W końcu dojechaliśmy na miejsce. Zdecydowaliśmy się zamieszkać poza Mutare, w górach Bvumba, w miejscu oddalonym od cywilizacji, do którego można dojechać wyłącznie terenowym samochodem. Tym razem będziemy mieszkać u białego mieszkańca kraju, by zobaczyć jak wygląda Zimbabwe z jego perspektywy.
Pogoda nie rozpieszcza. Gdzieś tam, za mgłą są podobno góry i Mozambik.
(Niestety rozładowały nam się aparaty, więc zdjęcia wyłącznie z telefonu).Mutare jest trzecim pod względem liczby mieszkańców miastem Zimbabwe. Położone wśród malowniczych wzgórz, blisko granicy z Mozambikiem. Na dworcu jak zwykle dopadli nas taksówkarze. Jeden był wyjątkowo natrętny i nie chciał się odczepić. Było gorąco a do centrum miasta mieliśmy kilka kilometrów. Gdy powoli zaczęliśmy iść wzdłuż ulicy, praktycznie wciągnięto nas do przepełnionego busa. Ja siedziałem właściwie na nogach kierowcy, K. wciśnięta gdzieś z tyłu pomiędzy lokalną rodzinę. Po kilku minutach jazdy wysiedliśmy w miejscu, które wydawało nam się być centrum.
Kolejny raz miałem wrażenie, że miasto – biorąc pod uwagę liczbę mieszkańców – wydaje się małe. Na pierwszy rzut oka, wszystko co ważne toczy się tu wzdłuż głównej ulicy. Sklepy, niewielkie targi. Wszystko względnie dobrze utrzymane.
Przyjeżdża po nas Roger, u którego spędzimy najbliższe dwa dni. Roger jest czeskim Żydem, obywatelem Zimbabwe i interesującym człowiekiem. Kilka lat temu stwierdził, że porzuci pracę w banku i przeniesie się w góry Bvumba. Wybudował na miejscu dwie chatki, w których przyjmuje gości. Na razie idzie mu średnio, a my byliśmy jego trzecimi klientami w tym roku. Podobno komplet ma tylko w Wielkanoc i Boże Narodzenie. Chatki są kilkadziesiąt kilometrów od Mutare, a Rogerowi nieustannie towarzyszą dwa owczarki niemieckie, który przygarnął z kopalni diamentów. Gdy jechaliśmy, pogoda zmieniała się jak w kalejdoskopie. Miasto żegnało nas słońcem, potem padał deszcz a na miejscu zastała nas gęsta mgła.
Kolejnego dnia, nie zważając na deszcz i widoczność bliską zeru, Roger wziął nas na spacer po lesie. Brodziliśmy w błocie, przewracaliśmy się, ale i tak było ciekawie. Widzieliśmy niewielki wodospad, do którego nasz gospodarz sam wytyczył drogę. Nie chciał nią jednak z nami pójść. Nic dziwnego – było mokro i kilka razy o mało nie stoczyliśmy się do wody. Pytaliśmy czy istnieje możliwość pojechania w okolicę najwyższego wodospadu Zimbabwe- Mutarazi, ale Roger stwierdził, że przy obecnej pogodzie jest to niemożliwe. Po południu pojechaliśmy na wycieczkę po okolicy. Widoki piękne. Jednym z naszych przystanków był Tony’s coffee shop. Na ciastka Tomy’ego przyjeżdżają podobno dyplomaci z Harare. Trafiliśmy do całkiem innego Zimbabwe, swoistej oazy białych. Tu kawa I ciastko kosztują więcej niż opłata za semestr nauki w szkole. Tommy, dość ekscentryczny gej przeczytał nam większość pozycji z liczącego ponad sto rodzajów herbat ręcznie wypisanego menu. Do lokalu weszła biała rodzina z czarnym dzieckiem:
- Skąd wzięłaś tego murzynka? - To syn mojej pokojówki. Chodził wokól basenu i bałam się, ze się utopi, więc nauczyłam go czytać i pływać. Całkiem zdolny chłopak.
