A na dole, sila oceanu, ogrom fal rozbijajacych sie o skaly i krystalicznie czysta woda w Stawach Zony Lota.
Moglabym tam siedziec godzinami. Zjedlismy lunch, poplywalam sobie. Ale niestety zaczelo padac. Kurcze, no i co teraz. Zbieramy sie i w droge.
Zjesc po linie bylo latwo, wejsc juz nie az tak. Ale jesli stara baba jak ja dala rade, to nie moglo byc az tak trudno.
Wracalismy w mzawce, grunt zrobil sie sliski i blotnisty. Miejscami nawet bardzo. Zejscie do Sandy Bay Beach zajelo nam duzo dluzej niz wjescie. Na tyle dluzej, ze juz nie bylo mowy o Diana’s Peak na popoludnie. Doczlapalismy sie do samochodu kompletnie mokrzy i ubloceni. Do Jamestown dojechalismy juz po 16-tej.
Przewodnik wysadzil mnie przed hotelem, ale bylam tak zmeczona, ze nie chcialam wracac do mojego pokoju. Bo jakbym weszla, to juz bym nie wyszla. Wiec poszlam do parku do Ann’s Place. Poprzednim razem, powiedzieli mi, ze w czwartek na menu bedzie plo. A ja bardzo chcialam to zjesc. Plo to takie specyficzne swietohelenskie biryani.
No coz, takie moje szczescie, ze plo skonczylo sie po lunchu. No i co zamowic? Ogromny kawal tunczyka. Byl pyszny.
A co z plo? Udalo mi sie zjesc nastepnego dnia. Linda zrobila mi na specjalne zamowienie.
Nadal brudna i umamlana, ale przynajmniej najedzona, usiadlam sobie na schodkach w budynku obok hotelu i tak sobie siedzialam. Dosiadla sie obok mnie babka w niebieskiej koszulce i zagadala. Ja odgadalam. I zaprosila mnie do domu. To byla Pani Irene, ktora prowadzi Guesthouse Harris. Ona nie wiedziala, ze ja pamietalam jej maila do mnie w 2020 roku bardzo dobrze. Byla jedna z osob, ktore nie chcialy miec niczego do czynienia z kimkolwiek z Azji. Ubolewala jak covid zabil jej biznes, jak jej corka w Anglii ja utrzymuje. Jak niewielu ma w tej chwili gosci. Posadzila mnie na zakurzonej kanapie w salonie, ciemnoczerwony welwet nadjedzony przez mole, zapach terpentyny i srodkow owadobojczych. Zrobila herbate (jedna torebka na dwie filizanki), wyciagnela albumy rodzinne i zaczela opowiadac. Jak poznala meza, jak razem pracowali na Wyspie Wniebowstapienia, jak on nigdy nie podniosl na nia reki bez powodu… Zaraz? Co powiedziala? Powtorzyla. Tak, nie przeslyszalam sie. Zapytalam jak jej sie zyje bez meza, bo zmarl kilka lat temu. Powiedziala, ze “spokojnie” i usmiechnela sie promiennie. I tak oto dowiedzialam sie o najwiekszym problemie z jakim zmaga sie Sw. Helena - przemoc w rodzinie. Ponoc kilka lat temu bylo tak zle, ze od tamtego czasu policjanci sa importowani z Wielkiej Brytanii. Bo lokalni funkcjonariusze trzymali strone lokalnych facetow.
Wypilam reszte herbaty i podziekowalam za mily wieczor.
W hotelowym barze mieli dla mnie kubelek lodu (juz widzieli, ze potrzebuje wiecej niz szklanke), siedzac na tarasie udalo mi sie sprawdzic email. Wiesc niosla, ze samolot przyleci wg rozkladu w sobote.
I takim to optymistycznym akcentem zakonczyl sie czwartek.
To moj ostatni caly dzien na wyspie. Obudzilam sie z takim bolem miesni, ze ledwo nogami moglam ruszac. No coz, starosc nie radosc. Wczorajsze wyczyny na linie u Zony Lota daly mi jednak do wiwatu. Mialam tez totalnie obtarta skore na dloniach. Zdarta do czerwonosci. Wczoraj, pelna adrenaliny nawet nie zwrocilam na to uwagi. Ale w piatek rano nie moglam nawet rak umyc. Wygladalo to okropnie. Balam sie tez, ze moze jakies zakazenie sie przyplatac.
Na szczescie moja przyjaciolka w Japonii jest lekarzem i wyposazyla mnie na kazda ewentualnosc. Mialam masci wszelkiego rodzaju, antybiotyki i opatrunki. Nie wiem jak jest w innych krajach, ale w Japonii lekarze maja takie przewodniki, ze mozna sobie poszukac kraju lub terytorium i tak wyszczegolnione sa wszystkie niezbedne akcesoria medyczne, ktore dobrze jest miec ze soba. Wiec zapakowala mnie jakbym jechala na miesiac na jakies odludzie, albo do strefy wojennej. Czesc mojej apteczki uratowala corke teczowej pary, ktora dotknela jakichs chwastow podczas ich deszczowego wejscia na Diana’s Peak i dostala okropnej reakcji alergicznej. Na tylku. No bo tak, dziecko musialo isc siusiu, a niestety, chlopcem nie bylo. Na stojaco nie moglo. Zabraly ja do lokalnego szpitala, gdzie pielegniarka posmarowala jej zadek jakas mascia i to bylo wszystko.
Ich przewodnik byl tak do kitu, ze chcialy, zebym poprosila mojego handlera o pomoc w zorganizowaniu lepszej opieki medycznej. Ale po tym jak wytlumaczyly w czym problem, to wyslalam wiadomosc do japonskiej kolezanki, ona oddzwonila przez apke i zrobilysmy konsultacje telemedyczna. Z wdziecznosci kupily mi w barze butelke wina musujacego, ale niestety ja jestem bezalkoholowa. Wino jednak nie poszlo na marne, bo jak sie okazalo, zostalam zaproszona na przyjecie urodzinowe w piatek wieczorem.
Ale o tym za chwile.
Piatkowe sniadanie bylo iscie krolewskie. Byla jajecznica! I boczek, i kielbaski, i pomidory i fasolka i dwa rodzaje chleba. Kurcze, no co to? Gubernator przyjdzie z wizyta?
Nie. Nic takiego. W odcinku czwartkowym zapomnialam opisac poranny dramat sniadaniowy z wloska para w podrozy poslubnej. Pan malzonek, kiedy zobaczyl czwartkowy wybor na sniadanie, to dostal szalu. Podsluchalam opowiesci barowe, ze pan Wloski byl tak wkurzony, ze zadzwonil do glownej siedziby sieci Mantis i wszczal niezla awanture. Bo skoro placil pelna cene, to wymagal pelnej obslugi. Glupio mi bylo dzwonic do mojego handlera i zmieniac dzienny plan, bo przeciez bylam napalona jak szczerbaty na suchary na ten trek na Stodole (The Barn) albo na Diana’s Peak. Ale przelknelam wlasna dume i zadzownilam.
A on mi na to, ze dobrze, ze to swietnie, bo czy pamietalam, ze dzis po poludniu mialam w grafiku zlamanie prawa i wlamanie sie na Drabine Jakuba. Nie pamietalam. Gdyby mi o tym nie przypomnial, to pewnie bym odleciala z wyspy i zorientowala sie dopiero w RPA, ze o czyms zapomnialam.
Derek zaplanowal latwy dzien, taki zeby moje nogi mogly odpoczac w przygotowaniu na wysilek popoludniowy.
Plan na rano byl prosty - Briars Pavillion. Bo jedyne godziny, kiedy mozna to miejsce odwiedzic to poniedzialek i piatek pomiedzy 10 a 11 rano. Wejsciowka 5 funtow. Briars to czesc Francji na wyspie Sw. Heleny. No bo tak, 14 hektarow wyspy nalezy do Francji: Briars, Longwood House i dolina w ktorej znajduje sie grob Napoleona. Na wyspie jest tez facet, ktory pelni role francuskiego konsula i jest odpowiedzialny za te trzy miejsca.
Briars to pierwsza miejscowka, w ktorej trzymano Napoleona, kiedy przybyl na wyspe. A w zasadzie druga, bo spedzil tez dzien lub dwa (nie pamietam dokladnie) w Jamestown. Potem wysiedlono rodzine, ktora mieszkala na posiadlosci Briars i wsadzono tam Napoleona. Ale mu sie tam nie podobalo, wiec zaczeto szukac dla niego innego miejsca, i tak to potem wyladowal w Longwood House.
A tak przy okazji, Star Trek Deep Space 9 ma powiazanie (dalekie, ale ma) z Napoleonem, a co za tym idzie, rowniez z wyspa Sw. Heleny. Ja zawsze zartowalam, ze pobyt na takiej wyspie, to prawie jak pobyt na stacji kosmicznej. Wiec cieszylam sie z tego dodatkowego powiazania. Jak ktos wie o co tu chodzi, to napiszcie w komentarzu.
Briars byl nudny, czesc domu jest komus wynajeta i mieszkaja tam normalni ludzie, a czesc to muzeum. Mozna tez odwiedzic ogrody. Niby sa bardzo szczegolowe przepisy odnosnie (nie)robienia zdjec, ale Chinczyk nawet latal dronem i nikt mu nic nie powiedzial.
Po drodze do Briars mozna zobaczyc slynny wodospad w ksztalcie serca, ale pomimo deszczu przez caly tydzien, wody nie bylo.
Po Briars chcialam wrocic do Longwood House, zeby zrobic reszte tej wejsciowki, ktorej nie udalo mi sie skonczy we wtorek. Ale jak tam dojechalismy, to zwalila sie tam tez grupa chinska. Dalam sobie spokoj. Nie pamietam juz powodu dlaczego nie poszlismy na grob Napoleona, bo chcialam go odwiedzic, kiedy nie bylo mgly. Ale nie dojechalismy tam.
Zamiast tego pojechalam gotowac plo na lunch. I to nie byle jakie, ale takie z homarem. No bo jak jesc, to juz na calego, no nie? Podczas lunchu mialam babska pogawedke o przestepczosci na wyspie, sytuacji kobiet, przemocy w rodzinie i o tym jakie sa warunki w wiezieniu na wyspie. I kto i za co tam obecnie siedzi. Ale to wpis na inna okazje.
