Jadąc w stronę Bulawayo musieliśmy się zatrzymać, by kupić piwo. Bobo nie mógł już wytrzymać abstynencji. W samochodzie miał nawet swoją szklankę, która rzadko była pusta. Złamaliśmy tego dnia jedną z naszych zasad – nie jeździj z pijanym kierowcą. Bobo nie miał zbyt wiele zasad – podstawowymi były - More beer - more life!More ganja - more life!More sex - more life! – z naciskiem na tę pierwszą, choć ta ostatnia jest zasadniczo prawdziwa. Często znienacka nam je wykrzykiwał.
Już wcześniej zakomunikował, że wieczorem zabierze nas do swojego getta i do knajpy.Tak też się stało. Zaprosił nas do domu, poznaliśmy jego ojca. Pokazał nam swój pokój – w życiu nie widziałem większego bajzlu. A potem idziemy zobaczyć życie nocne getta.
Podczas podróży dość często zdarza się nam wpaść w złe towarzystwo miejscowych. W Meksyku upijaliśmy się z nimi do dźwięków piosenek Varius Manx, w Gruzji ledwo byliśmy w stanie wsiąść do samolotu... I wciąż nie wyciągamy wniosków. Zimbabwe przebiło jednak wszystko.
Zaczynamy i właściwie kończymy w „beer garden”. W Afryce nazwa ta ma całkiem inny wymiar a przybytek, który widzieliśmy trudno mi nawet opisać. Na sporej powierzchni można kupić typowe piwo Chibuku, które miejscowi piją w ogromnych ilościach, często kupując na kanistry. Smak jest trudny do zdefiniowania, ale przypomina trochę alkohol zmieszany z płatkami śniadaniowymi. Czytałem gdzieś, że w niektórych szkołach zabroniono uczniom przynoszenia płatków śniadaniowych, gdyż produkowali z nich alkohol. Chibuku jest dużo tańsze od zwykłego piwa. W „beer garden” można też coś zjeść – najczęściej bardzo proste potrawy, w tym narodowe danie Zimbabwe – sadzę, robioną z mąki kukurydzianej, jedzona najczęściej z mięsem i szpinakiem. Wydawało mi się, ze na grillu pieką się też szczury.
Nie muszę chyba pisać, że jesteśmy jedynymi białymi w okolicy. Siedzimy, pijemy. Towarzyszą nam głównie nawaleni jak szpadle mężczyźni o na wpół lub całkowiecie obłąkanych obliczach. Większość wpatrzona w ekran telewizora, gdzie dominuje National Geographic. Film o Arktyce, kolejny o Serengeti. W sumie to nie wiem czy oglądają, bo spojrzenia mają zamglone od alkoholu i marihuany. Bobo mówi o nas celebrities, gdyż co chwilę ktoś do nas podchodzi i chce porozmawiać. K. idzie do toalety, Bobo przestawia samochód a ja w mig mam nowych przyjaciół. Jeden bez oka, drugi wykrzykuje, że jest Jezusem Chrystusem, trzeci zaprasza do tańca. Knajpa jest rastafariańska a z głośników sączy się reggae. Jest niesamowicie głośno. Utwór Burning Spears – Africa pobudza większość do zabawy. Robi się tłoczno.
Ktoś wchodzi na drabinę i ściąga zakurzoną butelkę. Tu nikt nie pije takich rarytasów a najszybciej znikają z półek małpki w plastiku, po dwa dolary każda.
Jeden z pracowników robi nam zdjęcia do „folderu reklamowego”.
- Ty trzymaj butelkę, ty się uśmiechnij. Macie tu piwo. Pijcie!
Paczka papierosów z bezcłówki robi furorę. Ma obrazki, których tu w Afryce nie drukują. Akurat trafiła się impotencja. Paczka wędruje z rąk do rąk i każdy wpatruje si ę z zaciekawieniem. Bobo mówi, że ktoś ją zabierze ze sobą, bedzie wkładał do niej papierosy i chwalił się znajomym, do momentu aż paczka się zniszczy.
