Następnego dnia wybieraliśmy spośród dwóch opcji: konnej wycieczki lub wyjazdu w góry. Ja byłem raczej zwolennikiem tej drugiej,ale ile razy można słuchać: „jedźmy na konie,konie są fajne,konie są piękne,jedźmy na konie”. Jak się zapewne domyślacie, wybraliśmy jednak opcję pierwszą. Do końca nie byliśmy pewni, jak to wszystko będzie wyglądało. Mariano,który zorganizował nam tę wycieczkę mówił jedynie, że pojedziemy konno jakieś 2-3h a potem będzie grill i wino. Koszt = 50 USD. O 10 rano podjechali po nas dwaj panowie, starym i rozpadającym się Fiatem Uno. Wyglądali,jakby poznali się dopiero przed chwilą. Nie mówili rzecz jasna po angielsku i wywieźli nas kilkanaście kilometrów za miasto. Farma, na której się znależliśmy, wydawała się opuszczona przez ludzi a całkowicie opanowana przez psy i konie. Wszystko wyglądało dość biednie – turystów rzecz jasna nie było w pobliżu. Dookoła góry spowite chmurami.
Przyznam,że nigdy nie dosiadałem konia,ale spodziewałem się, że zwierzę i tak będzie prowadzone przez opiekuna. Nic bardziej błędnego: kazano mi wsiadać i jechać. Mój koń miał na imię Preto i na pewno istnieje język, w którym imię to oznacza „leniwego - indywidualistę – głodomora”. Zatrzymywał się co chwilę, by skubać roślinność lub kontemplować okolicę – na nic zdały się me prośby, by ruszał dalej. W tych pięknych okolicznościach przyrody, spędziliśmy na naszych rumakach ponad dwie godziny. Nasz przewodnik był małomowny i palił jednego za drugim papierosa.
Gdy dojechaliśmy z powrotem na farmę, czekały już na nas mięsne przysmaki i wino. Jak już wspomniałem, K. jest wegetarianką, ale by nie urazić uczuć gospodarzy, udawała że jest inaczej i gdy tylko któryś z nich się odwracał, wrzucała wszystko na mój talerz. Chyba nigdy się tak nie najadłem. Na wino było dość wcześnie,ale w Argentynie zdarzało nam się już pić przed południem, zresztą nie tylko tu.
Po obfitym posiłku suto zakrapianym winem, tym samym Fiatem Uno i z tymi samymi (wciąż się poznającymi) panami, pojechaliśmy do miasta. Wybraliśmy się na dworzec, by kupić bilety do Valparaiso i przy okazji trochę pozwiedzać. Sama Mendoza niesamowicie przypadła mi do gustu. Są takie miasta, dla których rezerwuję specjalne miejsce w mej głowie i sercu i od tego wyjazdu Mendoza jest jednym z nich. Trudno powiedzieć dlaczego, choć wydaje mi się, że połączenie jesieni,wołowiny i wina działa na mnie w ten sposób.
;) I ten spokój...
W tym dniu,25-go maja Argentyńczycy obchodzili święto narodowe - rocznicę powstania państwa. Obchody były radosne: koncerty, kiermasze, w oknach wywieszone flagi, knajpy i restauracje pełne uśmiechniętych ludzi. My również postanowiliśmy świętować z nimi,tak jak potrafimy. Poszliśmy na uroczysty obiad: półkilowy stek (rzecz jasna
;) ), sorrentino (coś na kształt ravioli) i oczywiście Malbec.
Ze smutkiem żegnaliśmy się z Mendozą. Następnego dnia czekał nas kolejny przejazd w stronę Chile.Valparaiso - kolory,kolory,kolory.
Z Mendozy wyjechaliśmy rano, w długą - ponad dziesięciogodzinną autobusową podróż do Valparaiso. Na pożegnanie Mariano dał nam butelkę lokalnej oliwy, co sprawiło że jeszcze milej wspominamy pobyt w jego hostelu. Znów jedziemy przez góry. Z początku przesłonięte deszczowymi chmurami, później oświetlone słońcem. W ciągu dwóch tygodni przekraczamy czilijską granicę po raz trzeci. Tym razem jest najdłużej: sporo ludzi i do odprawy tworzą się kolejki. Jakaś turystka nie wiedzieć czemu, zadaje nam dziesiątki pytań w języku, którego w ogóle nie rozumiemy.
