Wieczory spędzaliśmy w towarzystwie Maćka, rodaka, który od prawie miesiąca podróżuje po Afryce. Dosyć tych zwierząt. Jedziemy do miasta!
Bulawayo
Wyjeżdżając z Hwange byliśmy zadowoleni. Zobaczylismy więcej zwierząt, niż się spodziewaliśmy.
Gdyby ktos zapytał, który park podobal się nam najbardziej, trudno byłoby odpowiedzieć. Chobe i Hwange, mimo że znajdują się bardzo blisko siebie, są zdecydowanie inne. Jeszcze inny jest Park Krugera, w którym byliśmy rok wcześniej. W Botswanie widzieliśmy najwięcej zwierząt i to właśnie Chobe polecałbym komuś, kto do tej części Afryki wybiera się tylko jeden raz. W Hwange jest więcej przestrzeni a zwierzęta dużo trudniej wypatrzyć. Mimo wszystko ma to swój urok. W Krugerze jeździmy własnym samochodem, bawiąc się w tropicieli. Zresztą do pozostałych dwóch również można wjechać samodzielnie, ale bez napędu 4x4 raczej się nie obejdzie. Najlepiej zobaczyć wszystkie trzy parki.
W autobusie do Bulawayo jest wyjątkowo spokojnie, w porównaniu do pojazdów, którymi pojedziemy później. Jest głośna muzyka, na dworcach wsiadają handlarze, ale wszystko odbywa się kulturalnie. Zresztą tutejsze dworce to temat na dłuższa opowieść. Na niewielkim obszarze znajduje się zazwyczaj kilka sklepów, koniecznie bar, czasem night club, piekarnia, obowiązkowo rzeźnik. Wszystko w budynkach, które swoją świetność mają już dawno za sobą. Wszystko pośrodku niczego. Ludzie ożywiają się wraz z przyjazdem autobusu. Próbują coś sprzedać, wycyganić papierosa lub po prostu pogadać. Hello, how are you? Where are you from? A potem już tylko wyjaśnianie, że Holland i Poland to dwa różne kraje.
W Bulawayo jesteśmy późnym popołudniem. Idziemy coś zjeść i od razu zauważamy, że ceny w restauracjach są niższe niż w Victoria Falls. W sumie, nie ma się czemu dziwić, turystów nie widzimy żadnych.
Pretty stwierdziła, że na miasto wystarczy nam pół dnia – zobaczymy muzeum, prześpimy się w hotelu za 40 USD i możemy jechać dalej. Nie powiedziała nam jednak o jakie muzeum chodzi (są dwa) a nocleg w hotelu, który polecała kosztuje dwa razy więcej. Musicie wiedzieć, że nie jest łatwo znaleźć dobre lokum w Zimbabwe. Baza hotelowa jest uboga a ceny wysokie. Na pomoc przyszedł nam Bobo, pseudotaksówkarz, który po krótkich negocjacjach zgodzil się zawieźć nas kolejnego dnia do Matopos. Dzięki Bobo nasza podróż nabrała w ogóle innego wymiaru, ale o tym póżniej. Na razie udało nam się zbić cenę noclegu poza centrum o połowę i zrobić pranie, które było tak samo mokre przez najbliższe 3 dni. Recepcjonistka kategorycznie zabroniła nam poruszać się pieszo po zmroku. Podobno okolica jest wyjątkowo niebezpieczna.
Idziemy obejrzeć centrum. Kolonialne budynki, zaniedbane ulice. Jest piątkowy popołudnie, lecz tu próżno szukać wystrojonych dziewcząt, które wybierają się na wieczorną imprezę. Nie ma też kawalerów w białych koszulach i lśniących mokasynach. Na ulicach kurz, a na pobliskim targu wciąż toczy się życie. Niektórzy sprzedawcy starają się nas namówić do zakupu owoców, inni nieśmiało ukrywają swe twarze. Jako jedyni biali, czujemy się tu trochę nie na miejscu, ale powoli oswajamy się ze spojrzeniami i uśmiechami miejscowych.
