Wszystko swietnie, ale w tym calym wspanialym budynku nie bylo ani jednej funkcjonujacej toalety.
Po Constitution Hill moj kierowca byl w lepszym humorze i pojechalismy do Apartheid Museum. Mam o tym miejscu bardzo mieszane uczucia. Z jednej strony jest potrzebne, ale z drugiej strony to nie jest to muzeum apartheidu, a swiatynia kultu Nelsona Mandeli. Ale przynajmniej toalety byly czyste. I zaraz przy wejsciu byla sciana poswiecona jednemu z moich ulubionych artystow - Johnny Clegg. Niestety nie mozna bylo robic zdjec. Jedno i tak ukradkiem pstryknelam, ale natychmiast osilek z security sie pojawil i domagal sie abym je usunela z telefonu. Nie pomoglo nawet tlumaczenie, ze znam slowa do wszystkich jego piosenek, nawet tych po zulusku.
W muzeum (tak jak i w wiezieniu na Constitution Hill) zaskoczyla mnie ogromna ilosc rosyjskich turystow. Z tego co zrozumialam, to byli to glownie Rosjanie mieszkajacy w Dubaju.
W muzealnej restauracji zamowilam najmniejsza porcje loaded fries (a.k.a. halal snack pack, gyros fries, czy jak to tam w innych krajach nazywaja). Strasznie mi tego w Japonii brakuje.
Usiadlam przy jedynym wolnym stoliku na tarasie, kiedy pojawila sie grupa Rosjan. Nie mieli gdzie usiasc, wiec jedna z ich babek zagadala do mnie, czy nie moglabym sobie gdzies indziej pojsc, bo ja jestem jedna wiec mi caly stolik nie jest potrzebny. Odpowiedzialam jej, ze “ai dont spik inglisz.”
Dostalam wiadomosc od kierowcy, ze juz wrocil i czekal na mnie na parkingu. Bo kiedy ja zwiedzalam Apartheid Museum, to on pojechal odebrac grupe, ktora sie do nas miala dolaczyc na wycieczke do Soweto.
Nie chcialam Soweto, ale rep z MoAfrika byl bardzo przekonujacy. Nie jestem fanka tzw poverty tourism, unikam tego typu atrakcji jak tylko moge. Takie moje skrzywienie. No ale, powiedzieli mi, ze to nie jest turystyka biedy, ale edukacja.
Grupa, ktora sie dolaczyla to szesc starszych Amerykanek na wyjezdzie do RPA z biurem podrozy. Dla nich Soweto to wycieczka fakultatywna. I podeszly do tego w typowym amerykanskim stylu, glosno i z przytupem. Zadawaly bardzo zdumiewajace pytania, w tym rowniez i mnie. No coz. Lepiej zapytac i wiedziec, niz nie zapytac i nadal byc przekonanym, ze Polska to biedny kraj pograzony w wojnie z Rosja.
Samo Soweto jak Soweto. Przejechalismy przez te czesci miasta, gdzie domy wygladaly tak, jak gdziekolwiek indziej na swiecie, z basenami w ogrodkach i wypucowanymi samochodami zaparkowanymi za murami z kolczastym drutem. Amerykanki ziewaly, nie takie Soweto chcialy zobaczyc.
Wiec pojechalismy do slumsow. Wycieczka byla zaplanowana na maksimum przystankow, gdzie za kazdym razem byla opcja opcjonalna, lub przymusowa, na otwarcie portfela.
Zabrano nas nawet do chalupki mlodej dziewczyny w ciazy, ktora mieszkala w slumsowym blaszaku z czworka dzieci, jej wlasna matka i swinka morska. Tak, swinka morska.
Metraz blaszaka byl porownywalny do przecietnego mieszkania w Tokio. Dziewczyna tlumaczyla, jak ciezko im sie zyje. I to byl nasz znak na wyciagniecie portfeli.
Jedna z Amerykanek skomentowala, ze moze zyloby im sie latwiej, gdyby nie miala tylu dzieci. I dziewczyna i jej matka wygladaly na totalnie zdumione tym komentarzem. Odpowiedzialy, ze im wiecej dzieci sie ma, tym wieksze szanse, ze ktoremus z potomstwa sie w zyciu powiedzie i wtedy bedzie opiekowal sie reszta rodziny. Amerykanka na to, “jak ma im sie w zyciu powiesc, skoro nie macie jak ich ubrac, nakarmic i wyslac do szkoly juz teraz?”