Nie wiem ile to trwało, nie pamiętam do końca jak wyszliśmy. Bobo, pijany i z nieodłączną szklanką piwa w ręku, zawiół nas do domu.
- Możecie zostać u mnie jak długo chcecie. Moja mama będzie Wam gotować, udostępnię wam pokój mojej siostry...
Byliśmy naprawdę bliscy skorzystania z tej oferty. Biorąc jednak pod uwagę wiek rodziców Bobo i fakt, że ojciec niedawno miał wylew, zrezygnowaliśmy. Baliśmy się też trochę o to, jakie atrakcje przygotuje dla nas na kolejny dzień.
Nie muszę chyba pisać, że pieluch nie dostarczyliśmy.
(nieliczne zdjęcia robione telefonem,niestety nie oddają klimatu tego miejsca).
Bulawayo
Z samego rana mieliśmy jechać w stonę Masvingo, by zobaczyć ruiny Great Zimbabwe. Postanowiliśmy jednak zostać na kolejny dzień w Bulawayo. No tak, mieliśmy tu być pół dnia i zobaczyć muzeum, ale miasto z nie do końca jasnych powodów bardzo nas zaciekawiło. Muzeum niestety pominęliśmy. Ja żałuję, bo podobno jest bardzo ciekawe. Trudno było mi jednak namówić wegetariankę K. do oglądania wypchanych zwierząt. Nie poinformowaliśmy o naszych planach Bobo, gdyż chcieliśmy pozwiedzać samodzielnie. On zapewne zapewniłby nam atrakcje na swój sposób.
Bulawayo jest drugim największym miastem Zimbabwe. Podobno mieszka tu prawie 700 tysięcy osób, ale aż trudno w to uwierzyć. Miasto wydaje się być sporo mniejsze.
Zmieniliśmy lokum, gdyż w poprzednim mieliśmy już dość komarów.
Nasze zwiedzanie – jak zwykle – odbywało się dość chaotycznie. Na początku chodziliśmy bez konkretnego celu, przyjmując pozdrowienia miejscowych i robiąc zdjęcia. Miasto wydaje się być jednym wielkim targiem. Chodniki obstawione są stoiskami z warzywami, owocami, ładowarkami do telefonów i powerbankami. Tu i ówdzie stoją ludzie, którzy za niewielką opłatę instalują aplikacje w telefonach. Inni po prostu siedzą. Nie ma tu praktycznie żadnej dynamiki, wszystko odbywa się powoli.
Wydaje się nam, że jesteśmy jedynymi turystami w mieście. Poprzedniego dnia pytaliśmy Bobo, czy w Bulawayo mieszka dużo białych ludzi. Odpowiedział, że nie ma pojęcia i był niesamowicie zdziwiony, gdy zobaczył ilu świętuje na ulicach odejście Mugabego. Generalnie biali mieszkają w swoich dzielnicach i właściwie wcale nie integrują się z czarną ludnością.
- Wiesz, biały prędzej przewiezie w samochodzie psa, karząc murzynowi jechać w bagażniku lub na przyczepie.
Opuszczamy ścisłe centrum kierując się w stronę targu z rękodziełem. Okolica robi się coraz ciekawsza i typowo afrycza. Wszędzie mnóstwo dzieci, jakbyśmy nagle trafili do kraju, w którym średnia wieku nie przekracza 15 lat. W Afryce Subsaharyjskiej, gdzie AIDS zbiera swoje żniwa nie jest to nic dziwnego i widzieliśmy to już podczas naszej wizyty w Suazi. Jeszcze kilka lat temu, średnia oczekiwana długość życia w Zimbabwe wynosiła 36 lat. Zresztą i teraz kraj w podobnych rankingach wypada bardzo słabo. Ironią losu jest fakt, że główny winowajca takiego stanu rzeczy żyje już 94 lata.
