Rozdano nam kapoki i wyjasniono regulamin rejsu i snorkelingu. Regulamin byl dlugi, ale mozna go podsumowac dwoma slowami - NIE DOTYKAC. Postraszono nas, ze jak ktos zostanie przylapany na dotykaniu to od razu wyciagna go z wody i na ladzie zostanie przekazany sluzbom porzadkowym i reszte pobytu na wyspie spedzi w wygodnej, acz skromnej celi wieziennej. Deportacja z wyspy, oraz dozywotni szlaban na wjazd.
Zapytalam sie czy naprawde az tak surowo to egzekwuja i karaja, i w odpowiedzi dostalam “f*ck around and find out.” Nie bardzo widzialo mi sie spedzenie tygodnia w swietohelenskim pierdlu, wiec postanowilam nawet reki nie wyciagac w strone tego cholernego rekina.
A z tymi rekinami wielorybimi na Sw. Helenie jest naprawde super. Maja i samce i samice, rekiny sa ciekawskie, podplywaja pod sama lodke i ludzi sie nie boja. Nie tak jak na Malediwach. Ale na Malediwach na jednego rekina przypada 20 lodzi z 20 ludzmi na pokladzie. Jakbym byla rekinem wielorybim na Malediwach to tez spi*rdzielalabym jak najszybciej mozliwe, kiedy lodki pojawiaja sie w poblizu.
A na Helenie jedna lodz, gora 10 ludzi, f*ck around and find out regulamin. Nic dziwnego, ze helenskie rekiny czlowieka sie nie boja i sa bardzo towarzyskie. Az mi sie zal zrobilo tych na Malediwach.
Na Helenie tych rekinow jest tyle, ze nawet jesli wiecej niz jedna lodz wyplynie (inna firma to Enchanted Isle, jest i trzecia, ale nie pamietam nazwy), to wszystkie plyna w inne miejsca. A whale sharki sa wszedzie. Nasz skipper powiedzial, ze to naprawde rzadkosc, zeby w sezonie rekina nie uswiadczyc. Oczywiscie nie gwarantuja w 100%, ale i tak kontrast z Malediwami nie mogl byc bardziej olbrzymi. Ile to razy plynelismy na rekiny na Malediwach i niczego nie zobaczylismy. Eh, szkoda gadac.
Jedna z jachtowych dziewczyn zapytala sie o wet suit i dostala rozesmiana gebe w odpowiedzi. Dziecko drogie, ty to masz wymagania. Ale dziewczyna nie miala na sobie stroju kapielowego, ani niczego w czym moglaby skoczyc do wody. Zdziwilo mnie to, bo pierwsze przykazanie kiedy robilam patent zeglarza bylo, ze ma sie na sobie to w czym mozna wpasc do wody i swobodnie plywac.
Ja ubrana bylam po japonsku, czyli dlugie legginsy, szorty na wierzchu, rash guard z kapturem i na to koszulka. Zapytala sie czy moglabym pozyczyc jej moje szorty i koszulke. Zal mi sie jej zrobilo, czemu te mlode pokolenie takie zyciowo nieudaczne jest? Pozyczylam. I dobrze, bo to bylo w ostatniej chwili.
Rekin na horyzoncie. Rekin zaraz przy lodce. Wskakujemy.
Myslalam, ze sie okoce ze strachu. Olbrzym. Zaraz obok mnie. Na wyciagniecie reki. Na Malediwach nigdy tak blisko nie bylam. Heh, na Malediwach ledwo rekina gdzies tam w oddali widzialam.
Cos niesamowitego! Warte kazdej ceny. W moim przypadku 40 funtow.
Niesamowite bylo tez to, ze gopro (ktorego musialam pozyczyc od kolezanki przed wyjazdem, bo moj wlasny… nevermind, to dluga historia) odmowil posluszenstwa. W takiej chwili. Myslalam, ze sie zaplacze. Mam raptem jakies 30 sekund filmiku. I w tym to momencie zdecydowalam, ze bede musiala zrobic ta wycieczke jeszcze raz. W nosie mam moj caly grafik na tydzien. Niestety pogoda miala inne plany i nie dane bylo mi snorkowanie z rekinami wielorybimi po raz drugi. Wiec zdecydowalam sie na druga najlepsza opcje, czyli powrot na Sw. Helene w 2024 roku. A co mi tam. YOLO.
Po snorkelingu pogoda natychmiast zaczela sie psuc. Lodka rzucalo w kazda mozliwa strone. Po raz pierwszy w zyciu puszczalam pawia za burte. I nie ja jedna, dwie jachtowiczki wywiesily glowy zaraz obok mnie. Trzecia (ta, ktora nadal miala na sobie moje szorty i koszulke) miala zielona twarz, ale sie trzymala.
Doplynelismy do Landing Steps i jakims cudem udalo mi sie nie wpasc do wody przy wysiadaniu z lodki. Trzeslam sie cala. Zrobilo sie zimno i zaczelo padac, w torbie mialam bluze wiec sie w nia owinelam. W tym momencie dziewczyna od szortow juz nie wytrzymala i tak chlusnela, za na nas wszystkich polecialo. Chlopaki poszli do jacht klubu kupic wode i sie zorientowali, ze to niedziela i wszystko jest pozamykane. Ja mialam dwie butelki wody w moim lunch packu, wiec dalam im jedna. Oddalam im tez moj lunch, bo oni nic nie mieli, a ja czulam sie tak parszywie, ze i tak bym nic nie zjadla.
A lunch byl bardzo przyzwoity. Dwa rodzaje kanapek pokaznych rozmiarow (nie wiedzialam jeszcze wtedy, ze Linda, czyli zona Dereka prowadzi The Sandwich Bar w najbardziej prestizowym miejscu w Jamestown, oraz kawiarnio-jadlodajnie na lotnisku), brownies, paczka soku, banan i jablko granny smith. I czipsy, granola bar i woda. Zatrzymalam sobie czipsy, brownies i jablko (granny smith w Japonii nie uswiadczysz) i reszte dalam chlopakom.
Przy Landing Steps jest cos w rodzaju prysznica, wiec staralismy sie oplukac, ale nie dalo rady. Dziewczyna przepraszala i powiedziala, ze szorty i koszulke dostarczy do hotelu nastepnego dnia. Slowa dotrzymala.
Ale w tej chwili zdjelam opackana bluze i pomaszerowalam do hotelu na trzesacych sie nogach. Bluze od razu oddalam w recepcji do prania, blond babka znienawidzila mnie jeszcze bardziej. Przy okazji odebralam nowe haslo do wi-fi. Smierdzaca rzygami dowloklam sie do mojego pokoju i od razu w butach (na szczescie to butki rafowe) wlazlam pod prysznic. To byl chyba jeden z najlepszych prysznicow w moim zyciu.
Kilka razy jeszcze musialam klaniac sie muszli klozetowej i kiedy nie bylo w mnie juz niczego co mogloby zostac ofiarowane bostwom toaletowym, w koncu padlam na lozko.
Az tu nagle radosny telefon od Dereka czy jestem gotowa na zwiedzanie wyspy. Zdecydowanie nie. On juz wiedzial od skippera jak bylo na lodce, wiec na moja odpowiedz byl przygotowany. Powiedzial, ze idzie grac w krykieta i ze odbierze mnie na obiad. Podziekowalam grzecznie, ale nie wyobrazalam sobie, abym mogla cokolwiek tego dnia zjesc.
Obudzilam sie okolo 17-tej, wypoczeta i rozswiergotana. I glodna. Slonce za oknem swiecilo, wiatr wyl, ale niebo bylo niebiesciutkie. Glupio mi bylo dzwonic do Dereka, ze jednak chce obiad, wiec postanowilam sama czegos poszukac. Ale to niedziela, czyli tego tam, wszystko jest zamkniete.
Normalnie restauracja Ann’s Place w parku bylaby otwarta na obiad, ale akurat tej niedzieli nie. Przed parkiem byl samochod-lodziarnia. Tlumek ludzi od najmlodszych do najstarszych zajadal sie roznymi smakami. Zamowilam mietowo-czekoladowy kubek i kiedy wyciagnelam portfel, to pan za lada powiedzial, ze moj rachunek juz zostal zaplacony. Tlumek usmiechnal sie, pomachal przyjacielsko i zyczyl mi milego pobytu na Sw. Helenie.
Usiadlam sobie na lawce przed biblioteka i jadlam moje lody i slonce niesmialo przymierzalo sie do zachodu, ptaki spiewaly, w oddali gdzies dzwon koscielny bil na godzine 18-ta, i tak mi dobrze w tym momencie bylo, ze az lzy mi do oczu podeszly.
I siedzialabym tak pewnie jeszcze dlugo, gdyby nie deszcz. Slonce zniknelo, nagle zrobilo sie ciemno, zimno, mokro i nieprzyjemnie. Wrocilam do hotelu i przycupnelam w restauracji. Menu obiadowe bylo ciezkie i drogie. Menu lunchowe bylo lekkie i przystepne. Niestety po godzinie 14-tej juz niedostepne.
Przenioslam sie do czesci barowej, gdzie moj ulubiony chloptas z RPA wlasnie zaczal swoja wieczorna zmiane. Wytlumaczylam moj problem obiadowy. Wyjasnilam, ze chcialabym albo chleb, albo makaron. Nic fikusnego, bo moj zoladek moze sie zbuntowac. Michael (bo tak mial na imie) poszedl do kuchni sie zapytac. Nie wiem co on im tam powiedzial, ale wrocil usmiechniety z wiadomoscia, ze glowny chef cos dla mnie przygotuje. I nie klamal. Rzeczywiscie COS przygotowal. Pol bagietki wypchanej po brzegi makaronem z serem. Zamiast “chleb lub makaron” dostalam chleb i makaron. Przyznam sie, calkiem dobre bylo. A moze po prostu bylam tak glodna.