Okoliczne hotele świecą pustkami a przed każdym krząta się obsługa, jakby przygotowywano się na przyjazd brytyjskiej królowej. Turyści jednak nie przyjeżdżają. Mieszka tu sporo białych, głównie ze względu na sprzyjający klimat. W weekendy cżęste są wycieczki do znajdujących się w Mozambiku restauracji, by zjeść tanie owoce morza. Odwiedzamy jeszcze ogród botaniczny, do którego wchodzimy jako obywatele Zimbabwe. Bilety dla obcokrajowców kosztują 10 USD, a w książce gości z ostatnich tygodni naliczyłem raptem kilka nazwisk. Okoliczne widoki są przepiękne a warunki świetnie nadają się do uprawy kawy.
Myśleliśmy, że w górach trochę odpoczniemy, Roger jednak na to nie pozwolił i zaplanował nam cały pobyt. Wieczory spędzaliśmy jedząc, pijąc i rozmawiając z naszym gospodarzem, Nie kwapił się, by opowiadać o Zimbabwe, wolał słuchać o Polsce, w której zresztą był. Lista krajów, które odwiedził wyglądała imponująco. Nie zrażony brakiem gości Roger, zabiera się do budowania kolejnej chatki. Myślę, że jego aktywność może być wynikiem posiadania o ponad 30 lat młodszej dziewczyny. Odwożąc nas do Mutare, Roger zatrzymał się, by zabrać czarnoskórego autostopowicza. I stało się to, o czym mówił wcześniej Bobo. Mimo, że w samochodzie obok nas było mnóstwo miejsca, mężczyzna jechał “na pace”, czyli tam gdzie psy. Może takie panują tu zasady.
@Don_Bartoss Dla mnie było warto, ale ja jestem dość nietypowym turystą. Do Wodospadów Wiktorii i parków narodowych chyba nikogo nie trzeba przekonywać. Jedzenie i alkohol smaczniejsze w RPA, w Zambii taniej, ale znając Twoje upodobania, pewnie z krajów regionu wybrałbyś Angolę.
;) Najciekawsze były spotkania z ludźmi, brak bariery językowej, w wielu miejscach praktycznie zero turystów. Ludzie często dziękowali nam, że odwiedziliśmy Zimbabwe. Wydaje mi się, że daje im to jakąś namiastkę normalności. W swej naiwności mam nadzieję, że po upadku Mugabe sytuacja w kraju zmieni się na lepsze.Harare
Do stolicy jechaliśmy z innego dworca. Do autobusu odprowadzała nas około dwudziestoosobowa grupa mężczyzn, z których każdy oferował przejazd wygodniej, szybciej i taniej. Ku ich wielkiemu rozczarowaniu nie zdecydowaliśmy się. Podczas jazdy towarzyszyły nam obrazki, które już dobrze znaliśmy: biedne wioski, ludzie sprzedający owoce i warzywa przy drodze, dzieci grające w piłkę, lub po prostu biegające po okolicy. W autobusie standardowa liczba niewidomych, kalekich i sprzedawców.
W Harare taksówkarze byli zdziwieni, że do hotelu chcemy się dostać pieszo. Nie było daleko, mieszkaliśmy właściwie w centrum. Miasto na pierwszy rzut oka wyglądało dość nowocześnie: wysokie budynki banków, szerokie ulice, szkło i beton. Wystarczyło się jednak troche oddalić, by zobaczyć prawdziwy wizerunek miasta. Jest zaniedbane a na podstawowe remonty brakuje pieniędzy. Spacerowaliśmy po centrum, pozowaliśmy do zdjęć z dziećmi, przyglądaliśmy się życiu.