Po tym bardzo burzujskim lunchu pojechalismy na bardzo maly trek do punktu widokowego, ktory niestety byl zarosniety bujna roslinnoscia. Ten stan rzeczy byl wkurzajacy na calej wyspie. Sa punkty widokowe, piknikowe, ale zaniedbane i zarosniete. Nastepnym razem kupie sobie w tym sklepie rolniczym maczete. Nie wiem dlaczego inni turysci na to nie narzekali. Chyba sam fakt bycia na Sw. Helenie im wystarczyl?
Zahaczylismy tez o High Knoll Fort, gdzie chmury sie zbieraly i wsciekle wialo.
Dostalismy wiadomosc, ze moja kawa, cztery paczki, hodowana i swiezo palona na wyspie, czeka na mnie w Farm Lodge. Pod drodze do Farm Lodge zatrzymalismy sie przy Plantation House zeby odwiedzic Jonathana. A ten pokazal jak to sie robi tak jak na Discovery Channel. Gosc ma 191 lat i nadal dobrze sie trzyma.
Wizyta w Farm Lodge to jak balm ukojenie nerwow. Steven nawet zapytal sie czy chcialabym pojezdzic Roycem po posiadlosci. Wolalam nie ryzykowac. Juz wspominalam, ze jakbym miala kupe kasy, to nastepnym razem bym sie u nich zatrzymala. Maureen zapakowala torebki kawy nie wedlug wagi, ale wedlug pojemnosci, po sam czubek, ze ledwo dalo sie je zgrzac.
Wrocilismy do Jamestown i w koncu nadszedl czas na wlamanie sie na Drabine Jakuba. Bo byc na Sw. Helenie i nie doswiadczyc drabiny to podroz bez sensu. Nadal wszedzie wisialy siatki, ale schody byly w miare ogarniete. Gdzie niegdzie walaly sie puste pojemniki po farbie i worki po cemencie.
Ja chcialam zbiegac z gory na dol, ale po dlugiej debacie, zgodzilam sie na wspinaczke z dolu na gore. Po pierwsze, byly obawy, ze jak bede leciec na dol, to jak sie potkne to bede sie turlac na sam dol i sie po prostu zabije. Po drugie, policja czekalaby na mnie na dole, bo mieliby blisko. W odwrotnym kierunku, zanim dojechaliby na szczyt, przy piatkowym korku, to bylam niemal pewna, ze dotarlabym tam przed nimi. To tylko 699 stopni, no nie? Przeciez scigalam sie z samego dolu stacji Doai, najglebszej w calej Japonii? Tyle, ze Doai idzie w gore pod bardzo lagodnym katem. A Drabina Jakuba? Nie nazwali tego ustrojstwa drabina bez powodu.
Dalam rade, ale ledwo. Juz w zyciu nie bede tak glupia. Myslalam, ze tak gdzies okolo w polowie drogi dostane ataku serca. Zdecydowanie nie polecam. Jak znowu bede na Helenie, to zbiegne na dol, jak normalna osoba.
Po tym wyczynie wrocilam do hotelu, zeby sie ogarnac, bo zaraz mialam jechac na przyjecie urodzinowe do Rosie’s. Chcialam byc bardzo niezalezna i wziac taksowke, ale Derek z rodzina stawili sie pod hotelem bardzo nietypowo punktualnie. Pod drodze jeszcze zatrzymalismy sie, zeby zabrac innych ludzi. Przy okazji zobaczylam jak zyje sie w tej “ekskluzywnej” czesci Jamestown, gdzie kamienice naleza do starych rodzin od pokolen.
Chyba cala wyspa byla u Rosie’s. Byla muzyka, trunki porcentowe, kompletnie pomieszane dania (kucharz wrzucal na talerze co mial pod reka, zupelnie olewajac i menu i poszczegolne zamowienia), swietna zabawa, super towarzystwo i przepiekny zachod slonca. I taka to Swieta Helena na zawsze pozostanie w mojej pamieci.
c.d.n.@piotrkr relacje rasowe na wyspie sa skomplikowane i wole sie na ich temat nie wypowiadac.
Sobota i niedziela
Sniadanie bylo kopia piatkowego. Chyba hotel chcial, zebysmy przynajmniej na to nie narzekali.
Michael za barem powiedzial mi, ze blond babka z recepcji domagala sie informacji ile szklanek lodu dostalam z baru w ciagu calego tygodnia. On jej powiedzial, ze ani jednej. Ostrzegl mnie, ze pewnie chcieli doliczyc ten kostki lodu do mojego rachunku. Dalam mu spory napiwek, bo byl jedynym pracownikiem, ktory nie chcial mnie oszukac. Wszyscy inni byli bardzo mili, usmiechnieci, pomocni, ale zawsze bylo jakies ale. A to chcieli mnie skasowac za alcohol, ktorego nie zamowilam, a to za herbate, ktora jest czescia sniadania, albo za moja wlasna cole, ktora po prostu trzymalam w barowej lodowce. A teraz wychodzi na to, ze podlicza mnie za kostki lodu?
Check-out mial byc o 10-tej, ale jak wrocilam do pokoju, zeby skonczyc sie pakowac, to wszystkie moje rzeczy byly na podlodze, bo pokojowki juz zmienialy posciel. A to nawet jeszcze 9-tej rano nie bylo. I juz nie wytrzymalam. Wkurzylam sie, bo juz mialam serdecznie dosyc tego dziadoskiego hotelu. Przez caly tydzien zaciskalam zeby i staralam sie slowa nie powiedziec, ale kuzwa, juz nie dalam rady. Kazalam im spadac, a jak nie, to bedzie bardzo niemilo, bo nie mam zamiaru wychodzic z mojego pokoju przed 10-ta. I jak z nimi gadalam, to ktos pukal do drzwi. Facet z recepcji, ktory prosil o szybkie zwolnienie pokoju, zeby mozna bylo go posprzatac. Zapytalam czy potrafi poslugiwac sie zegarkiem? Bo jak nie, to z checia go naucze. Z pokoju wyszlam kilka minut przed 10-ta i stawilam sie w recepcji dokladnie na czas wymeldowania.
A tam sceny grozy. Chinczycy darli sie wnieboglosy, bo ich rachunek sie nie zgadzal. Mieli jeden rachunek za wszystkie pokoje. Pokoje byly juz oplacone, ale na rachunku bylo jakies 300 funtow dodatkow. Hotel podliczyl ich za kazda butelke wody z baru, kazda szklanke lodu, kazde jajko o ktore prosili przy sniadaniu. Wode to rozumiem, bo za kazdym razem bylismy ostrzegani, ze tylko dwie pierwsze butelki w pokoju sa bezplatne. I juz rozumialam wczesniejszy komentarz chlopaka z baru. Lod nie byl darmowy, ale nikt nas o tym nie poinformowal.
Chinczycy nie chcieli zaplacic, bo nie mieli jak. W koncu dano im nowy rachunek, tylko za wode, ale to nadal niemal 200 funtow. Hotel nie przyjmowal kart kredytowych. Chinczycy nie mieli paypala. A ze to sobota, to bank z maszyna do kart byl zamkniety.
Nie wiem jak ta naleznosc zostala uregulowana, Derek zaplacil jakies 40 funtow z tego rachunku, Chinczycy wyskrobali reszte. I tu kuriozalna sytuacja, bo firma Dereka ma druga (oprocz banku) maszyne do kart kredytowych na wyspie. On specjalnie zalozyl firme w RPA, zeby miec mozliwosc przyjmowania kart. Ale transakcje na chinskie karty odrzucalo. Francuskie dzialaly bezproblemowo. (Solomons firma spedycyjno-logistyczno-zaopatrzeniowa ma trzecia maszyne do kart, ale ta nie jest dostepna dla zwyklych turystycznych smiertelnikow.)
Kiedy przyszla moja kolej na wymeldowanie i zobaczylam moj rachunek, to wybuchnelam smiechem. Juz przymierzalam sie do zrobienia temu wielkopomnemu dokumentowi zdjecia, ale szybko wyrwano mi go z reki i po kilku minutach przyniesiono nowy. Jedynym dodatkowym kosztem byla na nim oplata za wypranie zarzyganej bluzy.
Nie wiem jak inni maja, ale dla mnie takie zagrywki sa bardzo wkurzajace. Szczegolnie jesli hotel uwaza sie za ekskluzywny.
W koncu udalo nam sie wyjechac spod hotelu okolo 11-tej. Francuskie VIP-y jechaly z francuskim przewodnikiem, ktory specjalizuje sie w Swietej Helenie. Chinczycy jechali mini-busem. A wszyscy inni nie wiem jak. Doslownie "wszyscy," bo przy jednym locie tygodniowo, to taka turystyczna zmiana warty.
I tradycyjnie, juz po raz ostatni, zeby zawrocic, najpierw jechalismy na nabrzeze, tam sie w koncu zakreca i znowu przejezdza przez cale Jamestown. Trabiac i machajac do kazdego. To taka lokalna tradycja.
Samolot z RPA mial wyladowac wczesniej niz rozkladowo, a to oznaczalo, ze odleci rowniez wczesniej niz rozkladowo. Ale mielismy czas na ostatnia przejazdzke po wyspie.
W kolejce do odprawy bylam chyba jedna z ostatnich osob. Patrzylam jak panie za lada przyszaruczkowywaly sie do kazdego bagazu, wazyly, mierzyly, sporo osob musialo doplacac. I podchodze ja, z dwoma bagazami podrecznymi i bagazem nadawanym o 3 kilo za ciezkim. Okazalo sie, ze panie pamietaly mnie z piatkowego przyjecia urodzinowego i usmiechnely sie i potraktowaly mnie jak lokalna. Zadnych doplat.
Przy security chlopak przeswietlajacy torbe z helmem nagle wykrzykuje, “ojeju, to TY!” Ponoc widzial mnie na szczycie drabiny poprzedniego dnia. Domagal sie zdjecia razem, wiec helm na glowe i pstrykamy fotki.
Lot faktycznie wystartowal przed czasem.
