Po przejściu przez park w kierunku morza natkniemy się na memoriał o nazwie Rusałka. Pomnik upamiętnia ofiary katastrofy morskiej z 1893 roku. Stamtąd można promenadą wzdłuż morza dotrzeć do samego portu – w sumie nie jest daleko.
Kolejna atrakcja wymaga dojechania autobusem. Jest nią wieża telewizyjna położona praktycznie poza Tallinnem. To według mnie jedno z większych rozczarowań turystycznych, a pobyt w niej trwał może z 15 minut. Byłby o wiele dłuższy, gdyby chciało mi się czytać mnóstwo tekstów o genomie i genetyce na wielu tablicach. A tak to spojrzałem przez okna (niestety, są duże refleksy świetlne), spojrzałem z góry na dół przez mocno zniszczone okienko w podłodze i już zjeżdżałem do wyjścia. Z ciekawostek warto odnotować dywany z dystansami do wielu miast na świecie i windę, która wskazuje aktualne piętro i wysokość, na jakiej się znajdujemy. Z faktów historycznych warto wspomnieć, że w 1991 roku miała tutaj miejsce próba opanowania wieży przez wojska radzieckie (Estonia wybijała się wówczas na niepodległość) i zablokowania jej przez czterech pracowników. Pamiątką tamtych zdarzeń jest monument i wóz pancerny. Aha – dla twardzieli przewidziano wersję hard wycieczki: można za odpłatnością pospacerować po kopule wieży.
Jako kibic piłkarski nie mogłem nie sprawdzić, jak pod względem piłki nożnej prezentuje się Tallinn. Od razu skojarzyłem nazwę Levadia Tallinn, którą powiązałem z jedną z większych kompromitacji polskiej piłki, czyli odpadnięciu z Levadią przez Wisłę Kraków w 2009 roku z europejskich pucharów. Podjechałem na miejsce oznaczone na mapach jako kompleks sportowy Levadia i oczom moim ukazał się taki widok:
Pomyślałem, że tak nie może wyglądać stadion klubu grającego w europejskich pucharach. Od pracownika dowiedziałem się, że to obiekt treningowy i meczowy dla drużyn juniorskich, żeńskich i drugiego zespołu, a z Wisłą mecz rozgrywany był na stadionie Kardiorg. Mężczyzna ten uśmiechnął się na wspomnienie meczu z Polakami, więc kojarzył tamten miły akcent dla tallińskiej drużyny. Dodał też, że obecnie ligowe mecze Levadia i Flora Tallinn rozgrywają na wspólnym stadionie o nazwie A. Le Coq Arena, będącym jednocześnie stadionem narodowym. Niewiele namyślając się podjechałem pod ten stadion. W sklepie z pamiątkami dowiedziałem się, że obiekt jest dostępny dla widzów tylko podczas meczów i mogę zapomnieć o wejściu. Nauczony doświadczeniem z takich miejsc wiem, że jeśli wyrzucają mnie drzwiami, to trzeba próbować wejść oknem. I tak też zrobiłem podchodząc do jakiejś pracownicy w administracji. Od słowa do słowa i zostałem po minucie zaprowadzony na stadion przez opiekuna murawy i mogłem zobaczyć obiekt. Wokół niego są jeszcze boiska pod balonem, ze sztuczną murawą i obiekt dla najmłodszych. Imponujący kompleks.
Jak mi powiedział greenkeeper, nie ma żadnych animozji między stołecznymi drużynami, oba kluby grają na tym stadionie, ale liga piłkarska nie cieszy się za dużym zainteresowaniem i mecze gromadzą z 1000-1500 osób. Pozwolił mi nawet wejść do szatni, ale nie zezwolił zrobić tam zdjęcia.
W Tallinnie rozgrywany był Superpuchar Europy w 2018 roku. Cały piłkarski świat zastanawiał się, jaki jest sens w rozgrywaniu meczu na obrzeżach Europy w państwie, gdzie futbol nie wywołuje za wielkiego zainteresowania. Zagrały ze sobą drużyny Realu Madryt i Atletico Madryt. Kibice nie mieli lekko – aby zobaczyć spotkanie musieliby pokonać z Hiszpanii prawie 4000 kilometrów. Polski akcent meczu – sędziował go Szymon Marciniak. On miał zdecydowanie bliżej. Na stadionie jest ścianka (dość uboga) z największymi sukcesami estońskiej piłki. Hmmm, czyżby było na niej zwycięstwo nad Polską?
Po sportowym akcencie wracamy do zwiedzania miasta. Jadąc do wieży telewizyjnej widziałem duży kompleks niewiadomego znaczenia i w drodze powrotnej wstąpiłem do niego. Był to Memorial to Victims of Communism, czyli miejsce upamiętniające ofiary systemu totalitarnego. Dodatkowo upamiętniono w pobliżu żołnierzy walczących w różnych wojnach – obok siebie spoczywają i Estończycy, i Niemcy, i Rosjanie.