Postanowiliśmy wybrać się na Mbare Musika Market, największy targ w Harare, który znajduje się przy głównym dworcu autobusowym. Do pokonania mieliśmy kilka kilometrów, nie wiedzieliśmy natomiast, przez jakie tereny będzie nas prowadziła nawigacja. Droga wiodła przez dziwną przemysłową dzielnicę, przy której stały setki straganów z podstawowymi produktami. Byliśmy zapraszani do niewielkich stalowni i tartaków, by przyjrzeć się pracy, częstowano nas jedzeniem i piciem, witano się, proszono o zdjęcia. Te kilka kilometrów szliśmy ponad dwie godziny. Nie jestem pewien czy jacykolwiek turyści kiedykolwiek tam zawitali.
Targ przywitał nas ulewą, co tylko potęgowało nastrój ogólnego chaosu i rozkładu. Brodząc w błocie po kostki próbowaliśmy się w tym wszystkim jakoś odnaleźć. Tu też pozdrowieniom i rozmowom nie było końca. Niektórzy śmiałkowie próbowali nas nawet uczyć języka Szona. Nie brakowało im cierpliwości i zapału, ale nam najwidoczniej brakuje zdolności do nauki egzotycznych języków.
Jakimś cudem wydostaliśmy się stamtąd i busem dojechaliśmy do dworca Copacabana. Tu również głośno I chaotycznie. Piątkowe popołudnie wypełnione muzyką i tłumem ludzi. Idziemy w stronę Avondale Flea Market. Kierowcy przejeżdżających busów koniecznie chcą, żebyśmy wsiedli do ich pojazdów.
- Nie, chcemy piechotą. Będziemy mieli okazję przyjrzeć się okolicy. - Ale tu nie ma co oglądać. Poza tym przez okno busa widać dokładnie to samo.
Nie można im było odmówić racji. Okolica była dość nudna. Sam targ nie wyglądał okazale. Kupiliśmy magnesy, jakieś wisiorki i jakimś cudem daliśmy się namówić na zakup ogromnego obrazu, przedstawiającego jeden z lokalnych dworców. Przypominam, że lecieliśmy z niewielkim bagażem. Kolejny raz przekonywano nas też, że na MŚ nie mamy szans wygrać z Senegalem a Sadio Mane strzeli nam kilka bramek.
Do hotelu wróciliśmy samochodem, który pełnił role nieoficjalnej taksówki. 7 osób w Toyocie Yaris – było ciasno, ale tanio. Wieczorem wybraliśmy się na kolację do portugalskiej restauracji. Mieliśmy już trochę dość zimbabweńskiej kuchni. Przekonałem się co trzeba zrobić, by lokalni kierowcy zatrzymali się, by ustąpić pieszemu. Trzeba być dwumetrowym białym, który w środku nocy, na ciemnej ulicy próbuje w japonkach przeskoczyć ogromną kałużę.
Kolejnego dnia chcieliśmy zobaczyć Domboshava rock. Najłatwiej dostać się tam taksówką, ale my nie lubimy najprostszych rozwiązań. Odnalezienie właściwego busa zajęło nam prawie godzinę i nie byłoby możliwe, bez pomocy jednego z kierowców, który praktycznie nas do niego zaprowadził. Podróż na miejsce trwała 30 minut.
Nie udaje nam się dojść do skały, bo kierowca pierwszego przejeżdżającego samochodu zabiera nas na pakę. Domboshava to ogromna granitowa skała, jedna z głównych atrakcji okolic Harare. Podobno przyjeżdża tu sporo osób, by wypocząć, podziwiać naskalne malowidła. Trudno mi w to uwierzyć, bo na miejscu byliśmy sami. Warto tu przyjechać.
igore napisał:Wszędzie zdecydowanie z krótko. Fajnie sie zapowiada, Afryka rzeczywiscie przyciaga, a wyprawa troche w stylu "SPEED".
:D Pozdrawiam i czekam na cd.
Czyta się wspaniale, aż szkoda że takimi małymi kawałeczkami ją udostępniasz bo chce się więcej. Mam jednak jedną uwagę: zdanie "dkryte w 1855 roku przez szkockiego misjonarza Davida Livingstone" nie jest najbardziej fortunne - to duża rzecz i stała cały czas odkryta. Tambylcy raczej zdawali sobie sprawę z ich istnienia wcześniej.1855r jest jedynie datą w której pierwszy przedstawiciel cywilizacji zachodniej zobaczył te wodospady i postanowił się tą informacją podzielić.