Obok mnie siedzial chlopak, ktory w poniedzialek zszedl ze statku wycieczkowego. Byla cala grupa takich pasazerow. Przez dwie godziny zanudzal mnie opowiesciami rejsowymi i pokazywal zdjecia. Zapytalam sie o Tristan da Cunha, bo tam tez byli przez jeden dzien. Ale jak sie okazalo jemu akurat nie udal sie zejsc na wyspe. Tylko nieliczna grupa mogla zejsc na lad, ale nie wypytywalam sie jak taka selekcja sie odbywala. Chyba wedlug portfela. Powiedzial, ze zamiast tego wyspiarze weszli na statek i sprzedawali suweniry i mozna bylo kupic pocztowki i wyslac. Unikal dalszych odpowiedzi na temat Tristana. Opowiadal o swoich bardzo ekscytujacych podrozach w Azji i zapytal gdzie lece dalej. Ja na to, ze do Japonii. Wiec dal mi wyklad na temat tego co i gdzie w Japonii warto odwiedzic, bo on byl tutaj przez dwa tygodnie w 2019 i uwazal sie za eksperta. Zapytal sie jak dlugo bede w Japonii. Ja na to, ze tam mieszkam. Umilkl w koncu i przez reszte lotu mialam blogi spokoj.
A tak przy okazji, to mialam niemal identyczna sytuacje podczas lotu z Warszawy do Tokio, gdzie mlody chloptas pouczal mnie na temat kultury japonskiej i jezyka. Co mozna robic, a czego nie, i zapewnial mnie, ze na pewno bedzie mi sie tam w tej Japonii podobalo.
Airlink znowu bez zarzutu, dwa posilki w pudelkach, mieli coke zero, ogolnie na plus, choc stwardesy wygladaly na bardzo zmeczone. W drodze powrotnej nie ma przystanku w Walvis Bay, leci sie bezposrednio do Johannesburga.
Jak wyladowalismy w Johannesburgu, to przetasowalam sim karty, i ruszylam do hali przylotow. Mial na mnie czekac kierowca z Mercure Bedfordview. Nie czekal.
Pozegnalam sie z teczowa para i ich corka, one nocowaly w City Lodge zaraz przy lotnisku, bo nastepnego dnia lecialy do Eswatini. Ekipa francuska przeszla do Interncontinentalu zaraz naprzeciwko terminalu, nastepnego dnia wracali do Francji. Ja nastepnego dnia mialam wycieczke do Johannesburga, ale najpierw musialam jakos dostac sie do mojego hotelu. Zadzwonilam do Mercure, tam dziewczyna nic nie wie. To juz po 22:00, ona wlasnie zaczela zmiane, powiedziala, ze mam se uberem podjechac.
Nie, nie bede se uberem jechac, bo zabukowalam ten hotel, bo macie shuttle i mam potwierdzenie rezerwacji i info, ze kierowca ma na mnie czekac z tablica z moim nazwiskiem. To sie dziewczyna rozlaczyla. Dzwonie raz jeszcze. Znowu sie rozlaczyla. Podeszlam do bardzo milego pana policjanta i poprosilam o pomoc. On, ze bardzo chetnie. Zadzwonil do hotelu. Kierowca odnalazl sie po okolo godzinie. I twierdzil, ze caly czas na mnie czekal. Yeah, right…
Jak sie okazalo, hotel zatrudnia jakas firme taksowko-podobna jako airport shuttle. Jechalismy normalnym bialym osobowym samochodem, bez zadnych oznak hotelowych. Kierowca najwyrazniej nie umial zbyt dobrze kierowac i na drodze zaraz za lotniskiem zatrzymala nas policja. Jak sie okazalo, nie mial prawa jazdy. Znowu policja musiala dzwonic do hotelu, zeby przyslali kogos innego po mnie. Nowy kierowca umial jezdzic, ale domagal sie platnosci za przejazd gotowka bezposrednio do niego. Powiedzialam, ze wg hotelu moge zaplacic karta w recepcji. Balam sie, ze mnie gdzies po drodze w ciemnosciach wysadzi. Na wszelki wypadek zadzwonilam do hotelu i powiedzialam glosno i wyraznie, ze chce zaplacic w recepcji.
Oczywiscie okazalo sie, ze kierowca chcial duzo za duzo (350 randow zamiast 250). W recepcji oczywiscie zaplacilam gotowka.
Dlaczego wybralam Mercure Bedfordview? Bo mialam punkty Accor, ktore trzeba bylo zuzyc. No i Eastgate Mall jest zaraz po drugiej stronie ulicy. Mialo byc bezpiecznie i w miare blisko lotniska.
W moim apartamencie bylam w koncu okolo pierwszej w nocy. Cieplej wody brak. Wiec znowu do recepcji, ze co sie dzieje. Panna na to, ze tak wiedza, ze nie ma cieplej wody, ale cos sie tam popsulo jak prad wysiadl zaraz po polnocy, i ze rano bedzie naprawione.
No coz, skonczylo sie na marzeniach o prysznicu. Meh, co mi tam, z g*wnem sie nie bilam. Jakos wytrzymam.
Wi-fi ledwo dzialalo, znikalo za kazdym razem jak wysiadal prad. I zanim wlaczyl sie generator, to byla dobra minuta w ciemnosciach.
Dalam sobie spokoj, poszlam spac.
Niedziela miala byc pracowitym dniem. Mialam zabukowana calodniowa wycieczke na zwiedzanie Johannesburga i Soweto z firma MoAfrika. Dlaczego z przewodnikiem? Bo mam bardzo mieszane odczucia i wspomnienia z RPA z czasow mojej mlodosci.
Rano nadal nie bylo cieplej wody, wiec smierdzaca poszlam do glownego budynku na sniadanie. Mercure Bedfordview to takie pietrowe szeregowce w stylu motelowym. W srodku salon, kuchnia, sypialnia, lazienka, kazdy apartament ma wlasne miejsce parkingowe. Moj byl na parterze, nie pamietam czy byly kraty z oknach, ale chyba tak, pomimo, ze caly hotel byl otoczony murem.
Na parkingu glownie pickupy i minivany na blachach spoza Johannesburga, a w sali sniadaniowej farmerskie rodziny Afrykanerow na zakupach w Eastgate Mallu. Moda Afrykanerow nic sie nie zmienila przez ostatnie trzydziesci-pare lat. Nadal oficjalnym wdziankiem farmerskim byly brazowe szorty i brazowa koszula z krotkimi rekawami. Zony poubierane byly bardziej na czasie. A dzieciaki jak dzieciaki, z nosami w smartfonach graly w cos tam. Byla tez w hotelu druzyna koszykarska z USA, dziewczyny w wieku licealnym, ktore jadly tyle, ze cala obsluga przygladala im sie z ciekawoscia, i po trosze z przerazeniem.
MoAfrika przyslala mi wiadomosc, ze moj kierowca bedzie godzine pozniej niz przewidywal nasz plan. To akurat super, bo obsluga wlasnie oglosila, ze jest ciepla woda. Jeszcze chyba nigdy nie widzialam tylu ludzi przepychajacych sie do wyjscia w tak ekspersowym tempie. Chyba caly hotel kapal sie w tym samym czasie, bo cisnienie bylo niemal zerowe, ale i tak cieszylam sie z tego prysznica jak glupia.
MoAfrika kladzie duzy nacisk na bezpieczenstwo i juz dzien wczesniej przyslali mi mailowo dane mojego kierowcy/przewodnika oraz numer rejestracyjny minivanu. Na zwiedzanie miasta jechalismy nieoznakowanym samochodem, ktorego nie mozna bylo rozpoznac jako auta agencji turystycznej.
Moj przewodnik nazywal sie Bo, byl w miare mlodym Zulusem, w Johannesburgu tylko i wylacznie do pracy, i pierwsze co mi sie zapytal, to czy mam meza. Odpowiedzialam, ze mam. A on na to, ze szkoda, bo on szuka cudzoziemskiej zony, bo chce wyemigrowac do Australii. I pyta sie czy nie chcialabym sie rozwiesc. I mowi, ze jest w stanie zaplacic, ze cala jego rodzina zbiera pieniadze na zaplacenie cudzoziemskiej zonie. I ze ma juz jakies 30 tys dolarow uzbierane. Ale to nadal malo, bo cudzoziemskie zony sa drogie. Ponoc istnieja cale agencje, ktore posrednicza w takich tranzakcjach. Powiedzialam mu, ze niestety, przykro mi, meza mam, rozwodu nie mam w planach, i nie jestem Australijka. Sprawdzil w googlach gdzie jest Polska i bardzo sie ucieszyl, ze to kraj w Unii Europejskiej. I zapytal sie czy nie mam przypadkiem siostry, lub przyjaciolki. Po poludniu, kiedy dolaczyla sie do nas grupa Amerykanek, one zostaly rowniez przemaglowane odnosnie ewentualnego zamazpojscia. Co jak co, ale chlop byl bardzo konsekwentny.
Byl tez okropnym ksenofobem i twierdzil, ze glownym problemem RPA to cudzoziemcy z innych krajow afrykanskich. I jak jechalismy przez Joburg, to pokazywal mi palcem, kto byl cudzoziemcem, a kto nie. Wg niego czarni RPAnczycy w Johannesburgu nie nosza crocsow ani klapek, i ze to nielegalni imigranci sie w takim obuwiu lubuja.
Wkurzal sie bez slow, kiedy chcialam zatrzymac sie w miejscach, ktore byly w naszym rozkladzie. Ignorowal moje prosby na robienie zdjec. I zamiast tego chcial mnie zabrac do marketu z tradycyjna afrykanska medycyna. Poklocilismy sie,i oskarzyl mnie o probe “wrobienia go w pracy” bo Johannesburg nie byl mi obcy.
Zamilkl i w ciszy podjechalismy do Constitution Hill, tam przekazal mnie lokalnemu przewodnikowi po wiezieniu, sam usadowil sie na glownym parkingu, wlaczyl muzyke w minivanie i zaczal facetiming glosno i namietnie. Kierowcy z innych firm robili to samo. Mieli impreze na calego.
Ja imprezy nie mialam. Wsadzono mnie do grupy amerykanskich studentow z jakiegos uniwerku w stanie Michigan, ktorzy nie wiedzieli kim byl Gandhi.
Super
:) Co sprawiło ze dziecięcym marzeniem była akurat Św Helena?Co z tym hełmem Szturmowca, bo wstawiłas w relacji, a i masz w awatarze więc pewnie ma to znaczenie, a serio pytam bo nie wiem
:)
Bardzo fajnie móc zrealizować marzenia z dzieciństwa. To już rozumiem Twój wybuch radości po dotarciu na miejsce. Trzymam więc kciuki i chętnie się dowiem więcej o tym miejscu.Co do zbroi troopera to aż parsknąłem w monitor
:lol:
@2catstrooperAle skąd cały pomysł na podróże Stormtroopera? To bardzo oryginalna koncepcja i pierwotnie myślałem, że wklejasz tylko hełm aby zasłonić swój wizerunek.