W Valparaiso jemy obiad w przydworcowej knajpie i staramy się znależć nocleg. W końcu rezerwujemy miejsce w Casa Felipa (35 USD za 2-os. pokój z łazienką,polecamy), położonej 3 kilometry od dworca. Jest już ciemno, ale probujemy dostac się tam pieszo. Zapytani o drogę miejscowi radzą, by wziąć taksówkę, a pierwszy zatrzymany takśówkarz poleca nam jechać autobusem. Następny taryfiarz zawiózł nas na miejsce. Byliśmy zmęczeni, co nie przeszkodziło nam jednak w wybraniu się do okolicznego baru. Craftowe piwa - 3000 CLP, miła obsługa,mili goście. Wieczór spędziliśmy na rozmowach.
Jeden dzień w mieście wydawał nam się niewystarczający, niestety tylko tyle czasu mogliśmy mu poświęcić. Po śniadaniu zostawiamy bagaże w pensjonacie i idziemy w kierunku portu. W informacji turystycznej bierzemy mapkę i przez najbliższe 8 godzin zwiedzamy miasto. Położone na wzgórzach nie jest przyjazne piechurom. Trzeba uważać na liczne psie odchody - tu, w przeciwieństwie do Santiago prawie nikt ich nie sprząta.
Port najlepiej zobaczyć z pobliskich wzgórz. Można na nie wjechać jedną z 16-tu kolejek. Przejazd kosztuje 300 CLP i jest raczej krótki. Mówiono nam,że do niedawna wszystkie były w rękach prywatnych, a teraz o ich konserwację i obsługę dba miasto.
Valparaiso nie ma dobrej sławy.My jednak nie czujemy się zagrożeni,mimo iż napotkani ludzie sugerują schowanie aparatów fotograficznych. Już poprzedniej nocy mówiono nam,że w pewnych miejscach (np. Plaza Sotomayor) po zmroku lepiej się nie pokazywać. Ot,uroki portowego miasta. Kierujemy się w stronę Cerro Concepcion i Cerro Alegre, mijając po drodze liczne place,mnóstwo kolorowych budynków i psy wylegujące się w słońcu.
Budynki wyglądają prowizorycznie, część jest ewidentnie opuszczona. K. jest w siódmym niebie i właściwie nie rozstaje się z aparatem. Trzeba przyznać,że miasto jest fotogeniczne.
Do góry,w dół,do góry,w dół - mniej więcej tak wygląda cały nasz dzień. W drodze do domu Pablo Nerudy przystajemy na piwo. Bardzo miły właściciel opowiada o historii miasta,o trzęsieniach ziemi, że nie znosi Santiago i że Valparaiso jest najlepszym miejscem do życia. Na to wygląda: mieszkańcy muszą miec sporo czasu, by pomalować elewację co drugiego budynku
;) . Grafitti,to głównie z niego jest znane miasto. Rysunki są niemal wszędzie: zrobione przez profesjonalistów i amatorów, jedna mniej inne bardziej udane.
igore napisał:W stronę San Pedro c.dJedziemy dalej zatrzymując się przy gorących żrodlach, jednak żedne z nas nie decyduje się na kąpiel -amatorów takowej jest jednak wielu. Kolejnym przystankiem jest Laguna Verde, nad którą góruje wulkan Lincancabur, mierzący prawie 7 tys. m n.p.m. Tak,wiadomo – w lagunie mnóstwo flamingów. Jak dla mnie była ona za mało „verde”, lecz całość i tak prezentuje się niezwykle malowniczo.Sorry, ale wydaje mi sie ze nie Lincancabur tylko Licancabur i liczy 5920 m n.p.m. De facto, swieta gora Inkow, jak mi opowiadala moja przewodniczka, potomka Inkow.
;) Pozdrawiam.