Dzieci. Jak wszędzie bardzo ciekawe, uśmiechają się i pozują do zdjęć. W pewnym momencie muszę wręcz przed nimi uciekać, gdyż zaczynają mnie rozbierać: podnoszą koszulkę i próbują rozpiąć pasek u spodni. Nie wiem jaki miały plan, ale najprawdopodobniej jego częścią było zobaczenie wielkiego białego brzucha.
Wydaje mi się, że nieliczni turyści przyjeżdżający do Bulawayo nie trafiają w to miejsce. Na poboczach ulic tworzą się małe zakłady fryzjerskie, dzieci biagają boso za zrobioną z reklamówek piłką.
Sam targ rękodzieła okazał się niewielkim budynkiem, w którym studenci miejscowej szkoły artystycznej próbują sprzedać swoje prace. Jest dość tanio, ale wybór niewielki. Latamy z bagażem podręcznym ale i tak postanowiliśmy coś kupić. Wracamy do centrum. Co jakis czas wdając się w konwersacje z miejscowymi. Niektóre są dosć absurdalne. Dwóch na wpół przytomnych właścicieli zakładu pogrzebowego mówi:
- Zróbcie nam zdjęcie i rozreklamujcie nasz zakład w Polsce. Robimy świetne trumny.
Już widzę oferty polskich biur podróży, oferujących turystykę nagrobkową w Zimbabwe.
Wieczór spędziliśmy w towarzystwie Bobo, odwiedzając tym razem bardziej reprezentacyjne lokale w mieście. jest raczej pusto i w kilku miejscach jesteśmy jedynymi klientami. Niewielu stać na płacenie 2-2.5 USD za piwo. Trudno uwierzyć, że przybytki te wciąż prosperują. Mafia – mówi Bobo.
Zmieniamy plan, którego i tak naprawdę nie było i decydujemy się pominąć Masvingo, a w zamian jechać w góry, aż pod granicę z Mozambikiem. Autobus podobno odjedzie ok. 6 rano.
W stronę Mutare i Bvumba
Trudno było znaleźć jakiekolwiek informacje na temat autobusów z Bulawayo do Mutare. Jedni mówili, że bez przesiadki się nie da, inni że są trzy autobusy dziennie. Większość pytanych, była prawie pewna, że o 7 rano coś powinno jechać. Umówiiśmy się z Bobo, że przyjedzie po nas i zawiezie na dworzec. Poprzedniego dnia za bardzo zabalowaliśmy a ja źle ustawiłem budzik. Ze snu wyrwał nas dopiero telefon od Bobo . Ehh, 13 nieodebranych połączeń. Do odjazdu mamy 15 minut a Bobo w ogóle się nie śpieszy. Zdążycie. Podoba się nam jego spokój. Autobus łapiemy na ulicy i zajmujemy dwa ostatnie wolne miejsca. Na temat środków transportu w Zimbabwe można napisać osobną relację.
Nikt nie potrafił powiedzieć, jak długo będzie trwała nasza podróż. Jedni mówili, że 6 godzin, inni że 8. Kierowca unikał odpowiedzi. Jako urodzeni pesymiści i tak dodawaliśmy godzinę do najgorszej wersji. Ostatecznie przejazd zajął nam prawie 10 godzin.
Jest głośno. Na ekranie teledyski lokalnych gwiazd muzyki rozrywkowej przeplatane są religijnymi pieśniami. Na początku nawet wydawało nam się to zabawne, lecz po 4 godzinach słuchania tego samego repertuaru zmieniliśmy zdanie. Nie bez znaczenia pozostał fakt, że siedzieliśmy tuż pod głośnikiem. Jeśli ktoś ma ochotę przeżyć to co my, proszę bardzo, to jeden z przykładowych utworów. Proszę słuchać przez 10 godzin i juz nigdy nie będziecie tacy sami.