2catstrooper napisał:Ja z natury jestem kobieta rozwiezlaNie chcę wnikać, co miałaś na myśli pisząc te słowa
;) ale jak dla mnie - nie ograniczaj się w pisaniu! Przekazujesz wiele ciekawych informacji dotyczących specyfiki wyspy, a "własne przemyślenia" i wstawki, typu anegdotka z francuską żoną, dodają relacji kolorytu. No i w końcu bądż co bądż, to Ty tam byłaś, więc te subiektywne odczucia i przemyślenia są zdecydowanie wartościowe.
Dokładnie tak! Świetna, charakterna relacja! To co piszesz jest jeszcze ciekawsze od zdjęć, które też się z dużą przyjemnością ogląda. Czekam na ciąg dalszy!
2catstrooper napisał:Dostalam prywatna wiadomosc, ze w mojej relacji (moich relacjach) jest za duzo slow, i ze ludziom nie chce sie tego czytac. Ze mam byc bardziej zwiezla, bo nikogo nie interesuja moje przemyslenia.
:lol:Twoje opowiadanie jest znakomiteDawno nie czytałem z takim zainteresowaniem relacji tu na forum przy tym rechocząc śmiało
:twisted:Dajesz dalej
@2catstrooperDroga Autorko,tak jak koledzy powyżej upraszam, pisz jak najwięcej słów! Tak trzymaj! Od dawna tak dobrze nie czytało mi się relacji - treściwej, zabawnej, autentycznej. Tego amatorzy pisma obrazkowego nie docenią.Mały PSik:przewija się w kilku miejscach Cola Zero. Co jest w niej magicznego a czego nie ma zwykła Coca Cola?
sko1czek napisał:Mały PSik:przewija się w kilku miejscach Cola Zero. Co jest w niej magicznego a czego nie ma zwykła Coca Cola?Też tego nie kumam, ale skoro zostały tylko trzy sztuki na całej wyspie, to coś musi być na rzeczy.
:mrgreen:
sko1czek napisał:Mały PSik:przewija się w kilku miejscach Cola Zero. Co jest w niej magicznego a czego nie ma zwykła Coca Cola?Przepraszam, że się wtrącam.Cola zero słodzona jest aspartamem a zwykła cukrem. Teoretycznie mniej szkodliwa i mniej kaloryczna. Jak dla mnie jest mniej słodka i "jałowa" w smaku. Moim zdaniem nie ma żadnej magii. Jedno i drugie to gówno.Tak mi się kojarzy, że Karl Lagerfeld był uzależniony od coca coli ale nie zero a diet. Różnica taka, że diet ma kwas cytrynowy a zero cytrynian sodowy.
Ja również zachęcam @2catstrooper do kontynuacji relacji w dotychczasowym stylu.Relacja jest świetna nie tylko z powodu unikatowego kierunku podróży, ale właśnie ze względu na jej autorkę, sposób pisania i wyrażania swoich odczuć.
bonifacy napisał:BTW @Washington chciałbym zauważyć że HLE nie ma dodanego w społeczności https://spolecznosc.fly4free.pl/lotnisko/HLE/Dodałem
:)A samą relację z przyjemnością śledzę i czekam na więcej
:)
Z tym internetem to faktycznie jaja jakieś
:) Liczyłem ze na łodzi będziesz w hełmie szturmowca
:lol: Kąpiel z rekinami super. Film nie oddaje pewnie tego jakie to uczucie. No i cena przyzwoita.
Następnym razem po flagę kaszubską zgłoś się do mnie - załatwię Ci po sąsiedzku z Goręczyna, Somonina czy Ostrzyc
;)A tak w ogóle, to w związku z tą relacją naszła mnie potrzeba powrotu do mojego dawnego trybu podróżowania, czyli docierania w jedno miejsce i spędzania tam czasu z jakimiś "skokami w bok". Ta możliwość przyglądania się stosunkowo niewielkiemu obszarowi i nawiązywania nieco bliższych relacji z jego mieszkańcami to jednak kompletnie inne doznanie, niż ciągła pogoń za kolejnym punktem na trasie. A że wczoraj obejrzałem sobie w TV "Łotra 1" (kręconego chyba częściowo na Malediwach, nieprawdaż?), to naszła mnie refleksja, że to byłby świetny pomysł na jeszcze inny spin off:"Wakacje Szturmowca", albo nawet cały serial paradokumentalny o tym, jak szturmowcy spędzają wolny czas (tak a la "The Office").
Przyznam, że jak pierwszy raz przeczytałem, że się wybierasz na Świętą Helenę pomyślałem: "co ona tam będzie robić przez tydzień???". Teraz widzę, że chyba nie wystarczyło czasu, żeby wszystko zobaczyć.
2catstrooper napisał:@cart mamy inne style podrozowania. Ja sie nigdy nie nudze. Zawsze jest co robic. Pewnie pomyslisz, ze na glowe upadlam, jak Ci powiem, ze planuje spedzic tydzien na Tristanie. Caly tydzien. Co ja tam bede przez tydzien robic? WSZYSTKO! A zdjecia sa dla mnie, zeby pamietac, gdzie bylam. Influencerka nie jestem, fotografem tez nie, nie musza byc piekne. Zawsze mozna sobie ladniejsze wyguglowac w internecie.To nie był absolutnie zarzut, więc mam nadzieję, że nie wzięłaś tego osobiście. To było tylko stwierdzenie, że po prostu zdjęcia nie oddają żadnych ciekawych atrakcji. Natomiast tak jak piszesz, każdy ma własny styl podróżowania, każdemu co innego się podoba i jak chcesz spędzić nawet miesiąc na takiej wyspie to mnie nic do tego
;)
2catstrooper napisał:1 duza nebula pokrojona w mala kosteczkeC od N daleko, więc widzę ze uniwersum kosmiczne wchodzi w podświadomość
;) Może kiedyś spróbuje, bo do fryera się właśnie przymierzam.Przy okazji pytanie, czy ludzie są aż tak otwarci ze zapraszają cię do domu na gotowanie, czy to Twoje umiejętnosci socjalne?
No fakt, krojenie nebuli w kosteczke jak sie nie ma Gwiazdy Śmierci do dyspozycji moze byc uciazliwe!
:mrgreen: A czy ludzie tam sa z natury otwarci? Nie wiem. Ja zagadam do kazdego. Ludzie z reguly odgaduja. I tak sie zawsze zaczyna.
2catstrooper napisał: Po sniadaniu jeden z Chinczykow zapytal sie mnie po mandarynsku czy mowie po chinsku. Odpowiedzialam mu po kantonsku, ze niestety mowie tylko po kantonsku. Podziwiam!
:-)Przypomniało mi to wyraz twarzy chińskiego turysty, który kiedyś o 7 rano w Krakowie na placu przed dworcem zaczepił mnie pytając "Bass, bass?" a ja mu na to "qiche zhan?"
@meczkohehehe! To sie turysta zdziwil!Moj kantonski jest dosyc specyficzny i w tej chwili prawie szczatkowy. Nie byl w uzyciu przez ponad 20 lat.Moja nauczycielka byla matka mojej kolezanki. Wietnamka chinskiego pochodzenia, z wyksztalcenia nauczycielka matematyki, z braku innych opcji straganiarka sprzedajaca fejki w Chinatown. Wiec umiem sie targowac, zamowic jedzenie, przeklinac, wyrazic szacunek dla babc i dziadkow, i mogle ogladac filmy bez napisow. Czyli tyle, byle przezyc.
Targować, zamawiać jedzenie, przeklinać i wyrażać szacunek, i to jeszcze po kantońsku, który ma cudowny zaśpiew, znacznie fajniejszy m.zd. od mandaryńskiego - totalnie zazdroszczę!Moja znacznie bardziej szczątkowa znajomość mandaryńskiego to bardzo mozolny wysiłek z kilku ponad miesięcznych podróży po Chinach. Pamiętam jaki byłem dumny z siebie, jak pierwszy raz po jakichś dwóch tygodniach prób udało mi się zamówić zimne piwo bez biegania do lodówki i pokazywania palcem. Ale Chińczykowi w Krakowie po pierwszym "oszałamiającym" wrażeniu drogę na dworzec autobusowy musiałem już wyjaśnić uniwersalnym językiem "hands and feet"
:-)Dawaj kolejne odcinki relacji!
Jutro (czyli 21 maja) Swieta Helena obchodzi swoje swieto - rocznice odkrycia wyspy.Wiec dla ciekawych jak wyglada jazda samochodem na wyspie, zrobilam krotki filmik ze zjazdu do Sandy Bay Beach.Caly zjazd od tego malego kosciolka na plaze zajal nam 9 minut, kiedy prowadzil moj przewodnik. I 20 minut, kiedy za kierownica siedzialam ja. Tutaj jest wersja w trybie ekspresowym.Te niebieskie (lub czarne) rurki na poboczu ciagna wode do domostw. Ten drewniany, nowoczesny dom po prawej to domek do wynajmowania turystom. Nawet sie nad nim zastanawialam, ale wizja tej drogi noca skutecznie mnie do tego zniechecila.Ale pojemniki na smieci stoja, i jakos smieciarka raz w tygodniu daje rade i zjechac i podjechac. Jest tez szkolny autobus, ktory ta droga jezdzi. Trzeba tylko uwazac, bo grasuja tu poldzikie kozy, ktore moga znienacka wyskoczyc na droge. Nam tak wyskoczyly jak jechalismy na trek do Lot's Wife's Ponds.Jechalam ta trase 4 razy, w tym dwa razy prowadzac samodzielnie, sprzegla nie spalilam, wiec spoko. Jak ja dalam rade, to inne ciamagi tez przezyja. Jedyne czego bym sie obawiala to jazda tedy po ciemku. Droga jest dokladnie na szerokosc samochodu. Czyli tak jak nasze japonskie gorskie drozki.https://youtu.be/RJJeEmIo0D0
2catstrooper napisał:To byla Pani Irene, ktora prowadzi Guesthouse Harris. Ona nie wiedziala, ze ja pamietalam jej maila do mnie w 2020 roku bardzo dobrze. Byla jedna z osob, ktore nie chcialy miec niczego do czynienia z kimkolwiek z Azji. [...]Wypilam reszte herbaty i podziekowalam za mily wieczor.A mogłaś zapytać, czy inni mieszkańcy też są rasistami
;)
Strasznie współczuję opisanej sytuacji z hotelu, nie wyobrażam sobie, jak musiałaś się czuć i ogromnie się cieszę że udało się wybrnąć z tego obronną ręką, to chyba jeden z najgorszych koszmarów samotnie podróżujących kobiet :-/
@LadyageTo ile mialam szczescia dotarlo do mnie nastepnego dnia, kiedy poznalam dwie Amerykanki, ktore zostaly napadniete jadac uberem.Wziely ubera ze swojego hotelu w ponoc bezpiecznej okolicy, zeby pojechac do restauracji (mowily, ze tylko okolo mili od hotelu).Ich uber zostal zatrzymany przez osobnikow z bronia palna, zostaly zmuszone do wysiadki, zaciagniete do bankomatow, zmuszone do wyciagniecia maksymalnej kwoty z kazdej karty. Jedna z babek wprowadzila zly pin, wiec karte zablokowalo, to ja pobili. Ukradli im telefony, portfele, kurtki, i zabrali im tez buty.Jak babki poszly na policje, to im powiedziano, ze najpewniej ten kierowca tez byl czlonkiem tego gangu, ale skoro to nie on je napadl, wiec nic nie mozna mu zrobic.
