Tytuł tej części relacji, mógłby rownie dobrze brzmieć "Flamingi". "Kiedy zobaczymy flamingi" - pytała już poprzedniego dnia Angelina. "Jutro,jutro zobaczycie ich mnóstwo" -odpowiadał znudzony kierowca,plując przy tym resztką liści koki. Mówił prawdę.
Po śniadaniu ruszyliśmy w górę, by pokonać granicę 4 tys.metrów n.p.m - momentami byliśmy powyżej 5 tys., ale w ogóle tego nie odczuwaliśmy - no może poza porywistym wiatrem. Naszym finalnym celem była Laguna Colorada, po drodze widzieliśmy również inne laguny. Łączy je jedno: mniejsze lub większe skupiska flamingów,brodzących z dziobami w wodzie.
Flamingom nie wolno latać, o czym informują znaki
:)
Góry,woda,pustka - niesamowite wrażenia. Przy jednej z lagun zatrzymujemy się na lunch. Było to jedno z ciekawszych miejsc, w jakich dane mi było spożywać posiłek. Po drodze spotykamy małego lisa, dostaje od kierowcy kawałek kurczaka, o który musi stoczyć walkę z mewą.
Jedziemy dalej, towarzyszą nam jedynie wulkaniczne szczyty a drogę czasami przebiegnie stado wikunii. Wspinamy się a tempo staje się wolniejsze. Napotykamy liczną kolonię szynszyli, które niezbyt zwracają uwagę na naszą obecność.
Kierowca poprawia coś przy samochodzie a my biegamy za "futrzakami" jak głupi
:)
Widoki za szybą są momentami niesamowite. Chciałoby się zatrzymać co chwilę, by robić kolejne zdjęcie. My i tak wiemy, że żadne z nich nie odda piękna tego miejsca. Tuż przed dojazdem do Laguny Colorada należy wykupić bilet do parku Eduardo Avaroa (150 BOB). Już z oddali widzimy skąd laguna wzięła swoją nazwę: dominują fiolet,brąz,błękit i biel - plus oczywiście róż flamingów.
W okolicy spędzamy jakieś 40 minut, po czym udajemy się w stronę naszego "hotelu". Spodziewalismy się spartańskich warunków - toalety jako "dziury w ziemi" etc. lecz w rzeczywistość nie było tak źle. Poza przenikającym zimnem rzecz jasna. Elektryczność była dostępna jedynie przez dwie godziny - bez możliwości podładowania sprzętu elektronicznego. O zasięgu telefonii komórkowej i wi-fi musieliśmy zapomnieć w momencie wyjazdu z Uyuni. I tak nie były nam one do niczego potrzebne. Obiad był dość obity: zupa,mięso,dostalismy nawet butelkę wina. Francuzi jak to Francuzi i tak byli dobrze zaopatrzeni. Nie spodziewaliśmy się sklepów na tym odludziu: sklepy są i nietrudno do nich trafić
:)
Butelka boliwisjkiego wina kosztuje 50 BOB. Raczymy się z Pascalem tequilą, którą popijamy winem, co (o czym przekonaliśmy się następnego dnia) nie było dobrym pomysłem. Dzięki alkoholowi jest trochę cieplej. Towarzysząca nam brazylijska para co chwilę znika w pokoju, by ubrać na siebie kolejne warstwy odzieży. Gdy skończyły się im ciuchy,poszli spać. My, trochę pijani, również udajemy się na spoczynek. Każdy w śpiworze i pod co najmniej dwoma kocami, co i tak niewiele zmienia. Tej nocy ledwo zmrużyliśmy oczy.
@pestycyda Dziękuje za miłe słowa
:)W stronę San Pedro c.d
Wstajemy o piątej rano. Na zewnątrz wieje silny wiatr, jest ciemno,zimno i generalnie nie chce się nam nigdzie ruszać. Na śniadanie dostaliśmy całkiem smaczne naleśniki. Razem z Pascalem siedzimy cicho, czujemy lekkiego kaca po wczorajszej tequili – na szczęście tego dnia spędzimy tylko kilka godzin w samochodzie. Jedziemy w strone granicy z Chile, a za pierwszy przystanek mamy gejzery Sol de Manana. Wciąż jest ciemno, w powietrzu czuć zapach siarki, przez kłęby pary wodnej nie widać prawie nic. Czulibyśmy się pewnie jak w piekle, gdyby nie było tak przeraźliwie zimno. Wyszlismy z samochodu zaledwie na 10 minut (Angelina nie chciała nawet wychodzić).