Zupełnie nietypowym miejscem jest Ruins of Pirita Abbeys, czyli pozostałości po klasztorze sprzed kilkuset lat. Obecnie funkcjonujący klasztor znajduje się tuż obok ruin, a turyści mogą swobodnie oglądać resztki starej budowli. Cmentarz plus ruiny = dreszczyk emocji.
Znów przeskok z przedmieścia do centrum. Tym razem przedstawiam Wam Sobór Aleksandra Newskiego. Wygląda na starą budowlę, ale ma dopiero około stu lat. W środku sporo Rosjan i ochrona, która skutecznie pilnuje, żeby nie robić zdjęć soboru wewnątrz.
Na wprost soboru znajduje się siedziba estońskiego parlamentu. Widać, że kolor różowy budowli jest jednym z ulubionych w tym kraju. Budynek nazywany jest również Toompea Castle.
Tuż obok parlamentu jest niewielki park i wieża Tall Herman Tower. Codziennie rano wciągana jest na nią flaga estońska i powiewa aż do zachodu słońca.
W okolicy można znaleźć kilka punktów widokowych, z których można podziwiać i stare miasto, i nowocześniejszą część Tallinna. Królują na nich wycieczki Azjatów i Rosjan, którzy jak szaleni latają z telefonami i pstrykają sobie zdjęcia.
Nieco ukryte jest bardzo ciekawe miejsce: The Museum of Estonian Drinking Culture at the Luscher & Matiesen Destillery. W progu wita nas doskonałym angielskim pracownik muzeum, który serwuje do degustacji dwa rodzaje wina. Skosztowałem wina jabłkowego i obłędnie dobrego wina z … rabarbaru. Na miejscu można oczywiście nabyć wina, ale koszt ponad 100 zł za butelkę skutecznie mnie zniechęcił. Pracownik przedstawia historię tego miejsca, mówi o kulturze uprawy winorośli (niewielki areał) i produkcji wina z różnych owoców. Następnie udajemy się do podziemi, gdzie w towarzystwie nastrojowej muzyki możemy podziwiać historię winiarni i destylarni. Miejsce bardzo klimatyczne, polecam.
Wśród eksponatów trafiłem na bardzo ciekawą rzecz: list z 1945 roku Dimitra Matiesena-Matvejeva do firmy John Walker&Sons (nie, nazwa nie jest przypadkowa) w sprawie możliwości zatrudnienia się w tej firmie i nawiązania współpracy handlowej. Zaprezentowana jest również odpowiedź z Londynu. Mała rzecz, a cieszy.
Po przejściu przez park w kierunku morza natkniemy się na memoriał o nazwie Rusałka. Pomnik upamiętnia ofiary katastrofy morskiej z 1893 roku. Stamtąd można promenadą wzdłuż morza dotrzeć do samego portu – w sumie nie jest daleko.
Kolejna atrakcja wymaga dojechania autobusem. Jest nią wieża telewizyjna położona praktycznie poza Tallinnem. To według mnie jedno z większych rozczarowań turystycznych, a pobyt w niej trwał może z 15 minut. Byłby o wiele dłuższy, gdyby chciało mi się czytać mnóstwo tekstów o genomie i genetyce na wielu tablicach. A tak to spojrzałem przez okna (niestety, są duże refleksy świetlne), spojrzałem z góry na dół przez mocno zniszczone okienko w podłodze i już zjeżdżałem do wyjścia. Z ciekawostek warto odnotować dywany z dystansami do wielu miast na świecie i windę, która wskazuje aktualne piętro i wysokość, na jakiej się znajdujemy.
Z faktów historycznych warto wspomnieć, że w 1991 roku miała tutaj miejsce próba opanowania wieży przez wojska radzieckie (Estonia wybijała się wówczas na niepodległość) i zablokowania jej przez czterech pracowników. Pamiątką tamtych zdarzeń jest monument i wóz pancerny.
Aha – dla twardzieli przewidziano wersję hard wycieczki: można za odpłatnością pospacerować po kopule wieży.
Jako kibic piłkarski nie mogłem nie sprawdzić, jak pod względem piłki nożnej prezentuje się Tallinn. Od razu skojarzyłem nazwę Levadia Tallinn, którą powiązałem z jedną z większych kompromitacji polskiej piłki, czyli odpadnięciu z Levadią przez Wisłę Kraków w 2009 roku z europejskich pucharów. Podjechałem na miejsce oznaczone na mapach jako kompleks sportowy Levadia i oczom moim ukazał się taki widok:
Pomyślałem, że tak nie może wyglądać stadion klubu grającego w europejskich pucharach. Od pracownika dowiedziałem się, że to obiekt treningowy i meczowy dla drużyn juniorskich, żeńskich i drugiego zespołu, a z Wisłą mecz rozgrywany był na stadionie Kardiorg. Mężczyzna ten uśmiechnął się na wspomnienie meczu z Polakami, więc kojarzył tamten miły akcent dla tallińskiej drużyny. Dodał też, że obecnie ligowe mecze Levadia i Flora Tallinn rozgrywają na wspólnym stadionie o nazwie A. Le Coq Arena, będącym jednocześnie stadionem narodowym.