Przyznaję, że masz serię "przygód" hotelowo-organizacyjnych bardzo niefajną. Ale wygląda to na zwykły pech raczej, bo mi takie podobne sytuacje zdarzają się raczej sporadycznie. Natomiast dotknęłaś ważnej porady, która powinna tu wybrzmieć mocniej na tym forum. Jak jedziemy do takich krajów i miejsc niepewnych to ustalmy wcześnie minimalne limity na kartach w swoich bankach....
meczko napisał:2catstrooper napisał: Po sniadaniu jeden z Chinczykow zapytal sie mnie po mandarynsku czy mowie po chinsku. Odpowiedzialam mu po kantonsku, ze niestety mowie tylko po kantonsku. Podziwiam!
:-)Przypomniało mi to wyraz twarzy chińskiego turysty, który kiedyś o 7 rano w Krakowie na placu przed dworcem zaczepił mnie pytając "Bass, bass?" a ja mu na to "qiche zhan?"Mi to przypomniało sytuację w Chengdu kiedy żona zawołała mnie po imieniu (Michał) a Chińczyk, który stał obok wywalił oczy z orbit i z niedowierzaniem wykrzyknął "wow you speak chinese!"
:lol:
hiszpan napisał:Natomiast dotknęłaś ważnej porady, która powinna tu wybrzmieć mocniej na tym forum. Jak jedziemy do takich krajów i miejsc niepewnych to ustalmy wcześnie minimalne limity na kartach w swoich bankach....W aplikacji można zmienić te limity, ciekawe czy złodzieje o tym wiedzą.
@hiszpanOczywiscie, ze to po prostu pech, tak dziwacznych przygod hotelowych jeszcze nie mialam. Ale ta cala podroz byla pod pechowa gwiazda juz od ponad trzech lat
;-)I calkowicie zgadzam sie z Twoja porada!Warto tez pamietac, ze realia kobiety podrozujacej samotnie bardzo czesto bywaja inne niz mezczyzn.
2catstrooper napisał: Warto tez pamietac, ze realia kobiety podrozujacej samotnie bardzo czesto bywaja inne niz mezczyzn.Myślę, że niestety wielu mężczyzn nie zdaje sobie sprawy jak bardzo to prawdziwe. Jako samotnie podróżująca kobieta nigdy nie zdecyduję się na odwiedzenie wielu z krajów, które widzę dumnie wyszczególnione w sygnaturkach/relacjach/poradach Panów nawet na tym forum - od naprawdę "egzotycznych" typu Iran czy Afganistan, do tych bardziej wydawałoby się "normalnych", jak Egipt czy Indie. Trzymam się krajów dość bezpiecznych i dużych ośrodków miejskich, unikam ryzykownych zachowań, a od moich koleżanek i tak zawsze słyszę "Ale jak to, nie boisz się tak sama?"
;-) I tak naprawdę utrata rzeczy materialnych typu karta/pieniądze naprawdę nie jest na szczycie listy najgorszych rzeczy, które kobiecie na wyjeździe mogą się bardzo łatwo niestety przytrafić :-/@2catstrooper Piszesz jak zawsze lekko i z humorem, ale taka sytuacja jest niezwykle traumatyczna i naprawdę wielkie szczęście że nic gorszego się nie stało. Mam nadzieję że nie odstraszyło Cię to od dalszego podróżowania, bo uwielbiam Twoje relacje.
Gdy podróżowałam sama w okolicach Joburga, lokalne białe kobiety pozdrawiały mnie zawsze pożegnaniem "Stay safe" I niestety w kilku sytuacjach miałam znacznie więcej szczęścia niż rozumu, co w tym regionie świata zdecydowanie nie powinno mieć miejsca. Trzeba się pilnować, zero rozprężenia, bo niestety bywa różnie.
@2catstrooper super relacja, bardzo fajnie się czyta
:) Choć ja zacząłem czytać wczoraj i parę godzin zeszło
:D Chciałbym zapytać o "Drabinę Jakuba" - przepraszam jeżeli ta informacja padła i nie zauważyłem. Czy poza okresem remontowym, te schody są wykorzystywane przez mieszkańców? Czy obecnie pełnią jedynie funkcje historyczno-turystyczną? Oraz ile zajęło wejście nimi? Na zdjęciach wyglądają imponująco
@klapioTe schody to normalna forma przemieszczania sie z St. Paul's (na gorze drabiny) do "miasta". Z pracy do domu, lub odwrotnie. Jest tez coroczny wyscig po schodach, ludzie z calego swiata sie na to zjezdzaja.Rekord swiata w wejsciu do chyba 5 minute 16 sekund, Moj czas to ciut ponad 11 minut. Ostatnie1/3 drogi bylam gotowa sie poddac i szlam na rekach i nogach, tak jak na prawdziwej drabinie. I nawet nie wiedzialam, ze obecny rekordzista rowniez uzywa tego patentu. Ja przed wyjazdem trenowalam na wszelki wypadek (w koncu te wszystkie schody do chramow i swiatyn na cos sie przydaly!) i ciesze sie, ze to robilam, bo inaczej pewnie padlabym w polowie drogi. Nogi trzesly mi sie przez nastepne trzy dni, a bol miesni byl nie z tej planety.
@2catstrooper, świetna relacja a zwłaszcza Twój styl pisania!Mam takie pytanko: napisałaś: "Briars to czesc Francji na wyspie Sw. Heleny. No bo tak, 14 hektarow wyspy nalezy do Francji: Briars, Longwood House i dolina w ktorej znajduje sie grob Napoleona. Na wyspie jest tez facet, ktory pelni role francuskiego konsula i jest odpowiedzialny za te trzy miejsca."Jak to rozumieć? Bo chyba oficjalnie czyli administracyjnie Francja nie posiada tam żadnych posiadłości. Rozumiem, że to tylko tak zwyczajowo.I jeszcze wklejam link o wyspie, wprawdzie sprzed 10 lat ale poczytać można, file:///C:/Users/User/Downloads/pdf-01.3001.0013.6208.pdf
@DMW pan konsul honorowy twierdzil, ze administracyjnie, az sama bylam zdziwiona.I jak sie okazalo, wikipedia to potwierdza, jestem totalnie w szoku.https://en.wikipedia.org/wiki/French_do ... int_HelenaA skoro juz o wikipedii mowa, to jestem rowniez w szoku, ze artykul quasi-naukowy opublikowany w Polsce mogl podawac wikipedie jako zrodlo w bibliografii. Nawet najbardziej dziadoski uniwerek w Japonii na to nie pozwala.Pan profesor sie nie wysilil, po prostu przetumaczyl wiekszosc informacji o wyspie i dodal tabelki z liczbami. Juz na samym poczatku nie bardzo powaznie wyszedl twierdzac, ze wyspy Palau sa "oddalone od glownych centrow turysytycznych." Serio? Moze dla Europejczykow tak, ale dla ludzi z Azji zdecydowanie nie. Sama bylam w Palau w 2011 roku (kiedy ten artykul byl opublikowany). Dla nas Palau juz od dawna bylo glownym centrem turystycznym. Sa tam nawet firmy turystyczne, ktore obsluguja tylko i wylacznie turystow z Japonii, Chin, itp, itd.To troche tak jak czasem slysze opinie Japonczykow o Azorach czy Maderze.Druga sprawa, ze Pan Profesor pisze o szlakach pieszych jakby odkrywal Ameryke. I w ogole nie wspomina, ze istnieja tzw. postbox treks (walks) od dawien dawna i ze to od zawsze byla ulubiona forma rozrywki wyspiarzy. Zamiast tego on sobie wymyslil pare innych szlakow. Nie bardzo rozumiem takiego wymuszania oryginalnosci. Nie obchodzi mnie jak dystyngowany autor byl. Zamiast opisac co naprawde istnieje i jak to dziala, to on twierdzil, ze "Zanim turysta wyruszy na szlaki piesze Wyspy Św. Heleny, powinien mieć świadomość, że po 4–5 dniach wędrówek po wyspie zabraknie już dla nie-go nowych szlaków." W 2010 roku kiedy on tam byl istnialo 18 postbox walks, obecnie jest ich 21. Buduje sie 4 nowe.Ale gdyby powiedzial jak jest naprawde, to wtedy cala ta praca naukowa bylaby o polowe krotsza. I zupelnie nie wspomnial w swoim dziele o nurkarstwie, dla ktorego duza liczba turystow nawet "za jego czasow" specjalnie na Sw. Helene przybywala.Dlatego ja nigdy nie sile sie na oryginalne wymysly. Ide utartym szlakiem, ktory juz istnieje i po prostu opowiadam co widze po drodze. Ale ja tez nie jestem profesorem niczego i prac pseudo-naukowych nie pisze.Na Helenie chce zaliczyc wszystkie postboxy i dlatego w przyszlym roku, w marcu, znowu tam lece. A jak dobrze pojdzie i dostane pozwolenie, to poplyne tez i na Tristana. I tam rowniez mam w planach tygodniowe lazenie po wyspie.
Jak tak dalej pójdzie i się rozpędzisz, to w końcu zostaniesz tam na stałe
:DPrzy tej liczbie znajomych i kontaktów, które sobie tam wyrobiłaś, przyjęcie do lokalnej społeczności poszłoby na pewno gładko.