Heh, gdy w 2008 roku byłem w Livingstone to wszystkie atrakcje kosztowały 100$ lub wielokrotność. @igore, zakładam,że jeśli zmieniło się to tylko na jeszcze gorzej.
@pabien Pełna zgoda. Zastosowałem skrót myślowy i mam nadzieję, że nikt nie sądzi, że Livingstone odkrył wodospady również dla rdzennej ludności. To teraz miejscowi mają problem z zobaczeniem tychże, gdyż cena bodajże 7 USD jest dla wielu zaporowa. Mówiono nam, że wiele okolicznych dzieciaków widziało wodospady tylko w TV lub na zdjęciach.@jasiub Aż tak tragicznie nie jest, ale mimo wszystko był to nasz najdroższy wyjazd. Zimbabwe w 2008 - to by była relacja.
super, byłam na wodospadach w styczniu 2017. Zdecydowanie polecam cześć w Zambii, bo Zimbabwe zwłaszcza w porze deszczowej rozczarowuje
;) poza tym w Livingstone było jakoś przyjemniej, taniej. Fakt, że Zimbabwe bardzo drogie.Super fotki z Chobe, my nie widziałyśmy żadnych słoni wtedy
:( na szczęście były w Krugerze
@maxima Dziwne, że w Chobe nie widziałaś słoni, bo akurat one były wszędzie. Chociaż pierwszego dnia w Hwange też ich nie widzieliśmy, a jest ich tam sporo.
;)
no też byłam zdziwiona jak na park, w których jest ich ponoć najwięcej
:)ogólnie w styczniu było mało zwierząt - pare żyraf, zebry, hipopotamy, bawoły. Jeden krokodyl podczas rejsu.Fakt, ze tego dnia pogoda była słaba i do południa praktycznie cały czas padało. Żyrafy i zebry pokazały się później jak wyszło słońce.
Dzieki za ta relacje.Tym bardziej utwierdzam sie w przekonaniu ze czarny lad to nie moja bajka, no chyba ze byloby jakos super tanio i milowo w porzadku
byłem w Zimbabwe 30 lat temu i chciałem teraz jeszcze raz pojechać ale po tej relacji odechciało mi się. Za bungalow w Hwange w lipcu (pora sucha) płaciłem ok 2$,hostele w miastach podobnie, wodospady darmo,podróżowałem autostopem więc darmo,jak mi się znudziło autobusem/pociągiem -półdarmo
-- 29 Mar 2018 17:23 -- No tak, 30 lat temu w Polsce też były takie ceny w dolarach. -- 29 Mar 2018 17:23 -- No tak, 30 lat temu w Polsce też były takie ceny w dolarach.
@igore, fajna relacja, mialem okazje odwiedzic Zimbabwe w 2011, jeszcze za czasow Mugabe, ale szkoda ze bylem krotko. Pamietam, ze juz wtedy szalala hyperinflacja, placilo sie w USD albo Euro i nie bylo tanio w turystycznych miejscach.jasiub napisał:Heh, gdy w 2008 roku byłem w Livingstone to wszystkie atrakcje kosztowały 100$ lub wielokrotność. @igore, zakładam,że jeśli zmieniło się to tylko na jeszcze gorzej.Rafting po Zambezi czy spacer ze lwami kosztowal wtedy, o ile pamietam ok. 130.- USD.
@Don_Bartoss Dla mnie było warto, ale ja jestem dość nietypowym turystą. Do Wodospadów Wiktorii i parków narodowych chyba nikogo nie trzeba przekonywać. Jedzenie i alkohol smaczniejsze w RPA, w Zambii taniej, ale znając Twoje upodobania, pewnie z krajów regionu wybrałbyś Angolę.