Niewiele namyślając się podjechałem pod ten stadion. W sklepie z pamiątkami dowiedziałem się, że obiekt jest dostępny dla widzów tylko podczas meczów i mogę zapomnieć o wejściu. Nauczony doświadczeniem z takich miejsc wiem, że jeśli wyrzucają mnie drzwiami, to trzeba próbować wejść oknem. I tak też zrobiłem podchodząc do jakiejś pracownicy w administracji. Od słowa do słowa i zostałem po minucie zaprowadzony na stadion przez opiekuna murawy i mogłem zobaczyć obiekt. Wokół niego są jeszcze boiska pod balonem, ze sztuczną murawą i obiekt dla najmłodszych. Imponujący kompleks.
Jak mi powiedział greenkeeper, nie ma żadnych animozji między stołecznymi drużynami, oba kluby grają na tym stadionie, ale liga piłkarska nie cieszy się za dużym zainteresowaniem i mecze gromadzą z 1000-1500 osób. Pozwolił mi nawet wejść do szatni, ale nie zezwolił zrobić tam zdjęcia.
W Tallinnie rozgrywany był Superpuchar Europy w 2018 roku. Cały piłkarski świat zastanawiał się, jaki jest sens w rozgrywaniu meczu na obrzeżach Europy w państwie, gdzie futbol nie wywołuje za wielkiego zainteresowania. Zagrały ze sobą drużyny Realu Madryt i Atletico Madryt. Kibice nie mieli lekko – aby zobaczyć spotkanie musieliby pokonać z Hiszpanii prawie 4000 kilometrów. Polski akcent meczu – sędziował go Szymon Marciniak. On miał zdecydowanie bliżej.
Na stadionie jest ścianka (dość uboga) z największymi sukcesami estońskiej piłki. Hmmm, czyżby było na niej zwycięstwo nad Polską?
Po sportowym akcencie wracamy do zwiedzania miasta. Jadąc do wieży telewizyjnej widziałem duży kompleks niewiadomego znaczenia i w drodze powrotnej wstąpiłem do niego. Był to Memorial to Victims of Communism, czyli miejsce upamiętniające ofiary systemu totalitarnego. Dodatkowo upamiętniono w pobliżu żołnierzy walczących w różnych wojnach – obok siebie spoczywają i Estończycy, i Niemcy, i Rosjanie.
Zupełnie nietypowym miejscem jest Ruins of Pirita Abbeys, czyli pozostałości po klasztorze sprzed kilkuset lat. Obecnie funkcjonujący klasztor znajduje się tuż obok ruin, a turyści mogą swobodnie oglądać resztki starej budowli. Cmentarz plus ruiny = dreszczyk emocji.
Znów przeskok z przedmieścia do centrum. Tym razem przedstawiam Wam Sobór Aleksandra Newskiego. Wygląda na starą budowlę, ale ma dopiero około stu lat. W środku sporo Rosjan i ochrona, która skutecznie pilnuje, żeby nie robić zdjęć soboru wewnątrz.
Na wprost soboru znajduje się siedziba estońskiego parlamentu. Widać, że kolor różowy budowli jest jednym z ulubionych w tym kraju. Budynek nazywany jest również Toompea Castle.
Tuż obok parlamentu jest niewielki park i wieża Tall Herman Tower. Codziennie rano wciągana jest na nią flaga estońska i powiewa aż do zachodu słońca.
W okolicy można znaleźć kilka punktów widokowych, z których można podziwiać i stare miasto, i nowocześniejszą część Tallinna. Królują na nich wycieczki Azjatów i Rosjan, którzy jak szaleni latają z telefonami i pstrykają sobie zdjęcia.
Nieco ukryte jest bardzo ciekawe miejsce: The Museum of Estonian Drinking Culture at the Luscher & Matiesen Destillery. W progu wita nas doskonałym angielskim pracownik muzeum, który serwuje do degustacji dwa rodzaje wina. Skosztowałem wina jabłkowego i obłędnie dobrego wina z … rabarbaru. Na miejscu można oczywiście nabyć wina, ale koszt ponad 100 zł za butelkę skutecznie mnie zniechęcił. Pracownik przedstawia historię tego miejsca, mówi o kulturze uprawy winorośli (niewielki areał) i produkcji wina z różnych owoców. Następnie udajemy się do podziemi, gdzie w towarzystwie nastrojowej muzyki możemy podziwiać historię winiarni i destylarni. Miejsce bardzo klimatyczne, polecam.
Wśród eksponatów trafiłem na bardzo ciekawą rzecz: list z 1945 roku Dimitra Matiesena-Matvejeva do firmy John Walker&Sons (nie, nazwa nie jest przypadkowa) w sprawie możliwości zatrudnienia się w tej firmie i nawiązania współpracy handlowej. Zaprezentowana jest również odpowiedź z Londynu. Mała rzecz, a cieszy.