@cccc Masz oczywiście rację - nie wiem skąd wzięło mi się & tyś m n.p.m
:lol: Jako ciekawostkę dodam, że w kraterze wulkanu znajduje się prawdopodobnie najwyżej położone jezioro na świecie.Część wulkanu należy do Chile a część do Boliwii.
@igoreNajwyzej polozonym kraterowym jeziorem na swiecie jest:Code:Ojos del Salado (Chile) - Staw na wysokości 6390 metrów - najwyżej położone "jezioro" na świecie.Licancabur (Chile) - Jezioro na wysokości 5916 metrów jest na 4-tym miejscu.
;) http://wulkanyswiata.blogspot.ch/2013/0 ... we-na.htmlPozdrawiam.
Tak zgadza sie, te stystyki sa rozne:http://www.highestlake.com/highest-lake ... html#KardaMam 2 pytania.A czy z trunkow probowaliscie w Chile Pisco sour?Czy zwiedziliscie Gejzery El Tatio - najwyżej położone pole gejzerów na świecie?Ja zrobilem b. rano wypad z San Pedro i kapalem sie w naturalnym basenie z wodą termalną. Temperatura wody wynosila ok. 38 °C, przy czym na dworze bylo ok minus 14.
;)
Tym razem odpuściliśmy pisco sour,sam nie wiem dlaczego i uznaję to za wielkie zaniedbanie. Spożywaliśmy go dużo w Peru i bardzo nam smakowało
:) Mam gdzies jeszcze butelkę pisco,więc może sam sobie zrobię tego smacznego drinka
;) Nie byliśmy na wycieczce do El Tatio i musieliśmy się zadowolić gejzerami widzianymi w Boliwii.
Zgadza się. Spory stek i naleśniki z warzywami, do tego deser, dwie butelki świetnego malbeca i dwie butelki wody. Jedzenie i alkohol to zawsze istotny punkt naszych wyjazdów i w tym temacie rzadko oszczędzamy. Wiadomo,jemy też często w tanich miejscach:lokalne fast foody,uliczne jedzenie. Akurat w restauracjach w Mendozie wydaliśmy znaczną część naszego budżetu. Ale jak odmówić półkilogramowego steka lub wyśmienitego wina
;)
Podsumowanie kosztówKwoty w PLN na osobę.LotyKraków - Rzym RT 500 zł (zbyt długo zwlekaliśmy z kupnem biletów, dodatkowo w dniu naszego powrotu kończył się długi weekend)Rzym - Santiago RT 1750 złSantiago - Calama RT 200 złAutobusyCalama - Uyuni 57 złSan Pedro - Calama 18 złSantiago - Mendoza 100 złMendoza - Valparaiso 100 złTaxiLotnisko w Calamie - Calama RT 57 złHostel - dworzzec w Mendozie 15 złPewnie jakieś 100 zł/os na dojazdy na lotnisko SCL i inne mniejsze wydatki transportowe. W sumie ca. 2900 zł/os.Wycieczki Salar de Uyuni - 390 zł plus wstęp do parku narodowego - 84 złValle de la Luna - 45złWycieczka konna i "grill" - 190 złRazem: 709 zł/os.Jak łatwo policzyć transport i wycieczki kosztowały w sumie ok. 3600 zł/os.Jeśli chodzi o noclegi; można wywnioskować z relacji, ile mniej więcej wydaliśmy. Kwoty przeznaczonej na konsumpcję nie będę podawał - każdy rozporządza swoim budżetem wedle własnego uznania. Z pewnością w ciągu dwutygodniowego wypadu w te strony mogliśmy wydać dużo mniej: śpiąc w hostelach i rezygnując z wyjść do restauracji,barów.