Jest ciemno. Do hostelu wracamy pieszo, mając gdzieś ostrzeżenie recepcjonistki. Nie w takich niejscach się było – upewniamy się nawzajem. W pewnym momencie zatrzymuje się przy nas samochód, z dwojgiem młodych ludzi w środku.
- Tu jest niebezpiecznie, nie możecie tędy iść. Zawieziemy was.
Gdy kilku mieszkańców mówi niezależnie to samo, może warto im zaufać. Podwożą nas kilkaset metrów pod sam hostel.
W pokoju komary, na zawnątrz inne robactwo. Jesteśmy jedynymi klientami. Towarzyszy nam wyłącznie nocny recepcjonista i jego koledzy od butelki. My również jesteśmy dobrze zaopatrzeni i wypijamy po kilka Lionow. Zmęczeni idziemy spać. Kolejnego dnia czeka na nas Matopos. Oczywiście, o ile Bobo przyjedzie.
Cały dzień z Bobo
Umawiając się z Bobo, nie spodziewaliśmy się żadnych atrakcji. Ot, facet zawiezie nas do Matopos, pojeździmy po okolicy i każde pójdzie w swoją stronę. Nie wiedzieliśmy, że to on częsciowo zaplanuje nam czas w Bulawayo. Zaczęło się jednak normalnie. Przyjechał po nas o czasie. Myśleliśmy, że pojedziemy od razu do parku. Gdzie tam, szukamy pieluch. Poznaliśmy pewnie większośc sklepów z pieluchami w mieście. W pierwszym cena wzrosła przez miesiąc o 100%, w drugim jakiś inny problem. W końcu udaje się. Mamy pieluchy dla jednego z synów Bobo. Jedziemy? Chwila zastanowienia.
- Cholera!Nie zabrałem z domu trawy! - To co, jedziemy po palenie? - Nie, jakoś wytrzymam. - Dużo palisz Bobo? - Niewiele. Na śniadanie, na lunch i na kolację.
W końcu ruszamy w stronę parku. Bobo nie daje wytchnienia samochodowym głośnikom i naszym uszom.
Park Narodowy Matopo jest najstarszym parkiem w Zimbabwe. Słynie z kolorowych granitowych skał i grobu Johna Cecila Rhodesa, którego ciało chciano kiedyś stąd ekshumować i wysłać do Anglii. Nie zgodzil się jednak na to lokalny wódz a i sam prezydent Mugabe nie był temu chętny. Rhodes był orędownikiem idei brytyjskiego imperializmu i to na jego cześć Zambia i Zimbabwe jeszcze nie tak dawno nazywały się Rodezją. Trzeba przyznać, że jego grób leży w pięknym miejscu o nazwie World’s View. Matopo to też największe skupisko malowideł naskalnych w tej części Afryki. Sam park jest wpisany na listę światowego dziedzictwa Unesco.
Przy odrobinie szczęścia można tu też spotkać zwierzęta. Nam udało się wypatrzyć wyłącznie kilka zebr i impali. Podobno są też nosorożce. Sporo zwierząt padło ofiarą kłusownictwa w okresie najgłębszego kryzysu gospodarczego w latach 2008/2009.
Pogoda nam nie dopisała, ale i tak byliśmy pod wrażeniem parku. Na miejscu spędziliśmy kilka godzin, choć mieliśmy ochotę zostać dłużej. Turystów można było policzyć na palcach jednej ręki.
igore napisał:Wszędzie zdecydowanie z krótko. Fajnie sie zapowiada, Afryka rzeczywiscie przyciaga, a wyprawa troche w stylu "SPEED".
:D Pozdrawiam i czekam na cd.
Czyta się wspaniale, aż szkoda że takimi małymi kawałeczkami ją udostępniasz bo chce się więcej. Mam jednak jedną uwagę: zdanie "dkryte w 1855 roku przez szkockiego misjonarza Davida Livingstone" nie jest najbardziej fortunne - to duża rzecz i stała cały czas odkryta. Tambylcy raczej zdawali sobie sprawę z ich istnienia wcześniej.1855r jest jedynie datą w której pierwszy przedstawiciel cywilizacji zachodniej zobaczył te wodospady i postanowił się tą informacją podzielić.