@tropikey hahaha! Wiesz, jakbym byla 20 lat mlodsza, to bym sie tam przeprowadzila i kupila Rosie's restauracje (bo szuka kupca) i przerobila ja na butikowy hotel.
Jakby kogo to jeszcze interesowało, to zrobiłam pierwszą część podkastu o moim świrze na punkcie Wyspy Świętej Heleny. Nie wiem czemu nie moge wrzucic linka do YouTube. Ehhh... szkoda, bo fajnie wyszlo.
A na dole, sila oceanu, ogrom fal rozbijajacych sie o skaly i krystalicznie czysta woda w Stawach Zony Lota.
Moglabym tam siedziec godzinami. Zjedlismy lunch, poplywalam sobie. Ale niestety zaczelo padac. Kurcze, no i co teraz. Zbieramy sie i w droge.
Zjesc po linie bylo latwo, wejsc juz nie az tak. Ale jesli stara baba jak ja dala rade, to nie moglo byc az tak trudno.
Wracalismy w mzawce, grunt zrobil sie sliski i blotnisty. Miejscami nawet bardzo. Zejscie do Sandy Bay Beach zajelo nam duzo dluzej niz wjescie. Na tyle dluzej, ze juz nie bylo mowy o Diana’s Peak na popoludnie. Doczlapalismy sie do samochodu kompletnie mokrzy i ubloceni. Do Jamestown dojechalismy juz po 16-tej.
Przewodnik wysadzil mnie przed hotelem, ale bylam tak zmeczona, ze nie chcialam wracac do mojego pokoju. Bo jakbym weszla, to juz bym nie wyszla.
Wiec poszlam do parku do Ann’s Place. Poprzednim razem, powiedzieli mi, ze w czwartek na menu bedzie plo. A ja bardzo chcialam to zjesc. Plo to takie specyficzne swietohelenskie biryani.
No coz, takie moje szczescie, ze plo skonczylo sie po lunchu. No i co zamowic? Ogromny kawal tunczyka. Byl pyszny.
A co z plo? Udalo mi sie zjesc nastepnego dnia. Linda zrobila mi na specjalne zamowienie.
Nadal brudna i umamlana, ale przynajmniej najedzona, usiadlam sobie na schodkach w budynku obok hotelu i tak sobie siedzialam. Dosiadla sie obok mnie babka w niebieskiej koszulce i zagadala. Ja odgadalam. I zaprosila mnie do domu. To byla Pani Irene, ktora prowadzi Guesthouse Harris. Ona nie wiedziala, ze ja pamietalam jej maila do mnie w 2020 roku bardzo dobrze. Byla jedna z osob, ktore nie chcialy miec niczego do czynienia z kimkolwiek z Azji. Ubolewala jak covid zabil jej biznes, jak jej corka w Anglii ja utrzymuje. Jak niewielu ma w tej chwili gosci. Posadzila mnie na zakurzonej kanapie w salonie, ciemnoczerwony welwet nadjedzony przez mole, zapach terpentyny i srodkow owadobojczych. Zrobila herbate (jedna torebka na dwie filizanki), wyciagnela albumy rodzinne i zaczela opowiadac. Jak poznala meza, jak razem pracowali na Wyspie Wniebowstapienia, jak on nigdy nie podniosl na nia reki bez powodu… Zaraz? Co powiedziala? Powtorzyla. Tak, nie przeslyszalam sie. Zapytalam jak jej sie zyje bez meza, bo zmarl kilka lat temu. Powiedziala, ze “spokojnie” i usmiechnela sie promiennie. I tak oto dowiedzialam sie o najwiekszym problemie z jakim zmaga sie Sw. Helena - przemoc w rodzinie. Ponoc kilka lat temu bylo tak zle, ze od tamtego czasu policjanci sa importowani z Wielkiej Brytanii. Bo lokalni funkcjonariusze trzymali strone lokalnych facetow.
Wypilam reszte herbaty i podziekowalam za mily wieczor.
W hotelowym barze mieli dla mnie kubelek lodu (juz widzieli, ze potrzebuje wiecej niz szklanke), siedzac na tarasie udalo mi sie sprawdzic email. Wiesc niosla, ze samolot przyleci wg rozkladu w sobote.
I takim to optymistycznym akcentem zakonczyl sie czwartek.
https://youtube.com/shorts/XDIC6ADg83E?feature=share
c.d.n.Piatek
To moj ostatni caly dzien na wyspie.
Obudzilam sie z takim bolem miesni, ze ledwo nogami moglam ruszac. No coz, starosc nie radosc. Wczorajsze wyczyny na linie u Zony Lota daly mi jednak do wiwatu. Mialam tez totalnie obtarta skore na dloniach. Zdarta do czerwonosci. Wczoraj, pelna adrenaliny nawet nie zwrocilam na to uwagi. Ale w piatek rano nie moglam nawet rak umyc. Wygladalo to okropnie. Balam sie tez, ze moze jakies zakazenie sie przyplatac.
Na szczescie moja przyjaciolka w Japonii jest lekarzem i wyposazyla mnie na kazda ewentualnosc. Mialam masci wszelkiego rodzaju, antybiotyki i opatrunki. Nie wiem jak jest w innych krajach, ale w Japonii lekarze maja takie przewodniki, ze mozna sobie poszukac kraju lub terytorium i tak wyszczegolnione sa wszystkie niezbedne akcesoria medyczne, ktore dobrze jest miec ze soba. Wiec zapakowala mnie jakbym jechala na miesiac na jakies odludzie, albo do strefy wojennej.
Czesc mojej apteczki uratowala corke teczowej pary, ktora dotknela jakichs chwastow podczas ich deszczowego wejscia na Diana’s Peak i dostala okropnej reakcji alergicznej. Na tylku. No bo tak, dziecko musialo isc siusiu, a niestety, chlopcem nie bylo. Na stojaco nie moglo.
Zabraly ja do lokalnego szpitala, gdzie pielegniarka posmarowala jej zadek jakas mascia i to bylo wszystko.
Ich przewodnik byl tak do kitu, ze chcialy, zebym poprosila mojego handlera o pomoc w zorganizowaniu lepszej opieki medycznej. Ale po tym jak wytlumaczyly w czym problem, to wyslalam wiadomosc do japonskiej kolezanki, ona oddzwonila przez apke i zrobilysmy konsultacje telemedyczna.
Z wdziecznosci kupily mi w barze butelke wina musujacego, ale niestety ja jestem bezalkoholowa. Wino jednak nie poszlo na marne, bo jak sie okazalo, zostalam zaproszona na przyjecie urodzinowe w piatek wieczorem.
Ale o tym za chwile.
Piatkowe sniadanie bylo iscie krolewskie. Byla jajecznica! I boczek, i kielbaski, i pomidory i fasolka i dwa rodzaje chleba. Kurcze, no co to? Gubernator przyjdzie z wizyta?
Nie. Nic takiego. W odcinku czwartkowym zapomnialam opisac poranny dramat sniadaniowy z wloska para w podrozy poslubnej. Pan malzonek, kiedy zobaczyl czwartkowy wybor na sniadanie, to dostal szalu. Podsluchalam opowiesci barowe, ze pan Wloski byl tak wkurzony, ze zadzwonil do glownej siedziby sieci Mantis i wszczal niezla awanture. Bo skoro placil pelna cene, to wymagal pelnej obslugi.
Glupio mi bylo dzwonic do mojego handlera i zmieniac dzienny plan, bo przeciez bylam napalona jak szczerbaty na suchary na ten trek na Stodole (The Barn) albo na Diana’s Peak. Ale przelknelam wlasna dume i zadzownilam.
A on mi na to, ze dobrze, ze to swietnie, bo czy pamietalam, ze dzis po poludniu mialam w grafiku zlamanie prawa i wlamanie sie na Drabine Jakuba. Nie pamietalam. Gdyby mi o tym nie przypomnial, to pewnie bym odleciala z wyspy i zorientowala sie dopiero w RPA, ze o czyms zapomnialam.
Derek zaplanowal latwy dzien, taki zeby moje nogi mogly odpoczac w przygotowaniu na wysilek popoludniowy.
Plan na rano byl prosty - Briars Pavillion. Bo jedyne godziny, kiedy mozna to miejsce odwiedzic to poniedzialek i piatek pomiedzy 10 a 11 rano. Wejsciowka 5 funtow.
Briars to czesc Francji na wyspie Sw. Heleny. No bo tak, 14 hektarow wyspy nalezy do Francji: Briars, Longwood House i dolina w ktorej znajduje sie grob Napoleona. Na wyspie jest tez facet, ktory pelni role francuskiego konsula i jest odpowiedzialny za te trzy miejsca.
Briars to pierwsza miejscowka, w ktorej trzymano Napoleona, kiedy przybyl na wyspe. A w zasadzie druga, bo spedzil tez dzien lub dwa (nie pamietam dokladnie) w Jamestown. Potem wysiedlono rodzine, ktora mieszkala na posiadlosci Briars i wsadzono tam Napoleona. Ale mu sie tam nie podobalo, wiec zaczeto szukac dla niego innego miejsca, i tak to potem wyladowal w Longwood House.
A tak przy okazji, Star Trek Deep Space 9 ma powiazanie (dalekie, ale ma) z Napoleonem, a co za tym idzie, rowniez z wyspa Sw. Heleny. Ja zawsze zartowalam, ze pobyt na takiej wyspie, to prawie jak pobyt na stacji kosmicznej. Wiec cieszylam sie z tego dodatkowego powiazania. Jak ktos wie o co tu chodzi, to napiszcie w komentarzu.
Briars byl nudny, czesc domu jest komus wynajeta i mieszkaja tam normalni ludzie, a czesc to muzeum. Mozna tez odwiedzic ogrody. Niby sa bardzo szczegolowe przepisy odnosnie (nie)robienia zdjec, ale Chinczyk nawet latal dronem i nikt mu nic nie powiedzial.
Po drodze do Briars mozna zobaczyc slynny wodospad w ksztalcie serca, ale pomimo deszczu przez caly tydzien, wody nie bylo.
Po Briars chcialam wrocic do Longwood House, zeby zrobic reszte tej wejsciowki, ktorej nie udalo mi sie skonczy we wtorek. Ale jak tam dojechalismy, to zwalila sie tam tez grupa chinska. Dalam sobie spokoj. Nie pamietam juz powodu dlaczego nie poszlismy na grob Napoleona, bo chcialam go odwiedzic, kiedy nie bylo mgly. Ale nie dojechalismy tam.