Gratuluję intensywnych dwóch tygodni (niezła inspiracja - i kolejny powód, aby w końcu w okolice Salar de Uyuni zawitać). A oddzielne gratki za podsumowanie z aktualnymi zdjęciami realnych cen i towarów w markecie
:)
Czesc wspaniala relacja !!!! Fantastyczne zdjęcia !!! Z racji tego ze tez będę w maju 10-18 w Chile mam kilka pytan.Kiedy kupowales bilety z Santiago do Calamy ze wyszly po 200 zl RT teraz i Skyairline i Latam pokazuja mi ceny 2 razy wyższe,oczywiscie na stronach chilijskich bo na innych jeszcze drożej.Czy naprawdę jest tak strasznie zimno w maju na pustyniach ? Kurtka + polar i buty trekkingowe wystarcza? Spiwor standardowy wystarczy ? Chce kupic czterodniowa wycieczke na "solniczki" ale raczej z San Pedro w Chile.Bede tylko 8 dni w Chile i jakos chce to dobrze rozplanować , czy 2 dni na Santiago i Valparaiso wystarczy ?Fajnie ze wreszcie ktoś pisze o cenach papierosow , ja przylatuje z Auckland i po Australii i Nowej Zelandii zapasy pewnie będą na wyczerpaniu.Rozumiem ze najtaniej kupie w Boliwii ? Pamietasz może ile kosztują na bezclowce w Santiago ? Pozdr
Mendoza,ciąg dalszy
Następnego dnia wybieraliśmy spośród dwóch opcji: konnej wycieczki lub wyjazdu w góry. Ja byłem raczej zwolennikiem tej drugiej,ale ile razy można słuchać: „jedźmy na konie,konie są fajne,konie są piękne,jedźmy na konie”. Jak się zapewne domyślacie, wybraliśmy jednak opcję pierwszą. Do końca nie byliśmy pewni, jak to wszystko będzie wyglądało. Mariano,który zorganizował nam tę wycieczkę mówił jedynie, że pojedziemy konno jakieś 2-3h a potem będzie grill i wino. Koszt = 50 USD.
O 10 rano podjechali po nas dwaj panowie, starym i rozpadającym się Fiatem Uno. Wyglądali,jakby poznali się dopiero przed chwilą. Nie mówili rzecz jasna po angielsku i wywieźli nas kilkanaście kilometrów za miasto. Farma, na której się znależliśmy, wydawała się opuszczona przez ludzi a całkowicie opanowana przez psy i konie. Wszystko wyglądało dość biednie – turystów rzecz jasna nie było w pobliżu. Dookoła góry spowite chmurami.
Przyznam,że nigdy nie dosiadałem konia,ale spodziewałem się, że zwierzę i tak będzie prowadzone przez opiekuna. Nic bardziej błędnego: kazano mi wsiadać i jechać. Mój koń miał na imię Preto i na pewno istnieje język, w którym imię to oznacza „leniwego - indywidualistę – głodomora”. Zatrzymywał się co chwilę, by skubać roślinność lub kontemplować okolicę – na nic zdały się me prośby, by ruszał dalej. W tych pięknych okolicznościach przyrody, spędziliśmy na naszych rumakach ponad dwie godziny. Nasz przewodnik był małomowny i palił jednego za drugim papierosa.
Gdy dojechaliśmy z powrotem na farmę, czekały już na nas mięsne przysmaki i wino. Jak już wspomniałem, K. jest wegetarianką, ale by nie urazić uczuć gospodarzy, udawała że jest inaczej i gdy tylko któryś z nich się odwracał, wrzucała wszystko na mój talerz. Chyba nigdy się tak nie najadłem. Na wino było dość wcześnie,ale w Argentynie zdarzało nam się już pić przed południem, zresztą nie tylko tu.
Po obfitym posiłku suto zakrapianym winem, tym samym Fiatem Uno i z tymi samymi (wciąż się poznającymi) panami, pojechaliśmy do miasta. Wybraliśmy się na dworzec, by kupić bilety do Valparaiso i przy okazji trochę pozwiedzać. Sama Mendoza niesamowicie przypadła mi do gustu. Są takie miasta, dla których rezerwuję specjalne miejsce w mej głowie i sercu i od tego wyjazdu Mendoza jest jednym z nich. Trudno powiedzieć dlaczego, choć wydaje mi się, że połączenie jesieni,wołowiny i wina działa na mnie w ten sposób. ;) I ten spokój...