Nasz przewodnik kazal nam sie stamtad szybko ewakuowac, bo sytuacja robila sie malo przyjemna.
Wiec pojechalismy do galerii sztuki w Soweto.
Jednym z przystankow byl park rozrywki w Soweto, z bungee jumping, barem, restauracja, itp, itp. Ale toalety byly tak okropne, ze zastanawialam sie czy by w krzaki nie pojsc. Ale za duzo ludzi naokolo. Amerykanki kupily jedna butelke piwa na szesc osob, powiedzialy, ze bylo okropne.
Kolejny punkt to Hector Pieterson Muzeum, gdzie opowiedziano nam ta sama historie trzy razy, ale za kazdym razem fakty sie zmienialy. Obsluga nie potrafila wyjasnic, ktora wersja jest historycznie prawdziwa. Ale przynajmniej kibelki byly czyste.
Nie mielismy juz czasu na odwiedzenie domu Nelsona Mandeli (za dodatkowa oplata), wiec od razu pojechalismy do Sandton, gdzie znajdowal sie hotel Amerykanek.
Kierowca byl w duzo lepszym nastroju, bo Amerykanki tak typowo po amerykansku, szastaly napiwkami. Skorzystalam wiec z jego dobrego humoru i poprosilam, zeby po drodze do mojego hotelu zatrzymal sie przy jakims sklepie. Jako ze to niedziela i juz wszystko bylo pozamykane, to musialam zrobic zakupy przy stacji benzynowej. Dojechalismy do mojego hotelu kilka minut przed 19-ta. Mall juz byl prawie zamkniety.
Chcialam zamowic Uber Eats, ale opcje, ktore dowozilyby po 19-tej byly bardzo ograniczone. Nie mialam wyjscia, poszlam wiec na obiad do hotelowej restauracji. I nawet nie bylo tak zle. Normalny bufet.
Nastepnego dnia mialam wycieczke do Pilanesberg National Park, kierowca mial mnie odebrac o 3:30 rano, wiec poprosilam w hotelu o przygotowanie pudelka ze sniadaniem (skoro sniadanie bylo w cenie pokoju i hotel oferowal pudelkowa opcje). Powiedziano, ze ktos mi to pudelko przyniesie za kilka minut, bo rano nie byloby jak go odebrac o tak wczesnej godzinie.
No faktycznie, facet przyniosl. I dosyc energicznie staral sie wepchnac do mojego pokoju. Zadawal bardzo nieladne pytania i ogolnie zrobilo sie bardzo nieprzyjemnie. Kiedy wykopalam jego noge, bo blokowala drzwi (dziecko drogie, ja taekwondo trenowalam przez lata cale, nawet o olimpiadzie swojego czasu marzylam), to niby spasowal, ale zaraz sie odwrocil i zlapal futryne, bo pewnie liczyl, ze nie zatrzasne drzwi z jego palcami. Przeliczyl sie.
Czy hotel zrobil cokolwiek aby mi ten bardzo ekscytujacy wieczor wynagrodzic? Absolutnie nic. Bo wedlug nich, nic sie przeciez mi nie stalo. I ze to moja wina, ze jestem “starsza pania podrozujaca samotnie.”
Nastepnego dnia lokalesi wytlumaczyli mi, ze bardziej sie facetowi oplacalo wlamac do mojego pokoju i zniknac w sina dal niz pracowac za minimalna stawke w kuchni. No fajnie…
Pudelko ze sniadaniem wyrzucilam do smieci. Drzwi wejsciowe zablokowalam kanapa.
c.d.n.@Ladyage
To ile mialam szczescia dotarlo do mnie nastepnego dnia, kiedy poznalam dwie Amerykanki, ktore zostaly napadniete jadac uberem.
Wziely ubera ze swojego hotelu w ponoc bezpiecznej okolicy, zeby pojechac do restauracji (mowily, ze tylko okolo mili od hotelu).
Ich uber zostal zatrzymany przez osobnikow z bronia palna, zostaly zmuszone do wysiadki, zaciagniete do bankomatow, zmuszone do wyciagniecia maksymalnej kwoty z kazdej karty. Jedna z babek wprowadzila zly pin, wiec karte zablokowalo, to ja pobili.
Ukradli im telefony, portfele, kurtki, i zabrali im tez buty.