Zamiast tego pojechalam gotowac plo na lunch. I to nie byle jakie, ale takie z homarem. No bo jak jesc, to juz na calego, no nie? Podczas lunchu mialam babska pogawedke o przestepczosci na wyspie, sytuacji kobiet, przemocy w rodzinie i o tym jakie sa warunki w wiezieniu na wyspie. I kto i za co tam obecnie siedzi. Ale to wpis na inna okazje.
Po tym bardzo burzujskim lunchu pojechalismy na bardzo maly trek do punktu widokowego, ktory niestety byl zarosniety bujna roslinnoscia. Ten stan rzeczy byl wkurzajacy na calej wyspie. Sa punkty widokowe, piknikowe, ale zaniedbane i zarosniete. Nastepnym razem kupie sobie w tym sklepie rolniczym maczete. Nie wiem dlaczego inni turysci na to nie narzekali. Chyba sam fakt bycia na Sw. Helenie im wystarczyl?
Zahaczylismy tez o High Knoll Fort, gdzie chmury sie zbieraly i wsciekle wialo.
Dostalismy wiadomosc, ze moja kawa, cztery paczki, hodowana i swiezo palona na wyspie, czeka na mnie w Farm Lodge. Pod drodze do Farm Lodge zatrzymalismy sie przy Plantation House zeby odwiedzic Jonathana. A ten pokazal jak to sie robi tak jak na Discovery Channel. Gosc ma 191 lat i nadal dobrze sie trzyma.
Wizyta w Farm Lodge to jak balm ukojenie nerwow. Steven nawet zapytal sie czy chcialabym pojezdzic Roycem po posiadlosci. Wolalam nie ryzykowac. Juz wspominalam, ze jakbym miala kupe kasy, to nastepnym razem bym sie u nich zatrzymala.
Maureen zapakowala torebki kawy nie wedlug wagi, ale wedlug pojemnosci, po sam czubek, ze ledwo dalo sie je zgrzac.
Wrocilismy do Jamestown i w koncu nadszedl czas na wlamanie sie na Drabine Jakuba. Bo byc na Sw. Helenie i nie doswiadczyc drabiny to podroz bez sensu. Nadal wszedzie wisialy siatki, ale schody byly w miare ogarniete. Gdzie niegdzie walaly sie puste pojemniki po farbie i worki po cemencie.
Ja chcialam zbiegac z gory na dol, ale po dlugiej debacie, zgodzilam sie na wspinaczke z dolu na gore. Po pierwsze, byly obawy, ze jak bede leciec na dol, to jak sie potkne to bede sie turlac na sam dol i sie po prostu zabije. Po drugie, policja czekalaby na mnie na dole, bo mieliby blisko. W odwrotnym kierunku, zanim dojechaliby na szczyt, przy piatkowym korku, to bylam niemal pewna, ze dotarlabym tam przed nimi. To tylko 699 stopni, no nie? Przeciez scigalam sie z samego dolu stacji Doai, najglebszej w calej Japonii? Tyle, ze Doai idzie w gore pod bardzo lagodnym katem. A Drabina Jakuba? Nie nazwali tego ustrojstwa drabina bez powodu.
Dalam rade, ale ledwo. Juz w zyciu nie bede tak glupia. Myslalam, ze tak gdzies okolo w polowie drogi dostane ataku serca. Zdecydowanie nie polecam. Jak znowu bede na Helenie, to zbiegne na dol, jak normalna osoba.
Po tym wyczynie wrocilam do hotelu, zeby sie ogarnac, bo zaraz mialam jechac na przyjecie urodzinowe do Rosie’s. Chcialam byc bardzo niezalezna i wziac taksowke, ale Derek z rodzina stawili sie pod hotelem bardzo nietypowo punktualnie. Pod drodze jeszcze zatrzymalismy sie, zeby zabrac innych ludzi. Przy okazji zobaczylam jak zyje sie w tej “ekskluzywnej” czesci Jamestown, gdzie kamienice naleza do starych rodzin od pokolen.
Chyba cala wyspa byla u Rosie’s. Byla muzyka, trunki porcentowe, kompletnie pomieszane dania (kucharz wrzucal na talerze co mial pod reka, zupelnie olewajac i menu i poszczegolne zamowienia), swietna zabawa, super towarzystwo i przepiekny zachod slonca. I taka to Swieta Helena na zawsze pozostanie w mojej pamieci.
c.d.n.@piotrkr relacje rasowe na wyspie sa skomplikowane i wole sie na ich temat nie wypowiadac.
Sobota i niedziela
Sniadanie bylo kopia piatkowego. Chyba hotel chcial, zebysmy przynajmniej na to nie narzekali.
Michael za barem powiedzial mi, ze blond babka z recepcji domagala sie informacji ile szklanek lodu dostalam z baru w ciagu calego tygodnia. On jej powiedzial, ze ani jednej. Ostrzegl mnie, ze pewnie chcieli doliczyc ten kostki lodu do mojego rachunku. Dalam mu spory napiwek, bo byl jedynym pracownikiem, ktory nie chcial mnie oszukac. Wszyscy inni byli bardzo mili, usmiechnieci, pomocni, ale zawsze bylo jakies ale. A to chcieli mnie skasowac za alcohol, ktorego nie zamowilam, a to za herbate, ktora jest czescia sniadania, albo za moja wlasna cole, ktora po prostu trzymalam w barowej lodowce. A teraz wychodzi na to, ze podlicza mnie za kostki lodu?
Check-out mial byc o 10-tej, ale jak wrocilam do pokoju, zeby skonczyc sie pakowac, to wszystkie moje rzeczy byly na podlodze, bo pokojowki juz zmienialy posciel. A to nawet jeszcze 9-tej rano nie bylo. I juz nie wytrzymalam. Wkurzylam sie, bo juz mialam serdecznie dosyc tego dziadoskiego hotelu.
Przez caly tydzien zaciskalam zeby i staralam sie slowa nie powiedziec, ale kuzwa, juz nie dalam rady. Kazalam im spadac, a jak nie, to bedzie bardzo niemilo, bo nie mam zamiaru wychodzic z mojego pokoju przed 10-ta. I jak z nimi gadalam, to ktos pukal do drzwi. Facet z recepcji, ktory prosil o szybkie zwolnienie pokoju, zeby mozna bylo go posprzatac. Zapytalam czy potrafi poslugiwac sie zegarkiem? Bo jak nie, to z checia go naucze.
Z pokoju wyszlam kilka minut przed 10-ta i stawilam sie w recepcji dokladnie na czas wymeldowania.
A tam sceny grozy. Chinczycy darli sie wnieboglosy, bo ich rachunek sie nie zgadzal. Mieli jeden rachunek za wszystkie pokoje. Pokoje byly juz oplacone, ale na rachunku bylo jakies 300 funtow dodatkow. Hotel podliczyl ich za kazda butelke wody z baru, kazda szklanke lodu, kazde jajko o ktore prosili przy sniadaniu. Wode to rozumiem, bo za kazdym razem bylismy ostrzegani, ze tylko dwie pierwsze butelki w pokoju sa bezplatne. I juz rozumialam wczesniejszy komentarz chlopaka z baru. Lod nie byl darmowy, ale nikt nas o tym nie poinformowal.
Chinczycy nie chcieli zaplacic, bo nie mieli jak. W koncu dano im nowy rachunek, tylko za wode, ale to nadal niemal 200 funtow. Hotel nie przyjmowal kart kredytowych. Chinczycy nie mieli paypala. A ze to sobota, to bank z maszyna do kart byl zamkniety.
Nie wiem jak ta naleznosc zostala uregulowana, Derek zaplacil jakies 40 funtow z tego rachunku, Chinczycy wyskrobali reszte. I tu kuriozalna sytuacja, bo firma Dereka ma druga (oprocz banku) maszyne do kart kredytowych na wyspie. On specjalnie zalozyl firme w RPA, zeby miec mozliwosc przyjmowania kart. Ale transakcje na chinskie karty odrzucalo. Francuskie dzialaly bezproblemowo.
(Solomons firma spedycyjno-logistyczno-zaopatrzeniowa ma trzecia maszyne do kart, ale ta nie jest dostepna dla zwyklych turystycznych smiertelnikow.)
Kiedy przyszla moja kolej na wymeldowanie i zobaczylam moj rachunek, to wybuchnelam smiechem. Juz przymierzalam sie do zrobienia temu wielkopomnemu dokumentowi zdjecia, ale szybko wyrwano mi go z reki i po kilku minutach przyniesiono nowy. Jedynym dodatkowym kosztem byla na nim oplata za wypranie zarzyganej bluzy.
Nie wiem jak inni maja, ale dla mnie takie zagrywki sa bardzo wkurzajace. Szczegolnie jesli hotel uwaza sie za ekskluzywny.
W koncu udalo nam sie wyjechac spod hotelu okolo 11-tej. Francuskie VIP-y jechaly z francuskim przewodnikiem, ktory specjalizuje sie w Swietej Helenie. Chinczycy jechali mini-busem. A wszyscy inni nie wiem jak. Doslownie "wszyscy," bo przy jednym locie tygodniowo, to taka turystyczna zmiana warty.
I tradycyjnie, juz po raz ostatni, zeby zawrocic, najpierw jechalismy na nabrzeze, tam sie w koncu zakreca i znowu przejezdza przez cale Jamestown. Trabiac i machajac do kazdego. To taka lokalna tradycja.
Samolot z RPA mial wyladowac wczesniej niz rozkladowo, a to oznaczalo, ze odleci rowniez wczesniej niz rozkladowo. Ale mielismy czas na ostatnia przejazdzke po wyspie.
W kolejce do odprawy bylam chyba jedna z ostatnich osob. Patrzylam jak panie za lada przyszaruczkowywaly sie do kazdego bagazu, wazyly, mierzyly, sporo osob musialo doplacac. I podchodze ja, z dwoma bagazami podrecznymi i bagazem nadawanym o 3 kilo za ciezkim. Okazalo sie, ze panie pamietaly mnie z piatkowego przyjecia urodzinowego i usmiechnely sie i potraktowaly mnie jak lokalna. Zadnych doplat.
Przy security chlopak przeswietlajacy torbe z helmem nagle wykrzykuje, “ojeju, to TY!” Ponoc widzial mnie na szczycie drabiny poprzedniego dnia. Domagal sie zdjecia razem, wiec helm na glowe i pstrykamy fotki.