Kiedy wrocilam do pokoju, moja bluza, wraz z cennikiem pralniowym (4 i pol funta mnie ta przyjemnosc kosztowala), byla juz wyprana, wysuszona i zlozona i czekala na mnie na lozku. Co na mnie nie czekalo, to swistek z haslem wi-fi, ktory zostawilam w pokoju. Myslalam, ze skoro to nie pora sprzatania, ze skoro “do not disturb” wisialo na moich drzwiach i nikt nie mial powodu, aby wlazic do mojego pokoju, to bedzie w porzadku. A tu takie buty.
Mantis St. Helena i ja oficjalnie wkroczylismy na wojenna sciezke.
Ogolnie, byl to taki dzien, ze nawet niewiele zdjec pstryknelam. Wiec wstawiam rozne. Ale jakbym sie nie przyznala, to i tak nikt by nie wiedzial.
Zasypialam snujac plany zemsty na hotelowych zlodziejach.
A tutaj krotki filmik z rejsu na rekiny wielorybie:
c.d.n.Dobra. Wrocilam z Polski, wiec mozna ta epopeje kontynuowac.
Poniedzialek!
Sniadanie dokladnie takie samo jak wczoraj. Ale widze, ze Chinczycy poprosili o i dostali jajka na twardo. I widze, ze pakowali te jajka w pudelka lunchowe, razem z parowkami i pomidorami z bufetu.
Wiec ja tez prosze o jajko. Odpowiedz - juz sie skonczyly. No tak, bo dawaliscie Chinczykom po 5 na lebka (tak liczylam!). Durnie jakies w tym Mantis pracuja.
Normalnie jak sie ma dzienne wycieczki to lunch jest w cenie. Ale przeciez dzisiaj wszyscy mamy dzien wolny, bo rejs wycieczkowy przyplywa. Wiec jedzenie jest tez na wlasna reke. Ja pudelka nie mialam, zeby lunch zapakowac. Chleb tostowy moge sobie jesc w domu, te sniadaniowe kielbaski byly ohydne, a fasoli po angielsku nie lubie. No i nie przyjechalam na Sw. Helene, zeby jesc to samo co zawsze.
Na sniadanie pofatygowala sie rowniez ekipa francuska. Nie wiem co z nimi bylo nie tak, ale mieli na sobie puchowe kurtki. I jak tylko usiedli w tym salonie restauracyjnym, to od razu domagali sie pozamykania wszystkich okien, bo bylo im zimno. A ja tu siedze obok nich w krotkim rekawie i pije cole light z lodem. Ich jedno spojrzenie w moja strone bylo wypelnione skrajna pogarda dla mojego braku kultury sniadaniowej. Oni oczywiscie zamowili kawe. I potem wszyscy wyszli na patio na papierosy. Juz nagle nie bylo im zimno?
Moj plan na poniedzialek byl taki. Obczaic co i jak z ta Drabina Jakuba sie dzieje i poszukac dziury w siatce, ktora podczas remontu blokowala wejscie na schody. Odwiedzic muzeum. Kupic pamiatki i pocztowki. Wyslac pocztowki. Pojsc do banku i poprosic o swieze banknoty (zbieram jako pamiatki). Znalezc cos lokalnego do jedzenia. I jesli czas na to pozwoli to wyruszyc poza Jamestown na wlasna reke.
Drabina poszla na pierwszy ogien. Pokrecilam sie u podnoza obserwujac jak ekipa remontowa stala sobie tu i owdzie dyskutujac o wynikach wczorajszych meczow krykietowych. Po czym wylazla przez dziure w ogrodzeniu, wsiadla w samochod i odjechala.
Remont schodow wygladal na prawie zakonczony. Mialam nadzieje, ze zdejma siatke przed koncem tygodnia. A jak nie? To skoro dziura byla, to mialam tez w zapasie inny plan.
Muzeum Sw. Heleny znajduje sie zaraz obok wejścia na schody, wstep jest bezplatny. Czytalam, w roznych relacjach, ze to jest swietne muzeum, i nie zawiodlam sie. Naprawde warto je odwiedzic, szczegolnie na samym poczatku podrozy. Wtedy duzo latwiej jest zrozumiec pewne sprawy na wyspie podczas zwiedzania. Jak np znak taki jak ten: African Slave Road. Plus maja tam tez rzeczy, tak po sasiedzku, z Tristan da Cunha.
W muzealnym sklepiku sprzedaja mase fajnych rzeczy. Ja kupilam dwie ksiazki kucharskie z lokalnymi, swietohelenskimi przepisami. Sa tez pocztowki i t-shirty. Pocztowki byly takie sobie. Mialam nadzieje, ze gdzie indziej uda mi sie znalezc ladniejsze.
W muzeum byl prawie tlok. No tak, ten statek wycieczkowy. Tlok mowil po amerykansku i byl wyraznie zaskoczony, ze na wyspie sa inni turysci. Bo ponoc nic im o tym nie wspomniano przed zejsciem na lad. Wiec kiedy po raz enty zapytano mnie sie skad ja sie tam wzielam, to w koncu odpowiedzialam, ze Helena to nie Tristan, tutaj jest lotnisko. I konsternacja wielka i pytania skad ja wiem, ze istnieje takie miejsce jak Tristan da Cunha, bo oni wlasnie stamtad przyplyneli. Odpowiedzialam, ze stad, ze nie jestem produktem amerykanskiego systemu szkolnictwa. Pani za muzealna lada niemal umarla ze smiechu, a Amerykanie byli oburzeni. Ich oburzenie wzroslo jeszcze bardziej, kiedy chcieli placic funtami falklandzkimi i pani za lada powiedziala, ze ona tych mickey mouse money nie przyjmie. Ze na Helenie tylko lokalne mickey mouse money obowiazuja, albo funty brytyjskie, albo dolary. Ale dolce tylko w swiezych, niepogietych, nietknietych banknotach. Skonczylo sie na tym, ze wyslala ich do banku, zeby zrobic cash advance na karte kredytowa, bo oprocz funtow falklandzkich mieli tylko pomiete dolary.
Z muzeum poszlam na nabrzeze zobaczyc jak ten caly cyrk wyglada. Samochody podjezdzaly, “island tour, island tour?” ludzie wsiadali, i tak na okraglo.
Dziadzio w samochodzie z 1929 roku przerobionym na busa wycieczkowego czekal na pasazerow. Nie mial chetnych. Dziwne, bo inne minibusy wypelnialy sie w ekspresowym tempie. Moze statkowicze nie wiedzieli czy ten pojazd w ogole jest w uzytku, czy tylko na pokaz? Zagadalam, ze jestem chetna na przejazdzke. Bo w koncu jak czesto ma sie szanse jazdy takim antykiem? Dziadzio odpowiedzial, ze jesli zaplace za prywatny wynajem, czyli siedem razy po 40 funtow, to jedziemy.
Teraz juz bylo jasne dlaczego dziadzio nie mial chetnych. Chcial siedem osob, aby wypelnic caly pojazd. Zaoferowalam, ze zaplace za dwie osoby, na caly dzien. Dzienna stawka na prywatna wycieczke z przewodnikiem to okolo 70 do 80 funtow, lunch w cenie. Dziadzio na to, ze nie. To mu podziekowalam i poszlam na miasto. Smieszna rzecz, po poludniu babka z firmy dziadziowej wypatrzyla mnie na poczcie i powiedziala, ze jak zaplace za te dwie osoby, tak jak oferowalam, to moge jechac. Wysmialam ja. Nie za taka cene na pol dnia. Za pol dnia to ja sobie za 40 funtow taksowka moge pojezdzic i taksiarz bedzie wniebowziety. Ale nie powiem, zal mi dziadzia bylo, bo o zarobek na wyspie nie jest latwo.
Oficjalnie niby, jesli ktos chce pracowac, to prace bedzie mial. Nieoficjalnie niemal kazda osoba z ktora rozmawialam byla na jakiegos rodzaju pomocy socjalnej. Albo wlasnie wracala z Falklandow, czy z wyspy Wniebowstapienia z pracy, albo sie tam wybierala. Wyspa Wniebowstapienia ma ogromne wziecie wsrod Swiętych, bo tam ponoc dzieki bazom wojskowym zawsze pracy jest wbrod.
Dziwnym trafem na Sw. Helenie jest tez cale mnostwo ludzi z RPA (w kazdym kolorze), ktorzy przylatuja tam wlasnie do pracy. Pracuja na nizszych stawkach niz sobie zycza Swięci. A z kolei ludzie na bardziej wykwalifikowanych pozycjach to ekspaci z Wielkiej Brytanii. Chociaz czy mozna ich nazywac ekspatami? Bo w koncu Sw. Helena to niby czesc bylego imperium brytyjskiego. A w czasach przed-brexitowych na wyspie pracowali rowniez ludzie z innych krajow Unii. Ponoc byla nawet tam jakas Polka, ale z brytyjskim paszportem. Byl tez farmaceuta z Rumunii. I tego typu rzeczy. Nie wiem jakie sa pensje. Nie pytalam. Choc babka pracujaca w punkcie DHL-u w Jamestown (bo tak, istnieje tam DHL, przesylka do UK idzie okolo 10 dni, do Kanady dwa tygodnie) powiedziala, ze jej pensja i jej “partnera” starczy na to aby powoli wykanczac dom, ktory buduja na wyspie. Koszt budowy skromnego domu to okolo 70 tys funtow. Sama powiedziala, ze buduje go jak najtaniej. W przyszlosci ma zamiar go wynajmowac turystom, a sama z “partnerem” beda mieszkac u jej rodzicow.