Heh, gdy w 2008 roku byłem w Livingstone to wszystkie atrakcje kosztowały 100$ lub wielokrotność. @igore, zakładam,że jeśli zmieniło się to tylko na jeszcze gorzej.
@pabien Pełna zgoda. Zastosowałem skrót myślowy i mam nadzieję, że nikt nie sądzi, że Livingstone odkrył wodospady również dla rdzennej ludności. To teraz miejscowi mają problem z zobaczeniem tychże, gdyż cena bodajże 7 USD jest dla wielu zaporowa. Mówiono nam, że wiele okolicznych dzieciaków widziało wodospady tylko w TV lub na zdjęciach.@jasiub Aż tak tragicznie nie jest, ale mimo wszystko był to nasz najdroższy wyjazd. Zimbabwe w 2008 - to by była relacja.
super, byłam na wodospadach w styczniu 2017. Zdecydowanie polecam cześć w Zambii, bo Zimbabwe zwłaszcza w porze deszczowej rozczarowuje
;) poza tym w Livingstone było jakoś przyjemniej, taniej. Fakt, że Zimbabwe bardzo drogie.Super fotki z Chobe, my nie widziałyśmy żadnych słoni wtedy
:( na szczęście były w Krugerze
@maxima Dziwne, że w Chobe nie widziałaś słoni, bo akurat one były wszędzie. Chociaż pierwszego dnia w Hwange też ich nie widzieliśmy, a jest ich tam sporo.
;)
no też byłam zdziwiona jak na park, w których jest ich ponoć najwięcej
:)ogólnie w styczniu było mało zwierząt - pare żyraf, zebry, hipopotamy, bawoły. Jeden krokodyl podczas rejsu.Fakt, ze tego dnia pogoda była słaba i do południa praktycznie cały czas padało. Żyrafy i zebry pokazały się później jak wyszło słońce.
Dzieki za ta relacje.Tym bardziej utwierdzam sie w przekonaniu ze czarny lad to nie moja bajka, no chyba ze byloby jakos super tanio i milowo w porzadku
byłem w Zimbabwe 30 lat temu i chciałem teraz jeszcze raz pojechać ale po tej relacji odechciało mi się. Za bungalow w Hwange w lipcu (pora sucha) płaciłem ok 2$,hostele w miastach podobnie, wodospady darmo,podróżowałem autostopem więc darmo,jak mi się znudziło autobusem/pociągiem -półdarmo
-- 29 Mar 2018 17:23 -- No tak, 30 lat temu w Polsce też były takie ceny w dolarach. -- 29 Mar 2018 17:23 -- No tak, 30 lat temu w Polsce też były takie ceny w dolarach.
@igore, fajna relacja, mialem okazje odwiedzic Zimbabwe w 2011, jeszcze za czasow Mugabe, ale szkoda ze bylem krotko. Pamietam, ze juz wtedy szalala hyperinflacja, placilo sie w USD albo Euro i nie bylo tanio w turystycznych miejscach.jasiub napisał:Heh, gdy w 2008 roku byłem w Livingstone to wszystkie atrakcje kosztowały 100$ lub wielokrotność. @igore, zakładam,że jeśli zmieniło się to tylko na jeszcze gorzej.Rafting po Zambezi czy spacer ze lwami kosztowal wtedy, o ile pamietam ok. 130.- USD.
@Don_Bartoss Dla mnie było warto, ale ja jestem dość nietypowym turystą. Do Wodospadów Wiktorii i parków narodowych chyba nikogo nie trzeba przekonywać. Jedzenie i alkohol smaczniejsze w RPA, w Zambii taniej, ale znając Twoje upodobania, pewnie z krajów regionu wybrałbyś Angolę.