Na każdym przystanku (i często pomiędzy) do wnętrza pojazdu pakuje się więcej osób niż pasażerów. Sprzedawcy orzeszków, bananów, Coca Coli i Bóg jeden raczy wiedzieć czego jeszcze. Wypracowaliśmy plan, że od razu po zatrzymaniu się autobusu, wychodzimy na zewnątrz, by zapalić i uniknąć nawałnicy sprzedawców. Zwykle wpadaliśmy z deszczu pod rynnę. Jako jedyni biali pasażerowie, byliśmy atakowani z każdej strony. Pytania, pozdrowienia, prośby o papierosy. Jednym słowem – oblężenie.
Po drodze do autobusu wsiadali też ludzie pokrzywdzeni przez los: niewidomi, kalecy, żebracy, ludzie z otwartymi ranami na ciele. Tu, gdzie Europejczyk odwraca wzrok z obrzydzeniem, Afrykańczyk wyraża coraz większe zainteresowanie. Podnosi nogawkę chorego, podwija rękawy koszuli, chce z bliska obejrzeć kalectwo, dotknąć i przekonać się czy warto wspomoć biedaka.
igore napisał:Wszędzie zdecydowanie z krótko. Fajnie sie zapowiada, Afryka rzeczywiscie przyciaga, a wyprawa troche w stylu "SPEED".
:D Pozdrawiam i czekam na cd.
Czyta się wspaniale, aż szkoda że takimi małymi kawałeczkami ją udostępniasz bo chce się więcej. Mam jednak jedną uwagę: zdanie "dkryte w 1855 roku przez szkockiego misjonarza Davida Livingstone" nie jest najbardziej fortunne - to duża rzecz i stała cały czas odkryta. Tambylcy raczej zdawali sobie sprawę z ich istnienia wcześniej.1855r jest jedynie datą w której pierwszy przedstawiciel cywilizacji zachodniej zobaczył te wodospady i postanowił się tą informacją podzielić.
Heh, gdy w 2008 roku byłem w Livingstone to wszystkie atrakcje kosztowały 100$ lub wielokrotność. @igore, zakładam,że jeśli zmieniło się to tylko na jeszcze gorzej.
@pabien Pełna zgoda. Zastosowałem skrót myślowy i mam nadzieję, że nikt nie sądzi, że Livingstone odkrył wodospady również dla rdzennej ludności. To teraz miejscowi mają problem z zobaczeniem tychże, gdyż cena bodajże 7 USD jest dla wielu zaporowa. Mówiono nam, że wiele okolicznych dzieciaków widziało wodospady tylko w TV lub na zdjęciach.@jasiub Aż tak tragicznie nie jest, ale mimo wszystko był to nasz najdroższy wyjazd. Zimbabwe w 2008 - to by była relacja.
super, byłam na wodospadach w styczniu 2017. Zdecydowanie polecam cześć w Zambii, bo Zimbabwe zwłaszcza w porze deszczowej rozczarowuje
;) poza tym w Livingstone było jakoś przyjemniej, taniej. Fakt, że Zimbabwe bardzo drogie.Super fotki z Chobe, my nie widziałyśmy żadnych słoni wtedy
:( na szczęście były w Krugerze
@maxima Dziwne, że w Chobe nie widziałaś słoni, bo akurat one były wszędzie. Chociaż pierwszego dnia w Hwange też ich nie widzieliśmy, a jest ich tam sporo.
;)
no też byłam zdziwiona jak na park, w których jest ich ponoć najwięcej
:)ogólnie w styczniu było mało zwierząt - pare żyraf, zebry, hipopotamy, bawoły. Jeden krokodyl podczas rejsu.Fakt, ze tego dnia pogoda była słaba i do południa praktycznie cały czas padało. Żyrafy i zebry pokazały się później jak wyszło słońce.