;) Najciekawsze były spotkania z ludźmi, brak bariery językowej, w wielu miejscach praktycznie zero turystów. Ludzie często dziękowali nam, że odwiedziliśmy Zimbabwe. Wydaje mi się, że daje im to jakąś namiastkę normalności. W swej naiwności mam nadzieję, że po upadku Mugabe sytuacja w kraju zmieni się na lepsze.
@igore, nie znam się na Afryce ani trochę i nie wiem co bym wybrał. Najbliższej Afryki to byłem na Gibraltarze
:)Może Mozambik, bo słyszałem bardzo dobre opinie.
W końcu dojechaliśmy na miejsce. Zdecydowaliśmy się zamieszkać poza Mutare, w górach Bvumba, w miejscu oddalonym od cywilizacji, do którego można dojechać wyłącznie terenowym samochodem. Tym razem będziemy mieszkać u białego mieszkańca kraju, by zobaczyć jak wygląda Zimbabwe z jego perspektywy.
Pogoda nie rozpieszcza. Gdzieś tam, za mgłą są podobno góry i Mozambik.
(Niestety rozładowały nam się aparaty, więc zdjęcia wyłącznie z telefonu).Mutare jest trzecim pod względem liczby mieszkańców miastem Zimbabwe. Położone wśród malowniczych wzgórz, blisko granicy z Mozambikiem. Na dworcu jak zwykle dopadli nas taksówkarze. Jeden był wyjątkowo natrętny i nie chciał się odczepić. Było gorąco a do centrum miasta mieliśmy kilka kilometrów. Gdy powoli zaczęliśmy iść wzdłuż ulicy, praktycznie wciągnięto nas do przepełnionego busa. Ja siedziałem właściwie na nogach kierowcy, K. wciśnięta gdzieś z tyłu pomiędzy lokalną rodzinę. Po kilku minutach jazdy wysiedliśmy w miejscu, które wydawało nam się być centrum.
Kolejny raz miałem wrażenie, że miasto – biorąc pod uwagę liczbę mieszkańców – wydaje się małe. Na pierwszy rzut oka, wszystko co ważne toczy się tu wzdłuż głównej ulicy. Sklepy, niewielkie targi. Wszystko względnie dobrze utrzymane.
Przyjeżdża po nas Roger, u którego spędzimy najbliższe dwa dni. Roger jest czeskim Żydem, obywatelem Zimbabwe i interesującym człowiekiem. Kilka lat temu stwierdził, że porzuci pracę w banku i przeniesie się w góry Bvumba. Wybudował na miejscu dwie chatki, w których przyjmuje gości. Na razie idzie mu średnio, a my byliśmy jego trzecimi klientami w tym roku. Podobno komplet ma tylko w Wielkanoc i Boże Narodzenie. Chatki są kilkadziesiąt kilometrów od Mutare, a Rogerowi nieustannie towarzyszą dwa owczarki niemieckie, który przygarnął z kopalni diamentów. Gdy jechaliśmy, pogoda zmieniała się jak w kalejdoskopie. Miasto żegnało nas słońcem, potem padał deszcz a na miejscu zastała nas gęsta mgła.
Kolejnego dnia, nie zważając na deszcz i widoczność bliską zeru, Roger wziął nas na spacer po lesie. Brodziliśmy w błocie, przewracaliśmy się, ale i tak było ciekawie. Widzieliśmy niewielki wodospad, do którego nasz gospodarz sam wytyczył drogę. Nie chciał nią jednak z nami pójść. Nic dziwnego – było mokro i kilka razy o mało nie stoczyliśmy się do wody. Pytaliśmy czy istnieje możliwość pojechania w okolicę najwyższego wodospadu Zimbabwe- Mutarazi, ale Roger stwierdził, że przy obecnej pogodzie jest to niemożliwe.