Jakby ktos potrzebowal, to DHL znajduje sie na pietrze budynku z napisem “Market” zaraz naprzeciwko banku. W tym samym budynku jest tez The Sandwich Bar nalezacy do Lindy (zony mojego handlera), ceny przystepne, kanapki pyszne, jest tez zupa dnia i salatki. Caly posilek wraz z napojem za mniej niz 10 funtow. Na pietrze jest tez sklep z upominkami. A w zasadzie ze wszystkim po trochu, i na swieta, i na urodziny, i na rocznice slubu, ale rzeczy dla turystow tez sie znajda. Na parterze jest tez kooperatywa rolnicza i jak maja, to sprzedaja swieze warzywa i owoce. Akurat jak tam bylam to mieli pomidory. Linda od razu kupila 5 kilo. Sprzedaja tam tez gumiaki. Takie czarne, rolnicze, swietnie nadajace sie do rozrzucania lajna na polu. I nie powiem, jak nastepnego dnia zaczelo lac, to na serio sie zastanawialam czy by sobie gumiakow nie sprawic.
No ale, wracamy do tematu.
Z nabrzeza poszlam szukac sklepu z turystycznymi bibelotami i wyladowalam w oficjalnym biurze Informacji Turystycznej. Wtedy jeszcze o tym sklepie w Markecie nie wiedzialam. A z hotelu, jak i z informacji turystycznej, wyslali mnie do Sereny. Serena’s Shop jest niemal dokladnie po drugiej stronie ulicy od Mantis. Mial byc najlepszy jesli chodzi o upominki turystyczne. Czesc sklepu to mydlo, widlo i powidlo dla lokalnych, od szamponow po gadzety do iPhone’ow. Zaraz? Mydlo? W plynie? Mieli! Kupilam tez plynny detergent do prania. I na tym sie skonczylo, bo pocztowki mieli nedzne, magnesy jeszcze nedzniejsze, a t-shirtow wybor zero. Mieli za to swietohelenska kawe paczkowana, 10 funtow za opakowanie. Nie kupilam, bo cos mi tam switalo, ze mam plantacje kawy w programie.
Na ladzie staly tez teczowe choragiewki. Ogolnie bardzo duzo teczowych symboli jest na wyspie. I choc mogloby sie wydawac na pierwszy rzut oka, ze wyspa jest bardzo tradycyjna i szownistyczna, to obowiazuje tam prawo brytyjskie, i jak mi powiedziano, nikt na LGBTQ nie zwraca uwagi. W mysl zasady, zyj i daj zyc. Jedyne o czym trzeba pamietac, to ze publiczne ukazywanie uczuc (nawet hetero) nie jest mile widziane. Trzymac sie za rece mozna, ale tylko to widzialam wsrod par na miescie.
Serena powiedziala mi, ze pocztowki rowniez mozna kupic na poczcie. No to na poczte marsz. Tam pani za kratami przyniosla mi pudlo pocztowek i mialam sobie szukac co mi sie podobalo. Moglabym to cale pudlo wziac pod pache i pojsc z nim do hotelu, i chyba nikt by nic nie powiedzial. Ale stalam grzecznie przy okienku blokujac kolejke. Bo jak sie okazalo, lokalna poczta dziala calkiem preznie. No przy takich cenach za internet to ja sie nie dziwie. O ile dobrze zrozumialam, to na poczcie mozna rowniez wysylac faksy za granice. Bardzo mnie to ucieszylo, bo Japonia to krolestwo faksow. Az mi sie na sercu cieplo zrobilo, ze nie jestesmy w swiecie faksow sami.
Dobra, wybralam jakies pocztowki i poszlam szukac spokojnego miejsca, zeby je wypisac. Nie znalazlam, wiec wrocilam do hotelu. I tutaj musze powiedziec o mojej zemscie na kradnacej kody wi-fi pokojowce. Wczoraj wieczorem poprosilam wszystkich w barze o ich przeterminowane kody (bo kazdy dostawal inny) i rano zostawilam cala sterte przy lozku. Niech sie zlodzieje bawia. Kazdy kody byl juz zuzyty. Sterta oczywiscie zniknela. Fajnie. Balam sie potem, ze mi za to nastepnego dnia do butow napluja, albo karalucha z lazienki do lozka wsadza, ale hej zyje sie raz. A ja zlodziejstwa nie popieram.
Kartki wypisalam i wrocilam na poczte. A tam pani dala mi plachte znaczkow i powiedziala, zeby naklejac po dwa. I psioczyla, ze adresy takimi duzymi literami wypisalam, bo ona chciala mi dac trzy znaczki dla jednej pocztowki. Bo ponoc turysci tak lubia. Pocztowki do Europy i Japonii szly okolo miesiaca. Te do USA i Australii jeszcze nie dotarly. Moze DHL-em mialam je wysylac? Nie wiem.
Z poczty poszlam do banku. Tam pani doskonale zrozumiala zadanie i pilnie szukalysmy razem jak najmniej wymietego 5-funtowego banknotu. Bo nie miala swiezych. Miala swieze 10 i 20-funtowki. Z ciekawosci tez chcialam zrobi cash advance na karte kredytowa, bo bylam ciekawa czy sie da na moja japonska karte. Nasze karty bardzo czesto nie chca dzialac za granica, nawet jak sie informuje bank zawczasow, ze jedzie sie poza Japonie. O dziwo, dzialala! Prowizja 5% dla swietohelenskiego banku. Wyciagnelam 100 funtow. Nie pamietam ile mnie skasowali za ta usluge po japonskiej stronie, ale bardzo malo. Ale to moze dzieki mojej karcie, bo ja zawsze place minimalne przewalutowanie.
Z banku poszlam do “The Market”, a tam do DHL-u, gdzie Sophia (bo tak miala na imie) tak sie rozgadala, ze zeszlo mi tam cala godzine. Ale fajnie gadala, wiec sluchalam. I w koncu powiedziala mi, gdzie mozna najlepsze pocztowki na wyspie kupic. W sklepie spozywczym Thorpe’s, na samym tyle, za sloikami z dzemami i puszkami z kukurydza. No teraz mi to mowisz? Jak ja juz te badziewne wyslalam, bo kazdy mi mowil, ze innych nie ma? I faktycznie. Inne byly. W Thorpe’s za dzemami. Tak jak mowila Sophia. I byly przepiekne. O nizszych cenach niz te badziewne. Jak mi pan w Thorpe’s powiedzial, nikt tego nie rozglasza, bo Thorpe’s nie placi kickback’ow. Moj handler faktycznie potwierdzil, ze trzeba bylo isc do Thorpe’s i byl bardzo zawiedziony, ze sie go jako pierwszego nie zapytalam. To mam nauczke na przyszlosc. A chcialam byc taka samodzielna!
Znalazlam tez sklep gdzie sprzedaja i drukuja t-shirty, nie tylko turystyczne. Wiec zrobilam sobie custom t-shirt ze szturmowcem. Chlopak w sklepie mial radoche, zmodyfikowalismy istniejacy dezajn, nic za to nie placilam ekstra.
Po drodze do hotelu spotkalam wczorajszych jachtowcow i razem zlapalismy taxi, zeby pojechac gdzies za miasto. Taksiarz zabral nas do Rupert’s Bay, czyli wioski obok oddalonej o jakies 2 mile, gdzie istnieje cos w rodzaju plazy. Ale plywac nie mozna. Bylo nas 4 sztuki, wiec chcial 7 funtow za calosc. Normalnie chyba ma kosztowac 5. Dalismy mu 10 funtow i oczywiscie mowil, ze nie ma wydac. To zaczelismy grzebac w torbach i dalismy mu 7 funtow w 50 i 20 pensowkach. Chyba zalowal, ze powiedzial, ze nie mial jak wydac.
Super
:) Co sprawiło ze dziecięcym marzeniem była akurat Św Helena?Co z tym hełmem Szturmowca, bo wstawiłas w relacji, a i masz w awatarze więc pewnie ma to znaczenie, a serio pytam bo nie wiem
:)
Bardzo fajnie móc zrealizować marzenia z dzieciństwa. To już rozumiem Twój wybuch radości po dotarciu na miejsce. Trzymam więc kciuki i chętnie się dowiem więcej o tym miejscu.Co do zbroi troopera to aż parsknąłem w monitor
:lol:
@2catstrooperAle skąd cały pomysł na podróże Stormtroopera? To bardzo oryginalna koncepcja i pierwotnie myślałem, że wklejasz tylko hełm aby zasłonić swój wizerunek.
2catstrooper napisał:Ja z natury jestem kobieta rozwiezlaNie chcę wnikać, co miałaś na myśli pisząc te słowa
;) ale jak dla mnie - nie ograniczaj się w pisaniu! Przekazujesz wiele ciekawych informacji dotyczących specyfiki wyspy, a "własne przemyślenia" i wstawki, typu anegdotka z francuską żoną, dodają relacji kolorytu. No i w końcu bądż co bądż, to Ty tam byłaś, więc te subiektywne odczucia i przemyślenia są zdecydowanie wartościowe.
Dokładnie tak! Świetna, charakterna relacja! To co piszesz jest jeszcze ciekawsze od zdjęć, które też się z dużą przyjemnością ogląda. Czekam na ciąg dalszy!