Dzieki za ta relacje.Tym bardziej utwierdzam sie w przekonaniu ze czarny lad to nie moja bajka, no chyba ze byloby jakos super tanio i milowo w porzadku
byłem w Zimbabwe 30 lat temu i chciałem teraz jeszcze raz pojechać ale po tej relacji odechciało mi się. Za bungalow w Hwange w lipcu (pora sucha) płaciłem ok 2$,hostele w miastach podobnie, wodospady darmo,podróżowałem autostopem więc darmo,jak mi się znudziło autobusem/pociągiem -półdarmo
-- 29 Mar 2018 17:23 -- No tak, 30 lat temu w Polsce też były takie ceny w dolarach. -- 29 Mar 2018 17:23 -- No tak, 30 lat temu w Polsce też były takie ceny w dolarach.
@igore, fajna relacja, mialem okazje odwiedzic Zimbabwe w 2011, jeszcze za czasow Mugabe, ale szkoda ze bylem krotko. Pamietam, ze juz wtedy szalala hyperinflacja, placilo sie w USD albo Euro i nie bylo tanio w turystycznych miejscach.jasiub napisał:Heh, gdy w 2008 roku byłem w Livingstone to wszystkie atrakcje kosztowały 100$ lub wielokrotność. @igore, zakładam,że jeśli zmieniło się to tylko na jeszcze gorzej.Rafting po Zambezi czy spacer ze lwami kosztowal wtedy, o ile pamietam ok. 130.- USD.
@Don_Bartoss Dla mnie było warto, ale ja jestem dość nietypowym turystą. Do Wodospadów Wiktorii i parków narodowych chyba nikogo nie trzeba przekonywać. Jedzenie i alkohol smaczniejsze w RPA, w Zambii taniej, ale znając Twoje upodobania, pewnie z krajów regionu wybrałbyś Angolę.
;) Najciekawsze były spotkania z ludźmi, brak bariery językowej, w wielu miejscach praktycznie zero turystów. Ludzie często dziękowali nam, że odwiedziliśmy Zimbabwe. Wydaje mi się, że daje im to jakąś namiastkę normalności. W swej naiwności mam nadzieję, że po upadku Mugabe sytuacja w kraju zmieni się na lepsze.
@igore, nie znam się na Afryce ani trochę i nie wiem co bym wybrał. Najbliższej Afryki to byłem na Gibraltarze
:)Może Mozambik, bo słyszałem bardzo dobre opinie.
Jadąc w stronę Bulawayo musieliśmy się zatrzymać, by kupić piwo. Bobo nie mógł już wytrzymać abstynencji. W samochodzie miał nawet swoją szklankę, która rzadko była pusta. Złamaliśmy tego dnia jedną z naszych zasad – nie jeździj z pijanym kierowcą. Bobo nie miał zbyt wiele zasad – podstawowymi były - More beer - more life!More ganja - more life!More sex - more life! – z naciskiem na tę pierwszą, choć ta ostatnia jest zasadniczo prawdziwa. Często znienacka nam je wykrzykiwał.
Już wcześniej zakomunikował, że wieczorem zabierze nas do swojego getta i do knajpy.Tak też się stało. Zaprosił nas do domu, poznaliśmy jego ojca. Pokazał nam swój pokój – w życiu nie widziałem większego bajzlu. A potem idziemy zobaczyć życie nocne getta.
Podczas podróży dość często zdarza się nam wpaść w złe towarzystwo miejscowych. W Meksyku upijaliśmy się z nimi do dźwięków piosenek Varius Manx, w Gruzji ledwo byliśmy w stanie wsiąść do samolotu... I wciąż nie wyciągamy wniosków. Zimbabwe przebiło jednak wszystko.