Jak babki poszly na policje, to im powiedziano, ze najpewniej ten kierowca tez byl czlonkiem tego gangu, ale skoro to nie on je napadl, wiec nic nie mozna mu zrobic.@hiszpan
Oczywiscie, ze to po prostu pech, tak dziwacznych przygod hotelowych jeszcze nie mialam. Ale ta cala podroz byla pod pechowa gwiazda juz od ponad trzech lat ;-)
I calkowicie zgadzam sie z Twoja porada!
Warto tez pamietac, ze realia kobiety podrozujacej samotnie bardzo czesto bywaja inne niz mezczyzn.@klapio
Te schody to normalna forma przemieszczania sie z St. Paul's (na gorze drabiny) do "miasta". Z pracy do domu, lub odwrotnie.
Jest tez coroczny wyscig po schodach, ludzie z calego swiata sie na to zjezdzaja.
Rekord swiata w wejsciu do chyba 5 minute 16 sekund, Moj czas to ciut ponad 11 minut. Ostatnie1/3 drogi bylam gotowa sie poddac i szlam na rekach i nogach, tak jak na prawdziwej drabinie. I nawet nie wiedzialam, ze obecny rekordzista rowniez uzywa tego patentu.
Ja przed wyjazdem trenowalam na wszelki wypadek (w koncu te wszystkie schody do chramow i swiatyn na cos sie przydaly!) i ciesze sie, ze to robilam, bo inaczej pewnie padlabym w polowie drogi. Nogi trzesly mi sie przez nastepne trzy dni, a bol miesni byl nie z tej planety.Poniedzialek i cala reszta. Yay! To juz prawie koniec tej epopeji.
Ciesze sie, ze wytrwaliscie do konca!
Poniedzialek.
Moj kierowca od MoAfrika stawil sie punktualnie o 3:30 rano. Zaparkowal na glownym parkingu, ale ja w ciemnosciach nie chcialam spacerowac, wiec powiedzialam mu, ze ma podjechac bezposrednio pod moj budynek.
Potem zajelam sie odsuwaniem kanapy. Nie wiem, jakos na adrenalinie latwiej mi ja bylo poprzedniego wieczora przepchnac do drzwi niz teraz odpechnac. Na pewno pobudzilam wszystkich moich sasiadow, bo nie dosc, ze halas robilam, to jeszcze przeklinalam na caly glos, w trzech jezykach, zeby bylo weselej.
Potem okazalo sie, ze noga kanapy zahaczyla o zrypana wykladzine podlogowa (bo ten hotel nie byl pierwszej swiezosci) i po prostu kawal tejze wykladziny zdarlam.
No ale, udalo sie, siedzialam w minivanie MoAfrika w drodze do Parku Narodowego Pilanesberg. Ale najpierw musielismy odebrac moje wspoltowarzyszki podrozy. Trzy babki z USA, w moim wieku, nauczycielki w szkole podstawowej po fachu. Byly iscie amerykanskich rozmiarow i nagle w minivanie zrobilo sie bardzo ciasno. I przez kolejnych kilka godzin musialam wysluchiwac ich historii zyciowych, opowiesci o poprzednich podrozach (robily Egipt na wlasna reke) i pogladach polityczno- (byly bardzo MAGA) -religijnych (ewolucja to bzdura). Zawsze kiedy czytalam newsy lub ogladalam tiktoki o takich osobnikach, myslalam, ze to przerysowane karykatury, a tu prosze, istnialy na zywo. Mieszkaly w jakims AirBnB, i narzekaly, ze wszystkie liczniki byly na timerach i trzeba bylo doplacach przez jakas apke jesli chcialo sie dluzej prad uzywac lub dlugi prysznic brac.
Tym razem kierowca nie proponowal malzenstwa, bo byl zbyt zajety sluchaniem jakiego religijnego podcastu, gdzie pastor krzyczal, ze ludziom sie w zyciu nie powodzi, bo nie wysylaja mu wystarczajacej ilosci pieniedzy.
I pomiedzy pastorem i Amerykankami, mialam serdecznie dosyc tego jazgotu, wiec zaciagnelam czapke na oczy i usnelam. Spanie w kazdych warunkach to moja superpower.
Obudzilo mnie amerykanskie szturchanie, ze dojechalismy do jakiejs stacji paliw-sklepu-galerii-sztuki-marketu rekodziela i bedzie postoj na sniadanie.