2catstrooper napisał:Dostalam prywatna wiadomosc, ze w mojej relacji (moich relacjach) jest za duzo slow, i ze ludziom nie chce sie tego czytac. Ze mam byc bardziej zwiezla, bo nikogo nie interesuja moje przemyslenia.
:lol:Twoje opowiadanie jest znakomiteDawno nie czytałem z takim zainteresowaniem relacji tu na forum przy tym rechocząc śmiało
:twisted:Dajesz dalej
@2catstrooperDroga Autorko,tak jak koledzy powyżej upraszam, pisz jak najwięcej słów! Tak trzymaj! Od dawna tak dobrze nie czytało mi się relacji - treściwej, zabawnej, autentycznej. Tego amatorzy pisma obrazkowego nie docenią.Mały PSik:przewija się w kilku miejscach Cola Zero. Co jest w niej magicznego a czego nie ma zwykła Coca Cola?
sko1czek napisał:Mały PSik:przewija się w kilku miejscach Cola Zero. Co jest w niej magicznego a czego nie ma zwykła Coca Cola?Też tego nie kumam, ale skoro zostały tylko trzy sztuki na całej wyspie, to coś musi być na rzeczy.
:mrgreen:
sko1czek napisał:Mały PSik:przewija się w kilku miejscach Cola Zero. Co jest w niej magicznego a czego nie ma zwykła Coca Cola?Przepraszam, że się wtrącam.Cola zero słodzona jest aspartamem a zwykła cukrem. Teoretycznie mniej szkodliwa i mniej kaloryczna. Jak dla mnie jest mniej słodka i "jałowa" w smaku. Moim zdaniem nie ma żadnej magii. Jedno i drugie to gówno.Tak mi się kojarzy, że Karl Lagerfeld był uzależniony od coca coli ale nie zero a diet. Różnica taka, że diet ma kwas cytrynowy a zero cytrynian sodowy.
Ja również zachęcam @2catstrooper do kontynuacji relacji w dotychczasowym stylu.Relacja jest świetna nie tylko z powodu unikatowego kierunku podróży, ale właśnie ze względu na jej autorkę, sposób pisania i wyrażania swoich odczuć.
bonifacy napisał:BTW @Washington chciałbym zauważyć że HLE nie ma dodanego w społeczności https://spolecznosc.fly4free.pl/lotnisko/HLE/Dodałem
:)A samą relację z przyjemnością śledzę i czekam na więcej
:)
Z tym internetem to faktycznie jaja jakieś
:) Liczyłem ze na łodzi będziesz w hełmie szturmowca
:lol: Kąpiel z rekinami super. Film nie oddaje pewnie tego jakie to uczucie. No i cena przyzwoita.
Następnym razem po flagę kaszubską zgłoś się do mnie - załatwię Ci po sąsiedzku z Goręczyna, Somonina czy Ostrzyc
;)A tak w ogóle, to w związku z tą relacją naszła mnie potrzeba powrotu do mojego dawnego trybu podróżowania, czyli docierania w jedno miejsce i spędzania tam czasu z jakimiś "skokami w bok". Ta możliwość przyglądania się stosunkowo niewielkiemu obszarowi i nawiązywania nieco bliższych relacji z jego mieszkańcami to jednak kompletnie inne doznanie, niż ciągła pogoń za kolejnym punktem na trasie. A że wczoraj obejrzałem sobie w TV "Łotra 1" (kręconego chyba częściowo na Malediwach, nieprawdaż?), to naszła mnie refleksja, że to byłby świetny pomysł na jeszcze inny spin off:"Wakacje Szturmowca", albo nawet cały serial paradokumentalny o tym, jak szturmowcy spędzają wolny czas (tak a la "The Office").
Przyznam, że jak pierwszy raz przeczytałem, że się wybierasz na Świętą Helenę pomyślałem: "co ona tam będzie robić przez tydzień???". Teraz widzę, że chyba nie wystarczyło czasu, żeby wszystko zobaczyć.
2catstrooper napisał:@cart mamy inne style podrozowania. Ja sie nigdy nie nudze. Zawsze jest co robic. Pewnie pomyslisz, ze na glowe upadlam, jak Ci powiem, ze planuje spedzic tydzien na Tristanie. Caly tydzien. Co ja tam bede przez tydzien robic? WSZYSTKO! A zdjecia sa dla mnie, zeby pamietac, gdzie bylam. Influencerka nie jestem, fotografem tez nie, nie musza byc piekne. Zawsze mozna sobie ladniejsze wyguglowac w internecie.To nie był absolutnie zarzut, więc mam nadzieję, że nie wzięłaś tego osobiście. To było tylko stwierdzenie, że po prostu zdjęcia nie oddają żadnych ciekawych atrakcji. Natomiast tak jak piszesz, każdy ma własny styl podróżowania, każdemu co innego się podoba i jak chcesz spędzić nawet miesiąc na takiej wyspie to mnie nic do tego
;)
2catstrooper napisał:1 duza nebula pokrojona w mala kosteczkeC od N daleko, więc widzę ze uniwersum kosmiczne wchodzi w podświadomość
;) Może kiedyś spróbuje, bo do fryera się właśnie przymierzam.Przy okazji pytanie, czy ludzie są aż tak otwarci ze zapraszają cię do domu na gotowanie, czy to Twoje umiejętnosci socjalne?
No fakt, krojenie nebuli w kosteczke jak sie nie ma Gwiazdy Śmierci do dyspozycji moze byc uciazliwe!
:mrgreen: A czy ludzie tam sa z natury otwarci? Nie wiem. Ja zagadam do kazdego. Ludzie z reguly odgaduja. I tak sie zawsze zaczyna.
2catstrooper napisał: Po sniadaniu jeden z Chinczykow zapytal sie mnie po mandarynsku czy mowie po chinsku. Odpowiedzialam mu po kantonsku, ze niestety mowie tylko po kantonsku. Podziwiam!
:-)Przypomniało mi to wyraz twarzy chińskiego turysty, który kiedyś o 7 rano w Krakowie na placu przed dworcem zaczepił mnie pytając "Bass, bass?" a ja mu na to "qiche zhan?"
@meczkohehehe! To sie turysta zdziwil!Moj kantonski jest dosyc specyficzny i w tej chwili prawie szczatkowy. Nie byl w uzyciu przez ponad 20 lat.Moja nauczycielka byla matka mojej kolezanki. Wietnamka chinskiego pochodzenia, z wyksztalcenia nauczycielka matematyki, z braku innych opcji straganiarka sprzedajaca fejki w Chinatown. Wiec umiem sie targowac, zamowic jedzenie, przeklinac, wyrazic szacunek dla babc i dziadkow, i mogle ogladac filmy bez napisow. Czyli tyle, byle przezyc.
Targować, zamawiać jedzenie, przeklinać i wyrażać szacunek, i to jeszcze po kantońsku, który ma cudowny zaśpiew, znacznie fajniejszy m.zd. od mandaryńskiego - totalnie zazdroszczę!Moja znacznie bardziej szczątkowa znajomość mandaryńskiego to bardzo mozolny wysiłek z kilku ponad miesięcznych podróży po Chinach. Pamiętam jaki byłem dumny z siebie, jak pierwszy raz po jakichś dwóch tygodniach prób udało mi się zamówić zimne piwo bez biegania do lodówki i pokazywania palcem. Ale Chińczykowi w Krakowie po pierwszym "oszałamiającym" wrażeniu drogę na dworzec autobusowy musiałem już wyjaśnić uniwersalnym językiem "hands and feet"
:-)Dawaj kolejne odcinki relacji!
Jutro (czyli 21 maja) Swieta Helena obchodzi swoje swieto - rocznice odkrycia wyspy.Wiec dla ciekawych jak wyglada jazda samochodem na wyspie, zrobilam krotki filmik ze zjazdu do Sandy Bay Beach.Caly zjazd od tego malego kosciolka na plaze zajal nam 9 minut, kiedy prowadzil moj przewodnik. I 20 minut, kiedy za kierownica siedzialam ja. Tutaj jest wersja w trybie ekspresowym.Te niebieskie (lub czarne) rurki na poboczu ciagna wode do domostw. Ten drewniany, nowoczesny dom po prawej to domek do wynajmowania turystom. Nawet sie nad nim zastanawialam, ale wizja tej drogi noca skutecznie mnie do tego zniechecila.Ale pojemniki na smieci stoja, i jakos smieciarka raz w tygodniu daje rade i zjechac i podjechac. Jest tez szkolny autobus, ktory ta droga jezdzi. Trzeba tylko uwazac, bo grasuja tu poldzikie kozy, ktore moga znienacka wyskoczyc na droge. Nam tak wyskoczyly jak jechalismy na trek do Lot's Wife's Ponds.Jechalam ta trase 4 razy, w tym dwa razy prowadzac samodzielnie, sprzegla nie spalilam, wiec spoko. Jak ja dalam rade, to inne ciamagi tez przezyja. Jedyne czego bym sie obawiala to jazda tedy po ciemku. Droga jest dokladnie na szerokosc samochodu. Czyli tak jak nasze japonskie gorskie drozki.https://youtu.be/RJJeEmIo0D0
2catstrooper napisał:To byla Pani Irene, ktora prowadzi Guesthouse Harris. Ona nie wiedziala, ze ja pamietalam jej maila do mnie w 2020 roku bardzo dobrze. Byla jedna z osob, ktore nie chcialy miec niczego do czynienia z kimkolwiek z Azji. [...]Wypilam reszte herbaty i podziekowalam za mily wieczor.A mogłaś zapytać, czy inni mieszkańcy też są rasistami
;)
Strasznie współczuję opisanej sytuacji z hotelu, nie wyobrażam sobie, jak musiałaś się czuć i ogromnie się cieszę że udało się wybrnąć z tego obronną ręką, to chyba jeden z najgorszych koszmarów samotnie podróżujących kobiet :-/
@LadyageTo ile mialam szczescia dotarlo do mnie nastepnego dnia, kiedy poznalam dwie Amerykanki, ktore zostaly napadniete jadac uberem.Wziely ubera ze swojego hotelu w ponoc bezpiecznej okolicy, zeby pojechac do restauracji (mowily, ze tylko okolo mili od hotelu).Ich uber zostal zatrzymany przez osobnikow z bronia palna, zostaly zmuszone do wysiadki, zaciagniete do bankomatow, zmuszone do wyciagniecia maksymalnej kwoty z kazdej karty. Jedna z babek wprowadzila zly pin, wiec karte zablokowalo, to ja pobili. Ukradli im telefony, portfele, kurtki, i zabrali im tez buty.Jak babki poszly na policje, to im powiedziano, ze najpewniej ten kierowca tez byl czlonkiem tego gangu, ale skoro to nie on je napadl, wiec nic nie mozna mu zrobic.