Po południu pojechaliśmy na wycieczkę po okolicy. Widoki piękne. Jednym z naszych przystanków był Tony’s coffee shop. Na ciastka Tomy’ego przyjeżdżają podobno dyplomaci z Harare. Trafiliśmy do całkiem innego Zimbabwe, swoistej oazy białych. Tu kawa I ciastko kosztują więcej niż opłata za semestr nauki w szkole. Tommy, dość ekscentryczny gej przeczytał nam większość pozycji z liczącego ponad sto rodzajów herbat ręcznie wypisanego menu. Do lokalu weszła biała rodzina z czarnym dzieckiem:
- Skąd wzięłaś tego murzynka?
- To syn mojej pokojówki. Chodził wokól basenu i bałam się, ze się utopi, więc nauczyłam go czytać i pływać. Całkiem zdolny chłopak.
Okoliczne hotele świecą pustkami a przed każdym krząta się obsługa, jakby przygotowywano się na przyjazd brytyjskiej królowej. Turyści jednak nie przyjeżdżają. Mieszka tu sporo białych, głównie ze względu na sprzyjający klimat. W weekendy cżęste są wycieczki do znajdujących się w Mozambiku restauracji, by zjeść tanie owoce morza.
Odwiedzamy jeszcze ogród botaniczny, do którego wchodzimy jako obywatele Zimbabwe. Bilety dla obcokrajowców kosztują 10 USD, a w książce gości z ostatnich tygodni naliczyłem raptem kilka nazwisk. Okoliczne widoki są przepiękne a warunki świetnie nadają się do uprawy kawy.
Myśleliśmy, że w górach trochę odpoczniemy, Roger jednak na to nie pozwolił i zaplanował nam cały pobyt. Wieczory spędzaliśmy jedząc, pijąc i rozmawiając z naszym gospodarzem, Nie kwapił się, by opowiadać o Zimbabwe, wolał słuchać o Polsce, w której zresztą był. Lista krajów, które odwiedził wyglądała imponująco. Nie zrażony brakiem gości Roger, zabiera się do budowania kolejnej chatki. Myślę, że jego aktywność może być wynikiem posiadania o ponad 30 lat młodszej dziewczyny.
Odwożąc nas do Mutare, Roger zatrzymał się, by zabrać czarnoskórego autostopowicza. I stało się to, o czym mówił wcześniej Bobo. Mimo, że w samochodzie obok nas było mnóstwo miejsca, mężczyzna jechał “na pace”, czyli tam gdzie psy. Może takie panują tu zasady.
@Don_Bartoss Dla mnie było warto, ale ja jestem dość nietypowym turystą. Do Wodospadów Wiktorii i parków narodowych chyba nikogo nie trzeba przekonywać. Jedzenie i alkohol smaczniejsze w RPA, w Zambii taniej, ale znając Twoje upodobania, pewnie z krajów regionu wybrałbyś Angolę. ;) Najciekawsze były spotkania z ludźmi, brak bariery językowej, w wielu miejscach praktycznie zero turystów. Ludzie często dziękowali nam, że odwiedziliśmy Zimbabwe. Wydaje mi się, że daje im to jakąś namiastkę normalności. W swej naiwności mam nadzieję, że po upadku Mugabe sytuacja w kraju zmieni się na lepsze.Harare
Do stolicy jechaliśmy z innego dworca. Do autobusu odprowadzała nas około dwudziestoosobowa grupa mężczyzn, z których każdy oferował przejazd wygodniej, szybciej i taniej. Ku ich wielkiemu rozczarowaniu nie zdecydowaliśmy się. Podczas jazdy towarzyszyły nam obrazki, które już dobrze znaliśmy: biedne wioski, ludzie sprzedający owoce i warzywa przy drodze, dzieci grające w piłkę, lub po prostu biegające po okolicy. W autobusie standardowa liczba niewidomych, kalekich i sprzedawców.
W Harare taksówkarze byli zdziwieni, że do hotelu chcemy się dostać pieszo. Nie było daleko, mieszkaliśmy właściwie w centrum. Miasto na pierwszy rzut oka wyglądało dość nowocześnie: wysokie budynki banków, szerokie ulice, szkło i beton. Wystarczyło się jednak troche oddalić, by zobaczyć prawdziwy wizerunek miasta. Jest zaniedbane a na podstawowe remonty brakuje pieniędzy. Spacerowaliśmy po centrum, pozowaliśmy do zdjęć z dziećmi, przyglądaliśmy się życiu.