Lot faktycznie wystartowal przed czasem.
Obok mnie siedzial chlopak, ktory w poniedzialek zszedl ze statku wycieczkowego. Byla cala grupa takich pasazerow. Przez dwie godziny zanudzal mnie opowiesciami rejsowymi i pokazywal zdjecia. Zapytalam sie o Tristan da Cunha, bo tam tez byli przez jeden dzien. Ale jak sie okazalo jemu akurat nie udal sie zejsc na wyspe. Tylko nieliczna grupa mogla zejsc na lad, ale nie wypytywalam sie jak taka selekcja sie odbywala. Chyba wedlug portfela. Powiedzial, ze zamiast tego wyspiarze weszli na statek i sprzedawali suweniry i mozna bylo kupic pocztowki i wyslac. Unikal dalszych odpowiedzi na temat Tristana. Opowiadal o swoich bardzo ekscytujacych podrozach w Azji i zapytal gdzie lece dalej. Ja na to, ze do Japonii. Wiec dal mi wyklad na temat tego co i gdzie w Japonii warto odwiedzic, bo on byl tutaj przez dwa tygodnie w 2019 i uwazal sie za eksperta. Zapytal sie jak dlugo bede w Japonii. Ja na to, ze tam mieszkam. Umilkl w koncu i przez reszte lotu mialam blogi spokoj.
A tak przy okazji, to mialam niemal identyczna sytuacje podczas lotu z Warszawy do Tokio, gdzie mlody chloptas pouczal mnie na temat kultury japonskiej i jezyka. Co mozna robic, a czego nie, i zapewnial mnie, ze na pewno bedzie mi sie tam w tej Japonii podobalo.
Airlink znowu bez zarzutu, dwa posilki w pudelkach, mieli coke zero, ogolnie na plus, choc stwardesy wygladaly na bardzo zmeczone. W drodze powrotnej nie ma przystanku w Walvis Bay, leci sie bezposrednio do Johannesburga.
Jak wyladowalismy w Johannesburgu, to przetasowalam sim karty, i ruszylam do hali przylotow. Mial na mnie czekac kierowca z Mercure Bedfordview. Nie czekal.
Pozegnalam sie z teczowa para i ich corka, one nocowaly w City Lodge zaraz przy lotnisku, bo nastepnego dnia lecialy do Eswatini.
Ekipa francuska przeszla do Interncontinentalu zaraz naprzeciwko terminalu, nastepnego dnia wracali do Francji.
Ja nastepnego dnia mialam wycieczke do Johannesburga, ale najpierw musialam jakos dostac sie do mojego hotelu.
Zadzwonilam do Mercure, tam dziewczyna nic nie wie. To juz po 22:00, ona wlasnie zaczela zmiane, powiedziala, ze mam se uberem podjechac.
Nie, nie bede se uberem jechac, bo zabukowalam ten hotel, bo macie shuttle i mam potwierdzenie rezerwacji i info, ze kierowca ma na mnie czekac z tablica z moim nazwiskiem. To sie dziewczyna rozlaczyla. Dzwonie raz jeszcze. Znowu sie rozlaczyla. Podeszlam do bardzo milego pana policjanta i poprosilam o pomoc. On, ze bardzo chetnie. Zadzwonil do hotelu. Kierowca odnalazl sie po okolo godzinie. I twierdzil, ze caly czas na mnie czekal. Yeah, right…
Jak sie okazalo, hotel zatrudnia jakas firme taksowko-podobna jako airport shuttle. Jechalismy normalnym bialym osobowym samochodem, bez zadnych oznak hotelowych. Kierowca najwyrazniej nie umial zbyt dobrze kierowac i na drodze zaraz za lotniskiem zatrzymala nas policja. Jak sie okazalo, nie mial prawa jazdy. Znowu policja musiala dzwonic do hotelu, zeby przyslali kogos innego po mnie. Nowy kierowca umial jezdzic, ale domagal sie platnosci za przejazd gotowka bezposrednio do niego. Powiedzialam, ze wg hotelu moge zaplacic karta w recepcji. Balam sie, ze mnie gdzies po drodze w ciemnosciach wysadzi. Na wszelki wypadek zadzwonilam do hotelu i powiedzialam glosno i wyraznie, ze chce zaplacic w recepcji.
Oczywiscie okazalo sie, ze kierowca chcial duzo za duzo (350 randow zamiast 250). W recepcji oczywiscie zaplacilam gotowka.
Dlaczego wybralam Mercure Bedfordview? Bo mialam punkty Accor, ktore trzeba bylo zuzyc. No i Eastgate Mall jest zaraz po drugiej stronie ulicy. Mialo byc bezpiecznie i w miare blisko lotniska.
W moim apartamencie bylam w koncu okolo pierwszej w nocy. Cieplej wody brak. Wiec znowu do recepcji, ze co sie dzieje. Panna na to, ze tak wiedza, ze nie ma cieplej wody, ale cos sie tam popsulo jak prad wysiadl zaraz po polnocy, i ze rano bedzie naprawione.
No coz, skonczylo sie na marzeniach o prysznicu. Meh, co mi tam, z g*wnem sie nie bilam. Jakos wytrzymam.
Wi-fi ledwo dzialalo, znikalo za kazdym razem jak wysiadal prad. I zanim wlaczyl sie generator, to byla dobra minuta w ciemnosciach.
Dalam sobie spokoj, poszlam spac.
Niedziela miala byc pracowitym dniem. Mialam zabukowana calodniowa wycieczke na zwiedzanie Johannesburga i Soweto z firma MoAfrika. Dlaczego z przewodnikiem? Bo mam bardzo mieszane odczucia i wspomnienia z RPA z czasow mojej mlodosci.
Rano nadal nie bylo cieplej wody, wiec smierdzaca poszlam do glownego budynku na sniadanie. Mercure Bedfordview to takie pietrowe szeregowce w stylu motelowym. W srodku salon, kuchnia, sypialnia, lazienka, kazdy apartament ma wlasne miejsce parkingowe. Moj byl na parterze, nie pamietam czy byly kraty z oknach, ale chyba tak, pomimo, ze caly hotel byl otoczony murem.
Na parkingu glownie pickupy i minivany na blachach spoza Johannesburga, a w sali sniadaniowej farmerskie rodziny Afrykanerow na zakupach w Eastgate Mallu. Moda Afrykanerow nic sie nie zmienila przez ostatnie trzydziesci-pare lat. Nadal oficjalnym wdziankiem farmerskim byly brazowe szorty i brazowa koszula z krotkimi rekawami. Zony poubierane byly bardziej na czasie. A dzieciaki jak dzieciaki, z nosami w smartfonach graly w cos tam.
Byla tez w hotelu druzyna koszykarska z USA, dziewczyny w wieku licealnym, ktore jadly tyle, ze cala obsluga przygladala im sie z ciekawoscia, i po trosze z przerazeniem.
MoAfrika przyslala mi wiadomosc, ze moj kierowca bedzie godzine pozniej niz przewidywal nasz plan. To akurat super, bo obsluga wlasnie oglosila, ze jest ciepla woda. Jeszcze chyba nigdy nie widzialam tylu ludzi przepychajacych sie do wyjscia w tak ekspersowym tempie. Chyba caly hotel kapal sie w tym samym czasie, bo cisnienie bylo niemal zerowe, ale i tak cieszylam sie z tego prysznica jak glupia.
MoAfrika kladzie duzy nacisk na bezpieczenstwo i juz dzien wczesniej przyslali mi mailowo dane mojego kierowcy/przewodnika oraz numer rejestracyjny minivanu. Na zwiedzanie miasta jechalismy nieoznakowanym samochodem, ktorego nie mozna bylo rozpoznac jako auta agencji turystycznej.
Moj przewodnik nazywal sie Bo, byl w miare mlodym Zulusem, w Johannesburgu tylko i wylacznie do pracy, i pierwsze co mi sie zapytal, to czy mam meza. Odpowiedzialam, ze mam. A on na to, ze szkoda, bo on szuka cudzoziemskiej zony, bo chce wyemigrowac do Australii. I pyta sie czy nie chcialabym sie rozwiesc. I mowi, ze jest w stanie zaplacic, ze cala jego rodzina zbiera pieniadze na zaplacenie cudzoziemskiej zonie. I ze ma juz jakies 30 tys dolarow uzbierane. Ale to nadal malo, bo cudzoziemskie zony sa drogie. Ponoc istnieja cale agencje, ktore posrednicza w takich tranzakcjach. Powiedzialam mu, ze niestety, przykro mi, meza mam, rozwodu nie mam w planach, i nie jestem Australijka. Sprawdzil w googlach gdzie jest Polska i bardzo sie ucieszyl, ze to kraj w Unii Europejskiej. I zapytal sie czy nie mam przypadkiem siostry, lub przyjaciolki. Po poludniu, kiedy dolaczyla sie do nas grupa Amerykanek, one zostaly rowniez przemaglowane odnosnie ewentualnego zamazpojscia. Co jak co, ale chlop byl bardzo konsekwentny.
Byl tez okropnym ksenofobem i twierdzil, ze glownym problemem RPA to cudzoziemcy z innych krajow afrykanskich. I jak jechalismy przez Joburg, to pokazywal mi palcem, kto byl cudzoziemcem, a kto nie. Wg niego czarni RPAnczycy w Johannesburgu nie nosza crocsow ani klapek, i ze to nielegalni imigranci sie w takim obuwiu lubuja.
Wkurzal sie bez slow, kiedy chcialam zatrzymac sie w miejscach, ktore byly w naszym rozkladzie. Ignorowal moje prosby na robienie zdjec. I zamiast tego chcial mnie zabrac do marketu z tradycyjna afrykanska medycyna. Poklocilismy sie,i oskarzyl mnie o probe “wrobienia go w pracy” bo Johannesburg nie byl mi obcy.
Zamilkl i w ciszy podjechalismy do Constitution Hill, tam przekazal mnie lokalnemu przewodnikowi po wiezieniu, sam usadowil sie na glownym parkingu, wlaczyl muzyke w minivanie i zaczal facetiming glosno i namietnie. Kierowcy z innych firm robili to samo. Mieli impreze na calego.
Ja imprezy nie mialam. Wsadzono mnie do grupy amerykanskich studentow z jakiegos uniwerku w stanie Michigan, ktorzy nie wiedzieli kim byl Gandhi.