Zaczynamy i właściwie kończymy w „beer garden”. W Afryce nazwa ta ma całkiem inny wymiar a przybytek, który widzieliśmy trudno mi nawet opisać. Na sporej powierzchni można kupić typowe piwo Chibuku, które miejscowi piją w ogromnych ilościach, często kupując na kanistry. Smak jest trudny do zdefiniowania, ale przypomina trochę alkohol zmieszany z płatkami śniadaniowymi. Czytałem gdzieś, że w niektórych szkołach zabroniono uczniom przynoszenia płatków śniadaniowych, gdyż produkowali z nich alkohol. Chibuku jest dużo tańsze od zwykłego piwa. W „beer garden” można też coś zjeść – najczęściej bardzo proste potrawy, w tym narodowe danie Zimbabwe – sadzę, robioną z mąki kukurydzianej, jedzona najczęściej z mięsem i szpinakiem. Wydawało mi się, ze na grillu pieką się też szczury.
Nie muszę chyba pisać, że jesteśmy jedynymi białymi w okolicy. Siedzimy, pijemy. Towarzyszą nam głównie nawaleni jak szpadle mężczyźni o na wpół lub całkowiecie obłąkanych obliczach. Większość wpatrzona w ekran telewizora, gdzie dominuje National Geographic. Film o Arktyce, kolejny o Serengeti. W sumie to nie wiem czy oglądają, bo spojrzenia mają zamglone od alkoholu i marihuany. Bobo mówi o nas celebrities, gdyż co chwilę ktoś do nas podchodzi i chce porozmawiać. K. idzie do toalety, Bobo przestawia samochód a ja w mig mam nowych przyjaciół. Jeden bez oka, drugi wykrzykuje, że jest Jezusem Chrystusem, trzeci zaprasza do tańca. Knajpa jest rastafariańska a z głośników sączy się reggae. Jest niesamowicie głośno. Utwór Burning Spears – Africa pobudza większość do zabawy. Robi się tłoczno.
https://www.youtube.com/watch?v=-VlbQ5MxaQM
Właściciel decyduje, że skoro jesteśmy biali, zrobi z nami reklamę i zachęci innych do wizyty w knajpie.
- Przynieście najlepszą whisky, przynieście Jamesona – krzyczy.
Ktoś wchodzi na drabinę i ściąga zakurzoną butelkę. Tu nikt nie pije takich rarytasów a najszybciej znikają z półek małpki w plastiku, po dwa dolary każda.
Jeden z pracowników robi nam zdjęcia do „folderu reklamowego”.
- Ty trzymaj butelkę, ty się uśmiechnij. Macie tu piwo. Pijcie!
Paczka papierosów z bezcłówki robi furorę. Ma obrazki, których tu w Afryce nie drukują. Akurat trafiła się impotencja. Paczka wędruje z rąk do rąk i każdy wpatruje si ę z zaciekawieniem. Bobo mówi, że ktoś ją zabierze ze sobą, bedzie wkładał do niej papierosy i chwalił się znajomym, do momentu aż paczka się zniszczy.
Nie wiem ile to trwało, nie pamiętam do końca jak wyszliśmy. Bobo, pijany i z nieodłączną szklanką piwa w ręku, zawiół nas do domu.
- Możecie zostać u mnie jak długo chcecie. Moja mama będzie Wam gotować, udostępnię wam pokój mojej siostry...
Byliśmy naprawdę bliscy skorzystania z tej oferty. Biorąc jednak pod uwagę wiek rodziców Bobo i fakt, że ojciec niedawno miał wylew, zrezygnowaliśmy. Baliśmy się też trochę o to, jakie atrakcje przygotuje dla nas na kolejny dzień.
Nie muszę chyba pisać, że pieluch nie dostarczyliśmy.
(nieliczne zdjęcia robione telefonem,niestety nie oddają klimatu tego miejsca).
Bulawayo
Z samego rana mieliśmy jechać w stonę Masvingo, by zobaczyć ruiny Great Zimbabwe. Postanowiliśmy jednak zostać na kolejny dzień w Bulawayo. No tak, mieliśmy tu być pół dnia i zobaczyć muzeum, ale miasto z nie do końca jasnych powodów bardzo nas zaciekawiło. Muzeum niestety pominęliśmy. Ja żałuję, bo podobno jest bardzo ciekawe. Trudno było mi jednak namówić wegetariankę K. do oglądania wypchanych zwierząt.