Postanowiliśmy wybrać się na Mbare Musika Market, największy targ w Harare, który znajduje się przy głównym dworcu autobusowym. Do pokonania mieliśmy kilka kilometrów, nie wiedzieliśmy natomiast, przez jakie tereny będzie nas prowadziła nawigacja. Droga wiodła przez dziwną przemysłową dzielnicę, przy której stały setki straganów z podstawowymi produktami. Byliśmy zapraszani do niewielkich stalowni i tartaków, by przyjrzeć się pracy, częstowano nas jedzeniem i piciem, witano się, proszono o zdjęcia. Te kilka kilometrów szliśmy ponad dwie godziny. Nie jestem pewien czy jacykolwiek turyści kiedykolwiek tam zawitali.
Targ przywitał nas ulewą, co tylko potęgowało nastrój ogólnego chaosu i rozkładu. Brodząc w błocie po kostki próbowaliśmy się w tym wszystkim jakoś odnaleźć. Tu też pozdrowieniom i rozmowom nie było końca. Niektórzy śmiałkowie próbowali nas nawet uczyć języka Szona. Nie brakowało im cierpliwości i zapału, ale nam najwidoczniej brakuje zdolności do nauki egzotycznych języków.
Jakimś cudem wydostaliśmy się stamtąd i busem dojechaliśmy do dworca Copacabana. Tu również głośno I chaotycznie. Piątkowe popołudnie wypełnione muzyką i tłumem ludzi. Idziemy w stronę Avondale Flea Market. Kierowcy przejeżdżających busów koniecznie chcą, żebyśmy wsiedli do ich pojazdów.
- Nie, chcemy piechotą. Będziemy mieli okazję przyjrzeć się okolicy.
- Ale tu nie ma co oglądać. Poza tym przez okno busa widać dokładnie to samo.
Nie można im było odmówić racji. Okolica była dość nudna. Sam targ nie wyglądał okazale. Kupiliśmy magnesy, jakieś wisiorki i jakimś cudem daliśmy się namówić na zakup ogromnego obrazu, przedstawiającego jeden z lokalnych dworców. Przypominam, że lecieliśmy z niewielkim bagażem. Kolejny raz przekonywano nas też, że na MŚ nie mamy szans wygrać z Senegalem a Sadio Mane strzeli nam kilka bramek.
Do hotelu wróciliśmy samochodem, który pełnił role nieoficjalnej taksówki. 7 osób w Toyocie Yaris – było ciasno, ale tanio.
Wieczorem wybraliśmy się na kolację do portugalskiej restauracji. Mieliśmy już trochę dość zimbabweńskiej kuchni. Przekonałem się co trzeba zrobić, by lokalni kierowcy zatrzymali się, by ustąpić pieszemu. Trzeba być dwumetrowym białym, który w środku nocy, na ciemnej ulicy próbuje w japonkach przeskoczyć ogromną kałużę.
Kolejnego dnia chcieliśmy zobaczyć Domboshava rock. Najłatwiej dostać się tam taksówką, ale my nie lubimy najprostszych rozwiązań.
Odnalezienie właściwego busa zajęło nam prawie godzinę i nie byłoby możliwe, bez pomocy jednego z kierowców, który praktycznie nas do niego zaprowadził. Podróż na miejsce trwała 30 minut.
Nie udaje nam się dojść do skały, bo kierowca pierwszego przejeżdżającego samochodu zabiera nas na pakę. Domboshava to ogromna granitowa skała, jedna z głównych atrakcji okolic Harare. Podobno przyjeżdża tu sporo osób, by wypocząć, podziwiać naskalne malowidła. Trudno mi w to uwierzyć, bo na miejscu byliśmy sami. Warto tu przyjechać.