Przyznaję, że masz serię "przygód" hotelowo-organizacyjnych bardzo niefajną. Ale wygląda to na zwykły pech raczej, bo mi takie podobne sytuacje zdarzają się raczej sporadycznie. Natomiast dotknęłaś ważnej porady, która powinna tu wybrzmieć mocniej na tym forum. Jak jedziemy do takich krajów i miejsc niepewnych to ustalmy wcześnie minimalne limity na kartach w swoich bankach....
meczko napisał:2catstrooper napisał: Po sniadaniu jeden z Chinczykow zapytal sie mnie po mandarynsku czy mowie po chinsku. Odpowiedzialam mu po kantonsku, ze niestety mowie tylko po kantonsku. Podziwiam!
:-)Przypomniało mi to wyraz twarzy chińskiego turysty, który kiedyś o 7 rano w Krakowie na placu przed dworcem zaczepił mnie pytając "Bass, bass?" a ja mu na to "qiche zhan?"Mi to przypomniało sytuację w Chengdu kiedy żona zawołała mnie po imieniu (Michał) a Chińczyk, który stał obok wywalił oczy z orbit i z niedowierzaniem wykrzyknął "wow you speak chinese!"
:lol:
hiszpan napisał:Natomiast dotknęłaś ważnej porady, która powinna tu wybrzmieć mocniej na tym forum. Jak jedziemy do takich krajów i miejsc niepewnych to ustalmy wcześnie minimalne limity na kartach w swoich bankach....W aplikacji można zmienić te limity, ciekawe czy złodzieje o tym wiedzą.
@hiszpanOczywiscie, ze to po prostu pech, tak dziwacznych przygod hotelowych jeszcze nie mialam. Ale ta cala podroz byla pod pechowa gwiazda juz od ponad trzech lat
;-)I calkowicie zgadzam sie z Twoja porada!Warto tez pamietac, ze realia kobiety podrozujacej samotnie bardzo czesto bywaja inne niz mezczyzn.
2catstrooper napisał: Warto tez pamietac, ze realia kobiety podrozujacej samotnie bardzo czesto bywaja inne niz mezczyzn.Myślę, że niestety wielu mężczyzn nie zdaje sobie sprawy jak bardzo to prawdziwe. Jako samotnie podróżująca kobieta nigdy nie zdecyduję się na odwiedzenie wielu z krajów, które widzę dumnie wyszczególnione w sygnaturkach/relacjach/poradach Panów nawet na tym forum - od naprawdę "egzotycznych" typu Iran czy Afganistan, do tych bardziej wydawałoby się "normalnych", jak Egipt czy Indie. Trzymam się krajów dość bezpiecznych i dużych ośrodków miejskich, unikam ryzykownych zachowań, a od moich koleżanek i tak zawsze słyszę "Ale jak to, nie boisz się tak sama?"
;-) I tak naprawdę utrata rzeczy materialnych typu karta/pieniądze naprawdę nie jest na szczycie listy najgorszych rzeczy, które kobiecie na wyjeździe mogą się bardzo łatwo niestety przytrafić :-/@2catstrooper Piszesz jak zawsze lekko i z humorem, ale taka sytuacja jest niezwykle traumatyczna i naprawdę wielkie szczęście że nic gorszego się nie stało. Mam nadzieję że nie odstraszyło Cię to od dalszego podróżowania, bo uwielbiam Twoje relacje.
Gdy podróżowałam sama w okolicach Joburga, lokalne białe kobiety pozdrawiały mnie zawsze pożegnaniem "Stay safe" I niestety w kilku sytuacjach miałam znacznie więcej szczęścia niż rozumu, co w tym regionie świata zdecydowanie nie powinno mieć miejsca. Trzeba się pilnować, zero rozprężenia, bo niestety bywa różnie.
@2catstrooper super relacja, bardzo fajnie się czyta
:) Choć ja zacząłem czytać wczoraj i parę godzin zeszło
:D Chciałbym zapytać o "Drabinę Jakuba" - przepraszam jeżeli ta informacja padła i nie zauważyłem. Czy poza okresem remontowym, te schody są wykorzystywane przez mieszkańców? Czy obecnie pełnią jedynie funkcje historyczno-turystyczną? Oraz ile zajęło wejście nimi? Na zdjęciach wyglądają imponująco
@klapioTe schody to normalna forma przemieszczania sie z St. Paul's (na gorze drabiny) do "miasta". Z pracy do domu, lub odwrotnie. Jest tez coroczny wyscig po schodach, ludzie z calego swiata sie na to zjezdzaja.Rekord swiata w wejsciu do chyba 5 minute 16 sekund, Moj czas to ciut ponad 11 minut. Ostatnie1/3 drogi bylam gotowa sie poddac i szlam na rekach i nogach, tak jak na prawdziwej drabinie. I nawet nie wiedzialam, ze obecny rekordzista rowniez uzywa tego patentu. Ja przed wyjazdem trenowalam na wszelki wypadek (w koncu te wszystkie schody do chramow i swiatyn na cos sie przydaly!) i ciesze sie, ze to robilam, bo inaczej pewnie padlabym w polowie drogi. Nogi trzesly mi sie przez nastepne trzy dni, a bol miesni byl nie z tej planety.
@2catstrooper, świetna relacja a zwłaszcza Twój styl pisania!Mam takie pytanko: napisałaś: "Briars to czesc Francji na wyspie Sw. Heleny. No bo tak, 14 hektarow wyspy nalezy do Francji: Briars, Longwood House i dolina w ktorej znajduje sie grob Napoleona. Na wyspie jest tez facet, ktory pelni role francuskiego konsula i jest odpowiedzialny za te trzy miejsca."Jak to rozumieć? Bo chyba oficjalnie czyli administracyjnie Francja nie posiada tam żadnych posiadłości. Rozumiem, że to tylko tak zwyczajowo.I jeszcze wklejam link o wyspie, wprawdzie sprzed 10 lat ale poczytać można, file:///C:/Users/User/Downloads/pdf-01.3001.0013.6208.pdf
@DMW pan konsul honorowy twierdzil, ze administracyjnie, az sama bylam zdziwiona.I jak sie okazalo, wikipedia to potwierdza, jestem totalnie w szoku.https://en.wikipedia.org/wiki/French_do ... int_HelenaA skoro juz o wikipedii mowa, to jestem rowniez w szoku, ze artykul quasi-naukowy opublikowany w Polsce mogl podawac wikipedie jako zrodlo w bibliografii. Nawet najbardziej dziadoski uniwerek w Japonii na to nie pozwala.Pan profesor sie nie wysilil, po prostu przetumaczyl wiekszosc informacji o wyspie i dodal tabelki z liczbami. Juz na samym poczatku nie bardzo powaznie wyszedl twierdzac, ze wyspy Palau sa "oddalone od glownych centrow turysytycznych." Serio? Moze dla Europejczykow tak, ale dla ludzi z Azji zdecydowanie nie. Sama bylam w Palau w 2011 roku (kiedy ten artykul byl opublikowany). Dla nas Palau juz od dawna bylo glownym centrem turystycznym. Sa tam nawet firmy turystyczne, ktore obsluguja tylko i wylacznie turystow z Japonii, Chin, itp, itd.To troche tak jak czasem slysze opinie Japonczykow o Azorach czy Maderze.Druga sprawa, ze Pan Profesor pisze o szlakach pieszych jakby odkrywal Ameryke. I w ogole nie wspomina, ze istnieja tzw. postbox treks (walks) od dawien dawna i ze to od zawsze byla ulubiona forma rozrywki wyspiarzy. Zamiast tego on sobie wymyslil pare innych szlakow. Nie bardzo rozumiem takiego wymuszania oryginalnosci. Nie obchodzi mnie jak dystyngowany autor byl. Zamiast opisac co naprawde istnieje i jak to dziala, to on twierdzil, ze "Zanim turysta wyruszy na szlaki piesze Wyspy Św. Heleny, powinien mieć świadomość, że po 4–5 dniach wędrówek po wyspie zabraknie już dla nie-go nowych szlaków." W 2010 roku kiedy on tam byl istnialo 18 postbox walks, obecnie jest ich 21. Buduje sie 4 nowe.Ale gdyby powiedzial jak jest naprawde, to wtedy cala ta praca naukowa bylaby o polowe krotsza. I zupelnie nie wspomnial w swoim dziele o nurkarstwie, dla ktorego duza liczba turystow nawet "za jego czasow" specjalnie na Sw. Helene przybywala.Dlatego ja nigdy nie sile sie na oryginalne wymysly. Ide utartym szlakiem, ktory juz istnieje i po prostu opowiadam co widze po drodze. Ale ja tez nie jestem profesorem niczego i prac pseudo-naukowych nie pisze.Na Helenie chce zaliczyc wszystkie postboxy i dlatego w przyszlym roku, w marcu, znowu tam lece. A jak dobrze pojdzie i dostane pozwolenie, to poplyne tez i na Tristana. I tam rowniez mam w planach tygodniowe lazenie po wyspie.