Nie poinformowaliśmy o naszych planach Bobo, gdyż chcieliśmy pozwiedzać samodzielnie. On zapewne zapewniłby nam atrakcje na swój sposób.
Bulawayo jest drugim największym miastem Zimbabwe. Podobno mieszka tu prawie 700 tysięcy osób, ale aż trudno w to uwierzyć. Miasto wydaje się być sporo mniejsze.
Zmieniliśmy lokum, gdyż w poprzednim mieliśmy już dość komarów.
Nasze zwiedzanie – jak zwykle – odbywało się dość chaotycznie. Na początku chodziliśmy bez konkretnego celu, przyjmując pozdrowienia miejscowych i robiąc zdjęcia. Miasto wydaje się być jednym wielkim targiem. Chodniki obstawione są stoiskami z warzywami, owocami, ładowarkami do telefonów i powerbankami. Tu i ówdzie stoją ludzie, którzy za niewielką opłatę instalują aplikacje w telefonach. Inni po prostu siedzą. Nie ma tu praktycznie żadnej dynamiki, wszystko odbywa się powoli.
Wydaje się nam, że jesteśmy jedynymi turystami w mieście. Poprzedniego dnia pytaliśmy Bobo, czy w Bulawayo mieszka dużo białych ludzi. Odpowiedział, że nie ma pojęcia i był niesamowicie zdziwiony, gdy zobaczył ilu świętuje na ulicach odejście Mugabego. Generalnie biali mieszkają w swoich dzielnicach i właściwie wcale nie integrują się z czarną ludnością.
- Wiesz, biały prędzej przewiezie w samochodzie psa, karząc murzynowi jechać w bagażniku lub na przyczepie.
Opuszczamy ścisłe centrum kierując się w stronę targu z rękodziełem. Okolica robi się coraz ciekawsza i typowo afrycza. Wszędzie mnóstwo dzieci, jakbyśmy nagle trafili do kraju, w którym średnia wieku nie przekracza 15 lat. W Afryce Subsaharyjskiej, gdzie AIDS zbiera swoje żniwa nie jest to nic dziwnego i widzieliśmy to już podczas naszej wizyty w Suazi. Jeszcze kilka lat temu, średnia oczekiwana długość życia w Zimbabwe wynosiła 36 lat. Zresztą i teraz kraj w podobnych rankingach wypada bardzo słabo. Ironią losu jest fakt, że główny winowajca takiego stanu rzeczy żyje już 94 lata.
Dzieci. Jak wszędzie bardzo ciekawe, uśmiechają się i pozują do zdjęć. W pewnym momencie muszę wręcz przed nimi uciekać, gdyż zaczynają mnie rozbierać: podnoszą koszulkę i próbują rozpiąć pasek u spodni. Nie wiem jaki miały plan, ale najprawdopodobniej jego częścią było zobaczenie wielkiego białego brzucha.
Wydaje mi się, że nieliczni turyści przyjeżdżający do Bulawayo nie trafiają w to miejsce. Na poboczach ulic tworzą się małe zakłady fryzjerskie, dzieci biagają boso za zrobioną z reklamówek piłką.
Sam targ rękodzieła okazał się niewielkim budynkiem, w którym studenci miejscowej szkoły artystycznej próbują sprzedać swoje prace. Jest dość tanio, ale wybór niewielki. Latamy z bagażem podręcznym ale i tak postanowiliśmy coś kupić.
Wracamy do centrum. Co jakis czas wdając się w konwersacje z miejscowymi. Niektóre są dosć absurdalne. Dwóch na wpół przytomnych właścicieli zakładu pogrzebowego mówi:
- Zróbcie nam zdjęcie i rozreklamujcie nasz zakład w Polsce. Robimy świetne trumny.