Jedziemy dalej zatrzymując się przy gorących żrodlach, jednak żedne z nas nie decyduje się na kąpiel -amatorów takowej jest jednak wielu. Kolejnym przystankiem jest Laguna Verde, nad którą góruje wulkan Licancabur, mierzący prawie 6 tys. m n.p.m. Tak,wiadomo – w lagunie mnóstwo flamingów. Jak dla mnie była ona za mało „verde”, lecz całość i tak prezentuje się niezwykle malowniczo.
Dojeżdżamy do granicy z Chile. Szybka "odprawa" po stronie boliwisjkiej i czekamy na transport do San Pedro. I tu pojawiła się jedyna rysa na reputacji biura Andes Salt Expeditions. Otóż na busa czekaliśmy ponad 3,5 godziny, co chwile słysząc zapewnienia kierowcy, że przyjedzie za 15 minut. Tak czy inaczej - biuro jest godne polecenia. Kierowca był trzeźwy i miły,jedzenie dobre - czego chcieć więcej
;)
Kontrola graniczna po stronie czilijskiej odbywa się w San Pedro. Następnie bus rozwozi gringos do hosteli. My swój zarezerwowalismy już w Uyuni - najtańszy dwuosobowy pokój z łazienką kosztował 55 USD (tak,noclegi w San Pedro są drogie). Dawno tak się nie cieszyliśmy na możliwość wzięcia ciepłego prysznica
:)
Widzimy, że w hostelu można zarezerwować wycieczkę do Valle de la Luna. Następnego dnia wyjeżdżamy, więc jeśli nie dziś to kiedy - pytamy samych siebie. Recepcjonistka mówi, że już za późno na rezerwacje i że może uda się "w mieście". Idziemy i do pierwszej agencji dochodzimy za pięć trzecia. O 15.00 rozpoczyna się wycieczka - odpowiada pani z biura. Jedziemy! Na miejscu spotykamy Amerykanina, który nastepnego dnia wybiera się w drogę do Uyuni. Ukradli mu w hostelu kurtkę i nie ma śpiwora, dlatego pyta nas czy na Salarze było bardzo zimno. Po naszej odpowiedzi postanawia,że zakupu kurtki nie może dłużej odkładać
;) Jesteśmy trochę zmęczeni trzema dniami na boliwijskim odludziu, dlatego wybieramy wycieczkę lekką, łatwą i przyjemną - tak się nam przynajmniej zdaje. Już pierwszy postój pokazuje,jak bardzo się myliliśmy. Jaskinia,po której ja - dwumetrowy chłop - musiałem się momentami czołgać, czemu towarzyszyło ogólne rozbawienie pozostałych uczestników
:) Sama jaskinia nie jest zbyt ciekawa,chociaż włąćzona chyba do programu każdej tego typu wycieczki. Po wydostaniu się z pieczary,każą nam się wspinać, by podziwiać ogromną wydmę. Zaczynam się bać co będzie dalej
:) Przy okazji kolejny raz utwierdziliśmy się w przekonaniu, że nie lubimy zorganizowanych wycieczek. Ludzie marudzą, spóźniają się - każdy chce czegoś innego.
A pożniej,póżniej zobaczyliśmy jeden z najpiękniejszych zachodów słońca w naszym życiu
:)
igore napisał:W stronę San Pedro c.dJedziemy dalej zatrzymując się przy gorących żrodlach, jednak żedne z nas nie decyduje się na kąpiel -amatorów takowej jest jednak wielu. Kolejnym przystankiem jest Laguna Verde, nad którą góruje wulkan Lincancabur, mierzący prawie 7 tys. m n.p.m. Tak,wiadomo – w lagunie mnóstwo flamingów. Jak dla mnie była ona za mało „verde”, lecz całość i tak prezentuje się niezwykle malowniczo.Sorry, ale wydaje mi sie ze nie Lincancabur tylko Licancabur i liczy 5920 m n.p.m. De facto, swieta gora Inkow, jak mi opowiadala moja przewodniczka, potomka Inkow.
;) Pozdrawiam.