Jak tak dalej pójdzie i się rozpędzisz, to w końcu zostaniesz tam na stałe
:DPrzy tej liczbie znajomych i kontaktów, które sobie tam wyrobiłaś, przyjęcie do lokalnej społeczności poszłoby na pewno gładko.
@tropikey hahaha! Wiesz, jakbym byla 20 lat mlodsza, to bym sie tam przeprowadzila i kupila Rosie's restauracje (bo szuka kupca) i przerobila ja na butikowy hotel.
Jakby kogo to jeszcze interesowało, to zrobiłam pierwszą część podkastu o moim świrze na punkcie Wyspy Świętej Heleny. Nie wiem czemu nie moge wrzucic linka do YouTube. Ehhh... szkoda, bo fajnie wyszlo.
Rozdano nam kapoki i wyjasniono regulamin rejsu i snorkelingu. Regulamin byl dlugi, ale mozna go podsumowac dwoma slowami - NIE DOTYKAC. Postraszono nas, ze jak ktos zostanie przylapany na dotykaniu to od razu wyciagna go z wody i na ladzie zostanie przekazany sluzbom porzadkowym i reszte pobytu na wyspie spedzi w wygodnej, acz skromnej celi wieziennej. Deportacja z wyspy, oraz dozywotni szlaban na wjazd.
Zapytalam sie czy naprawde az tak surowo to egzekwuja i karaja, i w odpowiedzi dostalam “f*ck around and find out.” Nie bardzo widzialo mi sie spedzenie tygodnia w swietohelenskim pierdlu, wiec postanowilam nawet reki nie wyciagac w strone tego cholernego rekina.
A z tymi rekinami wielorybimi na Sw. Helenie jest naprawde super. Maja i samce i samice, rekiny sa ciekawskie, podplywaja pod sama lodke i ludzi sie nie boja. Nie tak jak na Malediwach. Ale na Malediwach na jednego rekina przypada 20 lodzi z 20 ludzmi na pokladzie. Jakbym byla rekinem wielorybim na Malediwach to tez spi*rdzielalabym jak najszybciej mozliwe, kiedy lodki pojawiaja sie w poblizu.
A na Helenie jedna lodz, gora 10 ludzi, f*ck around and find out regulamin. Nic dziwnego, ze helenskie rekiny czlowieka sie nie boja i sa bardzo towarzyskie. Az mi sie zal zrobilo tych na Malediwach.
Na Helenie tych rekinow jest tyle, ze nawet jesli wiecej niz jedna lodz wyplynie (inna firma to Enchanted Isle, jest i trzecia, ale nie pamietam nazwy), to wszystkie plyna w inne miejsca. A whale sharki sa wszedzie. Nasz skipper powiedzial, ze to naprawde rzadkosc, zeby w sezonie rekina nie uswiadczyc. Oczywiscie nie gwarantuja w 100%, ale i tak kontrast z Malediwami nie mogl byc bardziej olbrzymi. Ile to razy plynelismy na rekiny na Malediwach i niczego nie zobaczylismy. Eh, szkoda gadac.
Jedna z jachtowych dziewczyn zapytala sie o wet suit i dostala rozesmiana gebe w odpowiedzi. Dziecko drogie, ty to masz wymagania. Ale dziewczyna nie miala na sobie stroju kapielowego, ani niczego w czym moglaby skoczyc do wody. Zdziwilo mnie to, bo pierwsze przykazanie kiedy robilam patent zeglarza bylo, ze ma sie na sobie to w czym mozna wpasc do wody i swobodnie plywac.
Ja ubrana bylam po japonsku, czyli dlugie legginsy, szorty na wierzchu, rash guard z kapturem i na to koszulka. Zapytala sie czy moglabym pozyczyc jej moje szorty i koszulke. Zal mi sie jej zrobilo, czemu te mlode pokolenie takie zyciowo nieudaczne jest? Pozyczylam. I dobrze, bo to bylo w ostatniej chwili.
Rekin na horyzoncie. Rekin zaraz przy lodce. Wskakujemy.
Myslalam, ze sie okoce ze strachu. Olbrzym. Zaraz obok mnie. Na wyciagniecie reki. Na Malediwach nigdy tak blisko nie bylam. Heh, na Malediwach ledwo rekina gdzies tam w oddali widzialam.
Cos niesamowitego! Warte kazdej ceny. W moim przypadku 40 funtow.
Niesamowite bylo tez to, ze gopro (ktorego musialam pozyczyc od kolezanki przed wyjazdem, bo moj wlasny… nevermind, to dluga historia) odmowil posluszenstwa. W takiej chwili. Myslalam, ze sie zaplacze. Mam raptem jakies 30 sekund filmiku. I w tym to momencie zdecydowalam, ze bede musiala zrobic ta wycieczke jeszcze raz. W nosie mam moj caly grafik na tydzien.
Niestety pogoda miala inne plany i nie dane bylo mi snorkowanie z rekinami wielorybimi po raz drugi. Wiec zdecydowalam sie na druga najlepsza opcje, czyli powrot na Sw. Helene w 2024 roku. A co mi tam. YOLO.
Po snorkelingu pogoda natychmiast zaczela sie psuc. Lodka rzucalo w kazda mozliwa strone. Po raz pierwszy w zyciu puszczalam pawia za burte. I nie ja jedna, dwie jachtowiczki wywiesily glowy zaraz obok mnie. Trzecia (ta, ktora nadal miala na sobie moje szorty i koszulke) miala zielona twarz, ale sie trzymala.
Doplynelismy do Landing Steps i jakims cudem udalo mi sie nie wpasc do wody przy wysiadaniu z lodki. Trzeslam sie cala. Zrobilo sie zimno i zaczelo padac, w torbie mialam bluze wiec sie w nia owinelam. W tym momencie dziewczyna od szortow juz nie wytrzymala i tak chlusnela, za na nas wszystkich polecialo.
Chlopaki poszli do jacht klubu kupic wode i sie zorientowali, ze to niedziela i wszystko jest pozamykane. Ja mialam dwie butelki wody w moim lunch packu, wiec dalam im jedna. Oddalam im tez moj lunch, bo oni nic nie mieli, a ja czulam sie tak parszywie, ze i tak bym nic nie zjadla.
A lunch byl bardzo przyzwoity. Dwa rodzaje kanapek pokaznych rozmiarow (nie wiedzialam jeszcze wtedy, ze Linda, czyli zona Dereka prowadzi The Sandwich Bar w najbardziej prestizowym miejscu w Jamestown, oraz kawiarnio-jadlodajnie na lotnisku), brownies, paczka soku, banan i jablko granny smith. I czipsy, granola bar i woda. Zatrzymalam sobie czipsy, brownies i jablko (granny smith w Japonii nie uswiadczysz) i reszte dalam chlopakom.
Przy Landing Steps jest cos w rodzaju prysznica, wiec staralismy sie oplukac, ale nie dalo rady. Dziewczyna przepraszala i powiedziala, ze szorty i koszulke dostarczy do hotelu nastepnego dnia. Slowa dotrzymala.
Ale w tej chwili zdjelam opackana bluze i pomaszerowalam do hotelu na trzesacych sie nogach. Bluze od razu oddalam w recepcji do prania, blond babka znienawidzila mnie jeszcze bardziej. Przy okazji odebralam nowe haslo do wi-fi. Smierdzaca rzygami dowloklam sie do mojego pokoju i od razu w butach (na szczescie to butki rafowe) wlazlam pod prysznic. To byl chyba jeden z najlepszych prysznicow w moim zyciu.
Kilka razy jeszcze musialam klaniac sie muszli klozetowej i kiedy nie bylo w mnie juz niczego co mogloby zostac ofiarowane bostwom toaletowym, w koncu padlam na lozko.
Az tu nagle radosny telefon od Dereka czy jestem gotowa na zwiedzanie wyspy. Zdecydowanie nie. On juz wiedzial od skippera jak bylo na lodce, wiec na moja odpowiedz byl przygotowany. Powiedzial, ze idzie grac w krykieta i ze odbierze mnie na obiad. Podziekowalam grzecznie, ale nie wyobrazalam sobie, abym mogla cokolwiek tego dnia zjesc.
Obudzilam sie okolo 17-tej, wypoczeta i rozswiergotana. I glodna.
Slonce za oknem swiecilo, wiatr wyl, ale niebo bylo niebiesciutkie.
Glupio mi bylo dzwonic do Dereka, ze jednak chce obiad, wiec postanowilam sama czegos poszukac. Ale to niedziela, czyli tego tam, wszystko jest zamkniete.
Normalnie restauracja Ann’s Place w parku bylaby otwarta na obiad, ale akurat tej niedzieli nie. Przed parkiem byl samochod-lodziarnia. Tlumek ludzi od najmlodszych do najstarszych zajadal sie roznymi smakami.