Już widzę oferty polskich biur podróży, oferujących turystykę nagrobkową w Zimbabwe.
Wieczór spędziliśmy w towarzystwie Bobo, odwiedzając tym razem bardziej reprezentacyjne lokale w mieście. jest raczej pusto i w kilku miejscach jesteśmy jedynymi klientami. Niewielu stać na płacenie 2-2.5 USD za piwo. Trudno uwierzyć, że przybytki te wciąż prosperują. Mafia – mówi Bobo.
Zmieniamy plan, którego i tak naprawdę nie było i decydujemy się pominąć Masvingo, a w zamian jechać w góry, aż pod granicę z Mozambikiem. Autobus podobno odjedzie ok. 6 rano.
W stronę Mutare i Bvumba
Trudno było znaleźć jakiekolwiek informacje na temat autobusów z Bulawayo do Mutare. Jedni mówili, że bez przesiadki się nie da, inni że są trzy autobusy dziennie. Większość pytanych, była prawie pewna, że o 7 rano coś powinno jechać. Umówiiśmy się z Bobo, że przyjedzie po nas i zawiezie na dworzec. Poprzedniego dnia za bardzo zabalowaliśmy a ja źle ustawiłem budzik. Ze snu wyrwał nas dopiero telefon od Bobo . Ehh, 13 nieodebranych połączeń. Do odjazdu mamy 15 minut a Bobo w ogóle się nie śpieszy. Zdążycie. Podoba się nam jego spokój. Autobus łapiemy na ulicy i zajmujemy dwa ostatnie wolne miejsca. Na temat środków transportu w Zimbabwe można napisać osobną relację.
Nikt nie potrafił powiedzieć, jak długo będzie trwała nasza podróż. Jedni mówili, że 6 godzin, inni że 8. Kierowca unikał odpowiedzi. Jako urodzeni pesymiści i tak dodawaliśmy godzinę do najgorszej wersji. Ostatecznie przejazd zajął nam prawie 10 godzin.
Jest głośno. Na ekranie teledyski lokalnych gwiazd muzyki rozrywkowej przeplatane są religijnymi pieśniami. Na początku nawet wydawało nam się to zabawne, lecz po 4 godzinach słuchania tego samego repertuaru zmieniliśmy zdanie. Nie bez znaczenia pozostał fakt, że siedzieliśmy tuż pod głośnikiem. Jeśli ktoś ma ochotę przeżyć to co my, proszę bardzo, to jeden z przykładowych utworów. Proszę słuchać przez 10 godzin i juz nigdy nie będziecie tacy sami.
https://www.youtube.com/watch?v=rpjmzLe8jL8
Na każdym przystanku (i często pomiędzy) do wnętrza pojazdu pakuje się więcej osób niż pasażerów. Sprzedawcy orzeszków, bananów, Coca Coli i Bóg jeden raczy wiedzieć czego jeszcze. Wypracowaliśmy plan, że od razu po zatrzymaniu się autobusu, wychodzimy na zewnątrz, by zapalić i uniknąć nawałnicy sprzedawców. Zwykle wpadaliśmy z deszczu pod rynnę. Jako jedyni biali pasażerowie, byliśmy atakowani z każdej strony. Pytania, pozdrowienia, prośby o papierosy. Jednym słowem – oblężenie.
Po drodze do autobusu wsiadali też ludzie pokrzywdzeni przez los: niewidomi, kalecy, żebracy, ludzie z otwartymi ranami na ciele. Tu, gdzie Europejczyk odwraca wzrok z obrzydzeniem, Afrykańczyk wyraża coraz większe zainteresowanie. Podnosi nogawkę chorego, podwija rękawy koszuli, chce z bliska obejrzeć kalectwo, dotknąć i przekonać się czy warto wspomoć biedaka.