Sniadanie jak sniadanie, mnie bardziej interesowala toaleta. Byla. Ale uchwyt z papierem toaletowym byl w metalowej obudowie zamkniety na klodke. A w srodku papieru brak. Na szczescie jadlodajniowa czesc budynku miala papierowe serwetki dla kazdego bez limitow, w dyspenserach na ladzie, wiec wzielam cala garsc. Pani za lada pokiwala glowa ze zrozumieniem.
Na sniadanie zamowilam grilowana kanapke z serem i pomidorem, podano mi ja z torba frytek na wynos. Kupilam cole light i jakis sok i wode i moj ulubiony poludniowo-afrykanski batonik - Peppermint Crisp. Pozarlam go tak szybko, ze nawet zdjecia nie mam. Smak mej mlodosci. Jedyny sluszny sposob konsumpcji Peppermint Crisp to odgryzienie obu koncow i wsadzenie jednego konca do mleka (badz kawy, badz czegokolwiek) i picie jak przez slomke.
Pilanesberg to takich troche sztuczny park narodowy, zostal zalozony w latach 80-tych i zwierzeta zostaly tam sprowadzone z innych miejsc w RPA. Sam park jest maciupenki.
No i powiedzmy, Kurger to to zdecydowanie nie jest. Bylam w Krugerze w 1992 roku, wiec to co wiem o tym miejscu to antyczna historia, ale w pamieci zostal mi jako bardzo magiczne miejsce, czulam sie tam jak na planie filmu przygodowego.
A Pilanesberg? Bardziej przypominal mi japonskie safari parki niz park narodowy w Afryce.
No ale “big 5” maja (bo sobie przywiezli), zwierzyna lata luzem, drogi sa dobrze utrzymane, mozna spokojnie pojechac wypozyczonym autem bez wiekszych problemow.
My jechalismy jeepem firmy, ktora operuje lodge w parku, a nasi przewodnicy to normalni park rangers.
Na parkingu przed wjazdem przesiedlismy sie z naszego minivana do oficjalnego jeepa i tu pierwszy problem. Bo nasza czworka miala dolaczyc sie do innej grupy. Jeep ma miejsce na 9 osob. Ale na 9 osob normalnych rozmiarow. A w tej innej grupie byla amerykanska para o amerykanskich wymiarach. Czyli w sumie 5 osob, ktore wymagaly po dwa miejsca. No nijak nie udaloby sie nam upchnac do jednego jeepa, choc przepisowo bylo nas dziewiec osob. I tu park stanal na wysokosci zadania i podstawil drugi samochod z drugim przewodnikiem. Ale przez to wyruszylismy na przejazdzke z duzym opoznieniem.
Choc to byl poniedzialek, to park byl dosyc zatloczony, niektorzy goscie w prywatnych samochodach zachowywali sie okropnie i do zwierzat i do pracownikow parku. Karawan prywatnych samochodow doslownie popychajacy lwice na drodze. Kiedy park rangersi interweniowali, to kierowcy wyzywali ich w najbardziej rasistowski sposob. Byla tez i polska rodzina w Toyocie, k*rwy i inne mniej lub bardziej wyszukane okreslenia fruwaly w powietrzu.
Sam park jak park. Zwierzeta byly. Z wielkiej piatki tylko bawola nie udalo nam sie zobaczyc. Lepard byl daleko i na skalach, ale przynajmniej byl.
Park ma problem z klusownictwem, wiec zapobiegawczo wladze parku obcinaja nosorozcom rogi.
Na lunch (w cenie tego safari) zatrzymalismy sie w tym duzym kompleksie przy wybiegu ze sloniami. Maja tam slonie, ktore nie biegaja luzem po parku, ale tak bardziej jak w zoo. Zrobili to dlatego, bo bylo za duzo wypadkow kiedy turysci robili sobie selfie ze zwierzetami na dziko. Teraz maja slonie w zagrodzie i mozna sie selfowac do upadlego. Oczywiscie sa tez w parku slonie, ktore biegaja luzem.
Sam lunch byl zjadliwy, ja wzielam grillowana kielbaske po boersku, czyli dokladnie jak taka nasza polska z grilla. Tyle, ze ta tutaj prawie wcale nie byla doprawiona.
W kompleksie byl tez sklep z prawie wszystkim, ceny wcale nie byly kosmiczne, napoje porownywalne do sklepu przy stacji benzynowej. Za to pamiatki cenowo byly z kosmosu. Polowalam na magnesy, ale dalam sobie spokoj.