Zamowilam mietowo-czekoladowy kubek i kiedy wyciagnelam portfel, to pan za lada powiedzial, ze moj rachunek juz zostal zaplacony. Tlumek usmiechnal sie, pomachal przyjacielsko i zyczyl mi milego pobytu na Sw. Helenie.
Usiadlam sobie na lawce przed biblioteka i jadlam moje lody i slonce niesmialo przymierzalo sie do zachodu, ptaki spiewaly, w oddali gdzies dzwon koscielny bil na godzine 18-ta, i tak mi dobrze w tym momencie bylo, ze az lzy mi do oczu podeszly.
I siedzialabym tak pewnie jeszcze dlugo, gdyby nie deszcz. Slonce zniknelo, nagle zrobilo sie ciemno, zimno, mokro i nieprzyjemnie. Wrocilam do hotelu i przycupnelam w restauracji. Menu obiadowe bylo ciezkie i drogie. Menu lunchowe bylo lekkie i przystepne. Niestety po godzinie 14-tej juz niedostepne.
Przenioslam sie do czesci barowej, gdzie moj ulubiony chloptas z RPA wlasnie zaczal swoja wieczorna zmiane. Wytlumaczylam moj problem obiadowy. Wyjasnilam, ze chcialabym albo chleb, albo makaron. Nic fikusnego, bo moj zoladek moze sie zbuntowac. Michael (bo tak mial na imie) poszedl do kuchni sie zapytac. Nie wiem co on im tam powiedzial, ale wrocil usmiechniety z wiadomoscia, ze glowny chef cos dla mnie przygotuje.
I nie klamal. Rzeczywiscie COS przygotowal. Pol bagietki wypchanej po brzegi makaronem z serem. Zamiast “chleb lub makaron” dostalam chleb i makaron. Przyznam sie, calkiem dobre bylo. A moze po prostu bylam tak glodna.
Kiedy wrocilam do pokoju, moja bluza, wraz z cennikiem pralniowym (4 i pol funta mnie ta przyjemnosc kosztowala), byla juz wyprana, wysuszona i zlozona i czekala na mnie na lozku. Co na mnie nie czekalo, to swistek z haslem wi-fi, ktory zostawilam w pokoju. Myslalam, ze skoro to nie pora sprzatania, ze skoro “do not disturb” wisialo na moich drzwiach i nikt nie mial powodu, aby wlazic do mojego pokoju, to bedzie w porzadku. A tu takie buty.
Mantis St. Helena i ja oficjalnie wkroczylismy na wojenna sciezke.
Ogolnie, byl to taki dzien, ze nawet niewiele zdjec pstryknelam. Wiec wstawiam rozne. Ale jakbym sie nie przyznala, to i tak nikt by nie wiedzial.
Zasypialam snujac plany zemsty na hotelowych zlodziejach.
A tutaj krotki filmik z rejsu na rekiny wielorybie:
https://youtu.be/tkpvUwhHKbM
c.d.n.Dobra. Wrocilam z Polski, wiec mozna ta epopeje kontynuowac.
Poniedzialek!
Sniadanie dokladnie takie samo jak wczoraj. Ale widze, ze Chinczycy poprosili o i dostali jajka na twardo. I widze, ze pakowali te jajka w pudelka lunchowe, razem z parowkami i pomidorami z bufetu.
Wiec ja tez prosze o jajko. Odpowiedz - juz sie skonczyly. No tak, bo dawaliscie Chinczykom po 5 na lebka (tak liczylam!). Durnie jakies w tym Mantis pracuja.
Normalnie jak sie ma dzienne wycieczki to lunch jest w cenie. Ale przeciez dzisiaj wszyscy mamy dzien wolny, bo rejs wycieczkowy przyplywa. Wiec jedzenie jest tez na wlasna reke. Ja pudelka nie mialam, zeby lunch zapakowac. Chleb tostowy moge sobie jesc w domu, te sniadaniowe kielbaski byly ohydne, a fasoli po angielsku nie lubie. No i nie przyjechalam na Sw. Helene, zeby jesc to samo co zawsze.
Na sniadanie pofatygowala sie rowniez ekipa francuska. Nie wiem co z nimi bylo nie tak, ale mieli na sobie puchowe kurtki. I jak tylko usiedli w tym salonie restauracyjnym, to od razu domagali sie pozamykania wszystkich okien, bo bylo im zimno. A ja tu siedze obok nich w krotkim rekawie i pije cole light z lodem. Ich jedno spojrzenie w moja strone bylo wypelnione skrajna pogarda dla mojego braku kultury sniadaniowej. Oni oczywiscie zamowili kawe. I potem wszyscy wyszli na patio na papierosy. Juz nagle nie bylo im zimno?
Moj plan na poniedzialek byl taki. Obczaic co i jak z ta Drabina Jakuba sie dzieje i poszukac dziury w siatce, ktora podczas remontu blokowala wejscie na schody. Odwiedzic muzeum. Kupic pamiatki i pocztowki. Wyslac pocztowki. Pojsc do banku i poprosic o swieze banknoty (zbieram jako pamiatki). Znalezc cos lokalnego do jedzenia. I jesli czas na to pozwoli to wyruszyc poza Jamestown na wlasna reke.
Drabina poszla na pierwszy ogien. Pokrecilam sie u podnoza obserwujac jak ekipa remontowa stala sobie tu i owdzie dyskutujac o wynikach wczorajszych meczow krykietowych. Po czym wylazla przez dziure w ogrodzeniu, wsiadla w samochod i odjechala.
Remont schodow wygladal na prawie zakonczony. Mialam nadzieje, ze zdejma siatke przed koncem tygodnia. A jak nie? To skoro dziura byla, to mialam tez w zapasie inny plan.
Muzeum Sw. Heleny znajduje sie zaraz obok wejścia na schody, wstep jest bezplatny. Czytalam, w roznych relacjach, ze to jest swietne muzeum, i nie zawiodlam sie. Naprawde warto je odwiedzic, szczegolnie na samym poczatku podrozy. Wtedy duzo latwiej jest zrozumiec pewne sprawy na wyspie podczas zwiedzania. Jak np znak taki jak ten: African Slave Road. Plus maja tam tez rzeczy, tak po sasiedzku, z Tristan da Cunha.
W muzealnym sklepiku sprzedaja mase fajnych rzeczy. Ja kupilam dwie ksiazki kucharskie z lokalnymi, swietohelenskimi przepisami. Sa tez pocztowki i t-shirty. Pocztowki byly takie sobie. Mialam nadzieje, ze gdzie indziej uda mi sie znalezc ladniejsze.
W muzeum byl prawie tlok. No tak, ten statek wycieczkowy. Tlok mowil po amerykansku i byl wyraznie zaskoczony, ze na wyspie sa inni turysci. Bo ponoc nic im o tym nie wspomniano przed zejsciem na lad. Wiec kiedy po raz enty zapytano mnie sie skad ja sie tam wzielam, to w koncu odpowiedzialam, ze Helena to nie Tristan, tutaj jest lotnisko. I konsternacja wielka i pytania skad ja wiem, ze istnieje takie miejsce jak Tristan da Cunha, bo oni wlasnie stamtad przyplyneli. Odpowiedzialam, ze stad, ze nie jestem produktem amerykanskiego systemu szkolnictwa. Pani za muzealna lada niemal umarla ze smiechu, a Amerykanie byli oburzeni. Ich oburzenie wzroslo jeszcze bardziej, kiedy chcieli placic funtami falklandzkimi i pani za lada powiedziala, ze ona tych mickey mouse money nie przyjmie. Ze na Helenie tylko lokalne mickey mouse money obowiazuja, albo funty brytyjskie, albo dolary. Ale dolce tylko w swiezych, niepogietych, nietknietych banknotach. Skonczylo sie na tym, ze wyslala ich do banku, zeby zrobic cash advance na karte kredytowa, bo oprocz funtow falklandzkich mieli tylko pomiete dolary.
Z muzeum poszlam na nabrzeze zobaczyc jak ten caly cyrk wyglada. Samochody podjezdzaly, “island tour, island tour?” ludzie wsiadali, i tak na okraglo.
Dziadzio w samochodzie z 1929 roku przerobionym na busa wycieczkowego czekal na pasazerow. Nie mial chetnych. Dziwne, bo inne minibusy wypelnialy sie w ekspresowym tempie. Moze statkowicze nie wiedzieli czy ten pojazd w ogole jest w uzytku, czy tylko na pokaz? Zagadalam, ze jestem chetna na przejazdzke. Bo w koncu jak czesto ma sie szanse jazdy takim antykiem? Dziadzio odpowiedzial, ze jesli zaplace za prywatny wynajem, czyli siedem razy po 40 funtow, to jedziemy.
Teraz juz bylo jasne dlaczego dziadzio nie mial chetnych. Chcial siedem osob, aby wypelnic caly pojazd. Zaoferowalam, ze zaplace za dwie osoby, na caly dzien. Dzienna stawka na prywatna wycieczke z przewodnikiem to okolo 70 do 80 funtow, lunch w cenie. Dziadzio na to, ze nie. To mu podziekowalam i poszlam na miasto. Smieszna rzecz, po poludniu babka z firmy dziadziowej wypatrzyla mnie na poczcie i powiedziala, ze jak zaplace za te dwie osoby, tak jak oferowalam, to moge jechac. Wysmialam ja. Nie za taka cene na pol dnia. Za pol dnia to ja sobie za 40 funtow taksowka moge pojezdzic i taksiarz bedzie wniebowziety. Ale nie powiem, zal mi dziadzia bylo, bo o zarobek na wyspie nie jest latwo.