@cccc Masz oczywiście rację - nie wiem skąd wzięło mi się & tyś m n.p.m
:lol: Jako ciekawostkę dodam, że w kraterze wulkanu znajduje się prawdopodobnie najwyżej położone jezioro na świecie.Część wulkanu należy do Chile a część do Boliwii.
@igoreNajwyzej polozonym kraterowym jeziorem na swiecie jest:Code:Ojos del Salado (Chile) - Staw na wysokości 6390 metrów - najwyżej położone "jezioro" na świecie.Licancabur (Chile) - Jezioro na wysokości 5916 metrów jest na 4-tym miejscu.
;) http://wulkanyswiata.blogspot.ch/2013/0 ... we-na.htmlPozdrawiam.
Tak zgadza sie, te stystyki sa rozne:http://www.highestlake.com/highest-lake ... html#KardaMam 2 pytania.A czy z trunkow probowaliscie w Chile Pisco sour?Czy zwiedziliscie Gejzery El Tatio - najwyżej położone pole gejzerów na świecie?Ja zrobilem b. rano wypad z San Pedro i kapalem sie w naturalnym basenie z wodą termalną. Temperatura wody wynosila ok. 38 °C, przy czym na dworze bylo ok minus 14.
;)
Tym razem odpuściliśmy pisco sour,sam nie wiem dlaczego i uznaję to za wielkie zaniedbanie. Spożywaliśmy go dużo w Peru i bardzo nam smakowało
:) Mam gdzies jeszcze butelkę pisco,więc może sam sobie zrobię tego smacznego drinka
;) Nie byliśmy na wycieczce do El Tatio i musieliśmy się zadowolić gejzerami widzianymi w Boliwii.
Zgadza się. Spory stek i naleśniki z warzywami, do tego deser, dwie butelki świetnego malbeca i dwie butelki wody. Jedzenie i alkohol to zawsze istotny punkt naszych wyjazdów i w tym temacie rzadko oszczędzamy. Wiadomo,jemy też często w tanich miejscach:lokalne fast foody,uliczne jedzenie. Akurat w restauracjach w Mendozie wydaliśmy znaczną część naszego budżetu. Ale jak odmówić półkilogramowego steka lub wyśmienitego wina
;)
Podsumowanie kosztówKwoty w PLN na osobę.LotyKraków - Rzym RT 500 zł (zbyt długo zwlekaliśmy z kupnem biletów, dodatkowo w dniu naszego powrotu kończył się długi weekend)Rzym - Santiago RT 1750 złSantiago - Calama RT 200 złAutobusyCalama - Uyuni 57 złSan Pedro - Calama 18 złSantiago - Mendoza 100 złMendoza - Valparaiso 100 złTaxiLotnisko w Calamie - Calama RT 57 złHostel - dworzzec w Mendozie 15 złPewnie jakieś 100 zł/os na dojazdy na lotnisko SCL i inne mniejsze wydatki transportowe. W sumie ca. 2900 zł/os.Wycieczki Salar de Uyuni - 390 zł plus wstęp do parku narodowego - 84 złValle de la Luna - 45złWycieczka konna i "grill" - 190 złRazem: 709 zł/os.Jak łatwo policzyć transport i wycieczki kosztowały w sumie ok. 3600 zł/os.Jeśli chodzi o noclegi; można wywnioskować z relacji, ile mniej więcej wydaliśmy. Kwoty przeznaczonej na konsumpcję nie będę podawał - każdy rozporządza swoim budżetem wedle własnego uznania. Z pewnością w ciągu dwutygodniowego wypadu w te strony mogliśmy wydać dużo mniej: śpiąc w hostelach i rezygnując z wyjść do restauracji,barów.