;) Najciekawsze były spotkania z ludźmi, brak bariery językowej, w wielu miejscach praktycznie zero turystów. Ludzie często dziękowali nam, że odwiedziliśmy Zimbabwe. Wydaje mi się, że daje im to jakąś namiastkę normalności. W swej naiwności mam nadzieję, że po upadku Mugabe sytuacja w kraju zmieni się na lepsze.
@igore, nie znam się na Afryce ani trochę i nie wiem co bym wybrał. Najbliższej Afryki to byłem na Gibraltarze
:)Może Mozambik, bo słyszałem bardzo dobre opinie.
Wieczory spędzaliśmy w towarzystwie Maćka, rodaka, który od prawie miesiąca podróżuje po Afryce.
Dosyć tych zwierząt. Jedziemy do miasta!
Bulawayo
Wyjeżdżając z Hwange byliśmy zadowoleni. Zobaczylismy więcej zwierząt, niż się spodziewaliśmy.
Gdyby ktos zapytał, który park podobal się nam najbardziej, trudno byłoby odpowiedzieć. Chobe i Hwange, mimo że znajdują się bardzo blisko siebie, są zdecydowanie inne. Jeszcze inny jest Park Krugera, w którym byliśmy rok wcześniej. W Botswanie widzieliśmy najwięcej zwierząt i to właśnie Chobe polecałbym komuś, kto do tej części Afryki wybiera się tylko jeden raz. W Hwange jest więcej przestrzeni a zwierzęta dużo trudniej wypatrzyć. Mimo wszystko ma to swój urok. W Krugerze jeździmy własnym samochodem, bawiąc się w tropicieli. Zresztą do pozostałych dwóch również można wjechać samodzielnie, ale bez napędu 4x4 raczej się nie obejdzie. Najlepiej zobaczyć wszystkie trzy parki.
W autobusie do Bulawayo jest wyjątkowo spokojnie, w porównaniu do pojazdów, którymi pojedziemy później. Jest głośna muzyka, na dworcach wsiadają handlarze, ale wszystko odbywa się kulturalnie. Zresztą tutejsze dworce to temat na dłuższa opowieść. Na niewielkim obszarze znajduje się zazwyczaj kilka sklepów, koniecznie bar, czasem night club, piekarnia, obowiązkowo rzeźnik. Wszystko w budynkach, które swoją świetność mają już dawno za sobą. Wszystko pośrodku niczego. Ludzie ożywiają się wraz z przyjazdem autobusu. Próbują coś sprzedać, wycyganić papierosa lub po prostu pogadać. Hello, how are you? Where are you from? A potem już tylko wyjaśnianie, że Holland i Poland to dwa różne kraje.
W Bulawayo jesteśmy późnym popołudniem. Idziemy coś zjeść i od razu zauważamy, że ceny w restauracjach są niższe niż w Victoria Falls. W sumie, nie ma się czemu dziwić, turystów nie widzimy żadnych.
Pretty stwierdziła, że na miasto wystarczy nam pół dnia – zobaczymy muzeum, prześpimy się w hotelu za 40 USD i możemy jechać dalej. Nie powiedziała nam jednak o jakie muzeum chodzi (są dwa) a nocleg w hotelu, który polecała kosztuje dwa razy więcej. Musicie wiedzieć, że nie jest łatwo znaleźć dobre lokum w Zimbabwe. Baza hotelowa jest uboga a ceny wysokie. Na pomoc przyszedł nam Bobo, pseudotaksówkarz, który po krótkich negocjacjach zgodzil się zawieźć nas kolejnego dnia do Matopos. Dzięki Bobo nasza podróż nabrała w ogóle innego wymiaru, ale o tym póżniej. Na razie udało nam się zbić cenę noclegu poza centrum o połowę i zrobić pranie, które było tak samo mokre przez najbliższe 3 dni. Recepcjonistka kategorycznie zabroniła nam poruszać się pieszo po zmroku. Podobno okolica jest wyjątkowo niebezpieczna.