Oficjalnie niby, jesli ktos chce pracowac, to prace bedzie mial. Nieoficjalnie niemal kazda osoba z ktora rozmawialam byla na jakiegos rodzaju pomocy socjalnej. Albo wlasnie wracala z Falklandow, czy z wyspy Wniebowstapienia z pracy, albo sie tam wybierala. Wyspa Wniebowstapienia ma ogromne wziecie wsrod Swiętych, bo tam ponoc dzieki bazom wojskowym zawsze pracy jest wbrod.
Dziwnym trafem na Sw. Helenie jest tez cale mnostwo ludzi z RPA (w kazdym kolorze), ktorzy przylatuja tam wlasnie do pracy. Pracuja na nizszych stawkach niz sobie zycza Swięci. A z kolei ludzie na bardziej wykwalifikowanych pozycjach to ekspaci z Wielkiej Brytanii. Chociaz czy mozna ich nazywac ekspatami? Bo w koncu Sw. Helena to niby czesc bylego imperium brytyjskiego. A w czasach przed-brexitowych na wyspie pracowali rowniez ludzie z innych krajow Unii. Ponoc byla nawet tam jakas Polka, ale z brytyjskim paszportem. Byl tez farmaceuta z Rumunii. I tego typu rzeczy. Nie wiem jakie sa pensje. Nie pytalam. Choc babka pracujaca w punkcie DHL-u w Jamestown (bo tak, istnieje tam DHL, przesylka do UK idzie okolo 10 dni, do Kanady dwa tygodnie) powiedziala, ze jej pensja i jej “partnera” starczy na to aby powoli wykanczac dom, ktory buduja na wyspie. Koszt budowy skromnego domu to okolo 70 tys funtow. Sama powiedziala, ze buduje go jak najtaniej. W przyszlosci ma zamiar go wynajmowac turystom, a sama z “partnerem” beda mieszkac u jej rodzicow.
Jakby ktos potrzebowal, to DHL znajduje sie na pietrze budynku z napisem “Market” zaraz naprzeciwko banku. W tym samym budynku jest tez The Sandwich Bar nalezacy do Lindy (zony mojego handlera), ceny przystepne, kanapki pyszne, jest tez zupa dnia i salatki. Caly posilek wraz z napojem za mniej niz 10 funtow. Na pietrze jest tez sklep z upominkami. A w zasadzie ze wszystkim po trochu, i na swieta, i na urodziny, i na rocznice slubu, ale rzeczy dla turystow tez sie znajda. Na parterze jest tez kooperatywa rolnicza i jak maja, to sprzedaja swieze warzywa i owoce. Akurat jak tam bylam to mieli pomidory. Linda od razu kupila 5 kilo. Sprzedaja tam tez gumiaki. Takie czarne, rolnicze, swietnie nadajace sie do rozrzucania lajna na polu. I nie powiem, jak nastepnego dnia zaczelo lac, to na serio sie zastanawialam czy by sobie gumiakow nie sprawic.
No ale, wracamy do tematu.
Z nabrzeza poszlam szukac sklepu z turystycznymi bibelotami i wyladowalam w oficjalnym biurze Informacji Turystycznej. Wtedy jeszcze o tym sklepie w Markecie nie wiedzialam. A z hotelu, jak i z informacji turystycznej, wyslali mnie do Sereny. Serena’s Shop jest niemal dokladnie po drugiej stronie ulicy od Mantis. Mial byc najlepszy jesli chodzi o upominki turystyczne. Czesc sklepu to mydlo, widlo i powidlo dla lokalnych, od szamponow po gadzety do iPhone’ow. Zaraz? Mydlo? W plynie? Mieli! Kupilam tez plynny detergent do prania. I na tym sie skonczylo, bo pocztowki mieli nedzne, magnesy jeszcze nedzniejsze, a t-shirtow wybor zero. Mieli za to swietohelenska kawe paczkowana, 10 funtow za opakowanie. Nie kupilam, bo cos mi tam switalo, ze mam plantacje kawy w programie.
Na ladzie staly tez teczowe choragiewki. Ogolnie bardzo duzo teczowych symboli jest na wyspie. I choc mogloby sie wydawac na pierwszy rzut oka, ze wyspa jest bardzo tradycyjna i szownistyczna, to obowiazuje tam prawo brytyjskie, i jak mi powiedziano, nikt na LGBTQ nie zwraca uwagi. W mysl zasady, zyj i daj zyc. Jedyne o czym trzeba pamietac, to ze publiczne ukazywanie uczuc (nawet hetero) nie jest mile widziane. Trzymac sie za rece mozna, ale tylko to widzialam wsrod par na miescie.
Serena powiedziala mi, ze pocztowki rowniez mozna kupic na poczcie. No to na poczte marsz.
Tam pani za kratami przyniosla mi pudlo pocztowek i mialam sobie szukac co mi sie podobalo. Moglabym to cale pudlo wziac pod pache i pojsc z nim do hotelu, i chyba nikt by nic nie powiedzial. Ale stalam grzecznie przy okienku blokujac kolejke. Bo jak sie okazalo, lokalna poczta dziala calkiem preznie. No przy takich cenach za internet to ja sie nie dziwie. O ile dobrze zrozumialam, to na poczcie mozna rowniez wysylac faksy za granice. Bardzo mnie to ucieszylo, bo Japonia to krolestwo faksow. Az mi sie na sercu cieplo zrobilo, ze nie jestesmy w swiecie faksow sami.
Dobra, wybralam jakies pocztowki i poszlam szukac spokojnego miejsca, zeby je wypisac. Nie znalazlam, wiec wrocilam do hotelu. I tutaj musze powiedziec o mojej zemscie na kradnacej kody wi-fi pokojowce. Wczoraj wieczorem poprosilam wszystkich w barze o ich przeterminowane kody (bo kazdy dostawal inny) i rano zostawilam cala sterte przy lozku. Niech sie zlodzieje bawia. Kazdy kody byl juz zuzyty.
Sterta oczywiscie zniknela. Fajnie. Balam sie potem, ze mi za to nastepnego dnia do butow napluja, albo karalucha z lazienki do lozka wsadza, ale hej zyje sie raz. A ja zlodziejstwa nie popieram.
Kartki wypisalam i wrocilam na poczte. A tam pani dala mi plachte znaczkow i powiedziala, zeby naklejac po dwa. I psioczyla, ze adresy takimi duzymi literami wypisalam, bo ona chciala mi dac trzy znaczki dla jednej pocztowki. Bo ponoc turysci tak lubia. Pocztowki do Europy i Japonii szly okolo miesiaca. Te do USA i Australii jeszcze nie dotarly. Moze DHL-em mialam je wysylac? Nie wiem.
Z poczty poszlam do banku. Tam pani doskonale zrozumiala zadanie i pilnie szukalysmy razem jak najmniej wymietego 5-funtowego banknotu. Bo nie miala swiezych. Miala swieze 10 i 20-funtowki. Z ciekawosci tez chcialam zrobi cash advance na karte kredytowa, bo bylam ciekawa czy sie da na moja japonska karte. Nasze karty bardzo czesto nie chca dzialac za granica, nawet jak sie informuje bank zawczasow, ze jedzie sie poza Japonie.
O dziwo, dzialala! Prowizja 5% dla swietohelenskiego banku. Wyciagnelam 100 funtow. Nie pamietam ile mnie skasowali za ta usluge po japonskiej stronie, ale bardzo malo. Ale to moze dzieki mojej karcie, bo ja zawsze place minimalne przewalutowanie.
Z banku poszlam do “The Market”, a tam do DHL-u, gdzie Sophia (bo tak miala na imie) tak sie rozgadala, ze zeszlo mi tam cala godzine. Ale fajnie gadala, wiec sluchalam. I w koncu powiedziala mi, gdzie mozna najlepsze pocztowki na wyspie kupic. W sklepie spozywczym Thorpe’s, na samym tyle, za sloikami z dzemami i puszkami z kukurydza. No teraz mi to mowisz? Jak ja juz te badziewne wyslalam, bo kazdy mi mowil, ze innych nie ma? I faktycznie. Inne byly. W Thorpe’s za dzemami. Tak jak mowila Sophia. I byly przepiekne. O nizszych cenach niz te badziewne. Jak mi pan w Thorpe’s powiedzial, nikt tego nie rozglasza, bo Thorpe’s nie placi kickback’ow. Moj handler faktycznie potwierdzil, ze trzeba bylo isc do Thorpe’s i byl bardzo zawiedziony, ze sie go jako pierwszego nie zapytalam. To mam nauczke na przyszlosc. A chcialam byc taka samodzielna!
Znalazlam tez sklep gdzie sprzedaja i drukuja t-shirty, nie tylko turystyczne. Wiec zrobilam sobie custom t-shirt ze szturmowcem. Chlopak w sklepie mial radoche, zmodyfikowalismy istniejacy dezajn, nic za to nie placilam ekstra.
Po drodze do hotelu spotkalam wczorajszych jachtowcow i razem zlapalismy taxi, zeby pojechac gdzies za miasto. Taksiarz zabral nas do Rupert’s Bay, czyli wioski obok oddalonej o jakies 2 mile, gdzie istnieje cos w rodzaju plazy. Ale plywac nie mozna. Bylo nas 4 sztuki, wiec chcial 7 funtow za calosc. Normalnie chyba ma kosztowac 5. Dalismy mu 10 funtow i oczywiscie mowil, ze nie ma wydac. To zaczelismy grzebac w torbach i dalismy mu 7 funtow w 50 i 20 pensowkach. Chyba zalowal, ze powiedzial, ze nie mial jak wydac.