Gratuluję intensywnych dwóch tygodni (niezła inspiracja - i kolejny powód, aby w końcu w okolice Salar de Uyuni zawitać). A oddzielne gratki za podsumowanie z aktualnymi zdjęciami realnych cen i towarów w markecie
:)
Czesc wspaniala relacja !!!! Fantastyczne zdjęcia !!! Z racji tego ze tez będę w maju 10-18 w Chile mam kilka pytan.Kiedy kupowales bilety z Santiago do Calamy ze wyszly po 200 zl RT teraz i Skyairline i Latam pokazuja mi ceny 2 razy wyższe,oczywiscie na stronach chilijskich bo na innych jeszcze drożej.Czy naprawdę jest tak strasznie zimno w maju na pustyniach ? Kurtka + polar i buty trekkingowe wystarcza? Spiwor standardowy wystarczy ? Chce kupic czterodniowa wycieczke na "solniczki" ale raczej z San Pedro w Chile.Bede tylko 8 dni w Chile i jakos chce to dobrze rozplanować , czy 2 dni na Santiago i Valparaiso wystarczy ?Fajnie ze wreszcie ktoś pisze o cenach papierosow , ja przylatuje z Auckland i po Australii i Nowej Zelandii zapasy pewnie będą na wyczerpaniu.Rozumiem ze najtaniej kupie w Boliwii ? Pamietasz może ile kosztują na bezclowce w Santiago ? Pozdr
Tytuł tej części relacji, mógłby rownie dobrze brzmieć "Flamingi". "Kiedy zobaczymy flamingi" - pytała już poprzedniego dnia Angelina. "Jutro,jutro zobaczycie ich mnóstwo" -odpowiadał znudzony kierowca,plując przy tym resztką liści koki. Mówił prawdę.
Po śniadaniu ruszyliśmy w górę, by pokonać granicę 4 tys.metrów n.p.m - momentami byliśmy powyżej 5 tys., ale w ogóle tego nie odczuwaliśmy - no może poza porywistym wiatrem. Naszym finalnym celem była Laguna Colorada, po drodze widzieliśmy również inne laguny. Łączy je jedno: mniejsze lub większe skupiska flamingów,brodzących z dziobami w wodzie.
Flamingom nie wolno latać, o czym informują znaki :)
Góry,woda,pustka - niesamowite wrażenia. Przy jednej z lagun zatrzymujemy się na lunch. Było to jedno z ciekawszych miejsc, w jakich dane mi było spożywać posiłek. Po drodze spotykamy małego lisa, dostaje od kierowcy kawałek kurczaka, o który musi stoczyć walkę z mewą.
Jedziemy dalej, towarzyszą nam jedynie wulkaniczne szczyty a drogę czasami przebiegnie stado wikunii. Wspinamy się a tempo staje się wolniejsze. Napotykamy liczną kolonię szynszyli, które niezbyt zwracają uwagę na naszą obecność.
Kierowca poprawia coś przy samochodzie a my biegamy za "futrzakami" jak głupi :)
Widoki za szybą są momentami niesamowite. Chciałoby się zatrzymać co chwilę, by robić kolejne zdjęcie. My i tak wiemy, że żadne z nich nie odda piękna tego miejsca.
Tuż przed dojazdem do Laguny Colorada należy wykupić bilet do parku Eduardo Avaroa (150 BOB). Już z oddali widzimy skąd laguna wzięła swoją nazwę: dominują fiolet,brąz,błękit i biel - plus oczywiście róż flamingów.
W okolicy spędzamy jakieś 40 minut, po czym udajemy się w stronę naszego "hotelu". Spodziewalismy się spartańskich warunków - toalety jako "dziury w ziemi" etc. lecz w rzeczywistość nie było tak źle. Poza przenikającym zimnem rzecz jasna. Elektryczność była dostępna jedynie przez dwie godziny - bez możliwości podładowania sprzętu elektronicznego. O zasięgu telefonii komórkowej i wi-fi musieliśmy zapomnieć w momencie wyjazdu z Uyuni. I tak nie były nam one do niczego potrzebne. Obiad był dość obity: zupa,mięso,dostalismy nawet butelkę wina. Francuzi jak to Francuzi i tak byli dobrze zaopatrzeni. Nie spodziewaliśmy się sklepów na tym odludziu: sklepy są i nietrudno do nich trafić :)
Butelka boliwisjkiego wina kosztuje 50 BOB. Raczymy się z Pascalem tequilą, którą popijamy winem, co (o czym przekonaliśmy się następnego dnia) nie było dobrym pomysłem. Dzięki alkoholowi jest trochę cieplej. Towarzysząca nam brazylijska para co chwilę znika w pokoju, by ubrać na siebie kolejne warstwy odzieży. Gdy skończyły się im ciuchy,poszli spać. My, trochę pijani, również udajemy się na spoczynek. Każdy w śpiworze i pod co najmniej dwoma kocami, co i tak niewiele zmienia. Tej nocy ledwo zmrużyliśmy oczy.