W tym dniu,25-go maja Argentyńczycy obchodzili święto narodowe - rocznicę powstania państwa. Obchody były radosne: koncerty, kiermasze, w oknach wywieszone flagi, knajpy i restauracje pełne uśmiechniętych ludzi. My również postanowiliśmy świętować z nimi,tak jak potrafimy. Poszliśmy na uroczysty obiad: półkilowy stek (rzecz jasna ;) ), sorrentino (coś na kształt ravioli) i oczywiście Malbec.
Ze smutkiem żegnaliśmy się z Mendozą. Następnego dnia czekał nas kolejny przejazd w stronę Chile.Valparaiso - kolory,kolory,kolory.
Z Mendozy wyjechaliśmy rano, w długą - ponad dziesięciogodzinną autobusową podróż do Valparaiso. Na pożegnanie Mariano dał nam butelkę lokalnej oliwy, co sprawiło że jeszcze milej wspominamy pobyt w jego hostelu. Znów jedziemy przez góry. Z początku przesłonięte deszczowymi chmurami, później oświetlone słońcem. W ciągu dwóch tygodni przekraczamy czilijską granicę po raz trzeci. Tym razem jest najdłużej: sporo ludzi i do odprawy tworzą się kolejki. Jakaś turystka nie wiedzieć czemu, zadaje nam dziesiątki pytań w języku, którego w ogóle nie rozumiemy.
W Valparaiso jemy obiad w przydworcowej knajpie i staramy się znależć nocleg. W końcu rezerwujemy miejsce w Casa Felipa (35 USD za 2-os. pokój z łazienką,polecamy), położonej 3 kilometry od dworca. Jest już ciemno, ale probujemy dostac się tam pieszo. Zapytani o drogę miejscowi radzą, by wziąć taksówkę, a pierwszy zatrzymany takśówkarz poleca nam jechać autobusem. Następny taryfiarz zawiózł nas na miejsce. Byliśmy zmęczeni, co nie przeszkodziło nam jednak w wybraniu się do okolicznego baru. Craftowe piwa - 3000 CLP, miła obsługa,mili goście. Wieczór spędziliśmy na rozmowach.
Jeden dzień w mieście wydawał nam się niewystarczający, niestety tylko tyle czasu mogliśmy mu poświęcić. Po śniadaniu zostawiamy bagaże w pensjonacie i idziemy w kierunku portu. W informacji turystycznej bierzemy mapkę i przez najbliższe 8 godzin zwiedzamy miasto. Położone na wzgórzach nie jest przyjazne piechurom. Trzeba uważać na liczne psie odchody - tu, w przeciwieństwie do Santiago prawie nikt ich nie sprząta.
Port najlepiej zobaczyć z pobliskich wzgórz. Można na nie wjechać jedną z 16-tu kolejek. Przejazd kosztuje 300 CLP i jest raczej krótki. Mówiono nam,że do niedawna wszystkie były w rękach prywatnych, a teraz o ich konserwację i obsługę dba miasto.
Valparaiso nie ma dobrej sławy.My jednak nie czujemy się zagrożeni,mimo iż napotkani ludzie sugerują schowanie aparatów fotograficznych. Już poprzedniej nocy mówiono nam,że w pewnych miejscach (np. Plaza Sotomayor) po zmroku lepiej się nie pokazywać. Ot,uroki portowego miasta.
Kierujemy się w stronę Cerro Concepcion i Cerro Alegre, mijając po drodze liczne place,mnóstwo kolorowych budynków i psy wylegujące się w słońcu.
Budynki wyglądają prowizorycznie, część jest ewidentnie opuszczona. K. jest w siódmym niebie i właściwie nie rozstaje się z aparatem. Trzeba przyznać,że miasto jest fotogeniczne.
Do góry,w dół,do góry,w dół - mniej więcej tak wygląda cały nasz dzień. W drodze do domu Pablo Nerudy przystajemy na piwo. Bardzo miły właściciel opowiada o historii miasta,o trzęsieniach ziemi, że nie znosi Santiago i że Valparaiso jest najlepszym miejscem do życia. Na to wygląda: mieszkańcy muszą miec sporo czasu, by pomalować elewację co drugiego budynku ;) . Grafitti,to głównie z niego jest znane miasto. Rysunki są niemal wszędzie: zrobione przez profesjonalistów i amatorów, jedna mniej inne bardziej udane.