Idziemy obejrzeć centrum. Kolonialne budynki, zaniedbane ulice. Jest piątkowy popołudnie, lecz tu próżno szukać wystrojonych dziewcząt, które wybierają się na wieczorną imprezę. Nie ma też kawalerów w białych koszulach i lśniących mokasynach. Na ulicach kurz, a na pobliskim targu wciąż toczy się życie. Niektórzy sprzedawcy starają się nas namówić do zakupu owoców, inni nieśmiało ukrywają swe twarze. Jako jedyni biali, czujemy się tu trochę nie na miejscu, ale powoli oswajamy się ze spojrzeniami i uśmiechami miejscowych.
Jest ciemno. Do hostelu wracamy pieszo, mając gdzieś ostrzeżenie recepcjonistki. Nie w takich niejscach się było – upewniamy się nawzajem. W pewnym momencie zatrzymuje się przy nas samochód, z dwojgiem młodych ludzi w środku.
- Tu jest niebezpiecznie, nie możecie tędy iść. Zawieziemy was.
Gdy kilku mieszkańców mówi niezależnie to samo, może warto im zaufać. Podwożą nas kilkaset metrów pod sam hostel.
W pokoju komary, na zawnątrz inne robactwo. Jesteśmy jedynymi klientami. Towarzyszy nam wyłącznie nocny recepcjonista i jego koledzy od butelki. My również jesteśmy dobrze zaopatrzeni i wypijamy po kilka Lionow. Zmęczeni idziemy spać. Kolejnego dnia czeka na nas Matopos. Oczywiście, o ile Bobo przyjedzie.
Cały dzień z Bobo
Umawiając się z Bobo, nie spodziewaliśmy się żadnych atrakcji. Ot, facet zawiezie nas do Matopos, pojeździmy po okolicy i każde pójdzie w swoją stronę. Nie wiedzieliśmy, że to on częsciowo zaplanuje nam czas w Bulawayo.
Zaczęło się jednak normalnie. Przyjechał po nas o czasie. Myśleliśmy, że pojedziemy od razu do parku. Gdzie tam, szukamy pieluch. Poznaliśmy pewnie większośc sklepów z pieluchami w mieście. W pierwszym cena wzrosła przez miesiąc o 100%, w drugim jakiś inny problem. W końcu udaje się. Mamy pieluchy dla jednego z synów Bobo. Jedziemy? Chwila zastanowienia.
- Cholera!Nie zabrałem z domu trawy!
- To co, jedziemy po palenie?
- Nie, jakoś wytrzymam.
- Dużo palisz Bobo?
- Niewiele. Na śniadanie, na lunch i na kolację.
W końcu ruszamy w stronę parku. Bobo nie daje wytchnienia samochodowym głośnikom i naszym uszom.
Park Narodowy Matopo jest najstarszym parkiem w Zimbabwe. Słynie z kolorowych granitowych skał i grobu Johna Cecila Rhodesa, którego ciało chciano kiedyś stąd ekshumować i wysłać do Anglii. Nie zgodzil się jednak na to lokalny wódz a i sam prezydent Mugabe nie był temu chętny. Rhodes był orędownikiem idei brytyjskiego imperializmu i to na jego cześć Zambia i Zimbabwe jeszcze nie tak dawno nazywały się Rodezją. Trzeba przyznać, że jego grób leży w pięknym miejscu o nazwie World’s View. Matopo to też największe skupisko malowideł naskalnych w tej części Afryki. Sam park jest wpisany na listę światowego dziedzictwa Unesco.
Przy odrobinie szczęścia można tu też spotkać zwierzęta. Nam udało się wypatrzyć wyłącznie kilka zebr i impali. Podobno są też nosorożce. Sporo zwierząt padło ofiarą kłusownictwa w okresie najgłębszego kryzysu gospodarczego w latach 2008/2009.
Pogoda nam nie dopisała, ale i tak byliśmy pod wrażeniem parku. Na miejscu spędziliśmy kilka godzin, choć mieliśmy ochotę zostać dłużej. Turystów można było policzyć na palcach jednej ręki.