@pestycyda Dziękuje za miłe słowa :)W stronę San Pedro c.d
Wstajemy o piątej rano. Na zewnątrz wieje silny wiatr, jest ciemno,zimno i generalnie nie chce się nam nigdzie ruszać. Na śniadanie dostaliśmy całkiem smaczne naleśniki. Razem z Pascalem siedzimy cicho, czujemy lekkiego kaca po wczorajszej tequili – na szczęście tego dnia spędzimy tylko kilka godzin w samochodzie. Jedziemy w strone granicy z Chile, a za pierwszy przystanek mamy gejzery Sol de Manana. Wciąż jest ciemno, w powietrzu czuć zapach siarki, przez kłęby pary wodnej nie widać prawie nic. Czulibyśmy się pewnie jak w piekle, gdyby nie było tak przeraźliwie zimno. Wyszlismy z samochodu zaledwie na 10 minut (Angelina nie chciała nawet wychodzić).
Jedziemy dalej zatrzymując się przy gorących żrodlach, jednak żedne z nas nie decyduje się na kąpiel -amatorów takowej jest jednak wielu. Kolejnym przystankiem jest Laguna Verde, nad którą góruje wulkan Licancabur, mierzący prawie 6 tys. m n.p.m. Tak,wiadomo – w lagunie mnóstwo flamingów. Jak dla mnie była ona za mało „verde”, lecz całość i tak prezentuje się niezwykle malowniczo.
Dojeżdżamy do granicy z Chile. Szybka "odprawa" po stronie boliwisjkiej i czekamy na transport do San Pedro. I tu pojawiła się jedyna rysa na reputacji biura Andes Salt Expeditions. Otóż na busa czekaliśmy ponad 3,5 godziny, co chwile słysząc zapewnienia kierowcy, że przyjedzie za 15 minut. Tak czy inaczej - biuro jest godne polecenia. Kierowca był trzeźwy i miły,jedzenie dobre - czego chcieć więcej ;)
Kontrola graniczna po stronie czilijskiej odbywa się w San Pedro. Następnie bus rozwozi gringos do hosteli. My swój zarezerwowalismy już w Uyuni - najtańszy dwuosobowy pokój z łazienką kosztował 55 USD (tak,noclegi w San Pedro są drogie). Dawno tak się nie cieszyliśmy na możliwość wzięcia ciepłego prysznica :)
Widzimy, że w hostelu można zarezerwować wycieczkę do Valle de la Luna. Następnego dnia wyjeżdżamy, więc jeśli nie dziś to kiedy - pytamy samych siebie. Recepcjonistka mówi, że już za późno na rezerwacje i że może uda się "w mieście". Idziemy i do pierwszej agencji dochodzimy za pięć trzecia. O 15.00 rozpoczyna się wycieczka - odpowiada pani z biura. Jedziemy! Na miejscu spotykamy Amerykanina, który nastepnego dnia wybiera się w drogę do Uyuni. Ukradli mu w hostelu kurtkę i nie ma śpiwora, dlatego pyta nas czy na Salarze było bardzo zimno. Po naszej odpowiedzi postanawia,że zakupu kurtki nie może dłużej odkładać ;)
Jesteśmy trochę zmęczeni trzema dniami na boliwijskim odludziu, dlatego wybieramy wycieczkę lekką, łatwą i przyjemną - tak się nam przynajmniej zdaje. Już pierwszy postój pokazuje,jak bardzo się myliliśmy. Jaskinia,po której ja - dwumetrowy chłop - musiałem się momentami czołgać, czemu towarzyszyło ogólne rozbawienie pozostałych uczestników :) Sama jaskinia nie jest zbyt ciekawa,chociaż włąćzona chyba do programu każdej tego typu wycieczki. Po wydostaniu się z pieczary,każą nam się wspinać, by podziwiać ogromną wydmę. Zaczynam się bać co będzie dalej :) Przy okazji kolejny raz utwierdziliśmy się w przekonaniu, że nie lubimy zorganizowanych wycieczek. Ludzie marudzą, spóźniają się - każdy chce czegoś innego.
A pożniej,póżniej zobaczyliśmy jeden z najpiękniejszych zachodów słońca w naszym życiu :)