To może szybka dygresja przed wyjściem do pracy
;) Ci z Was którzy byli w Ameryce Południowej, wiedzą że to temat rzeka. Do dziś pamiętam, gdy podczas naszej pierwszej wizyty w Boliwii, wyszedłem z knajpy na papierosa, gdy z głośników zaczęłą się sączyć melodia piosenki "Who let the dogs out". Zapaliłem, a obok mnie przebiegło chyba z 30 psów
:) Są wszędzie. Towarzyszyły nam, gdy wypłacaliśmy pieniądze z bankomatów, gdy siedzieliśmy w kawiarnianych ogródkach - a gdy nocą wracaliśmy do hotelu - często nas odprowadzały (drogę znały lepiej niż my). Potykaliśmy się o nie,głaskalismy - nigdy nie nie były groźne ani natarczywe. Najwięcej widzieliśmy ich chyba w Chile. Psy wyglądają na szczęśliwe, są dobrze odżywione i najczęściej wylegują się całe dnie w słońcu. Mnie,miłośnika tych czworonogów taki widok bardzo cieszył. Dlaczego jest ich aż tyle? Mariano,nasz gospodarz z Mendozy twierdził, że "łatwo mieć psa w Argentynie,tu mięso jest tanie"
:)
@cccc Niestety nie, może następnym razem
;)Uyuni
Piąta rano to nie jest dobry czas na Calamę. Zimno,ciemno i jakoś tak nieprzyjemnie. Czekamy na autobus jako jedyni turyści w gronie pasażerów. Mogliśmy się tego spodziewać, gdyż połączenie Calama - Uyuni nie jest popularne. Większość wybiera San Pedro i właśnie stamtąd udaje się w stronę Salar de Uyuni, lub robi jednodniowe wycieczki. Dlaczego więc wybraliśmy Uyuni? Trochę obawialiśmy się choroby wysokościowej, a wyjazd z położonej wyżej Boliwii zmniejsza ryzyko zamienienia podróży w niezbyt ciekawe przeżycie. Sami nigdy nie mieliśmy objawów "sorochi", ale widzieliśmy je u innych i nie wyglądało to zachęcająco. Poza tym wycieczka z Boliwii jest tańsza a i miasto chcieliśmy zobaczyć
;)
Odjeżdżamy punktualnie. W autobusie jest chłodno, ale na każdym siedzeniu znajduje się koc. Krajobrazy za oknem wyglądają całkiem nieźle - to trochę przedsmak trzydniowej wycieczki, w jaką dane nam będzie się wybrać następnego dnia. Dojeżdżamy do granicy: najpierw strona chilijska - dwóch młodych chłopaków w dresach pobieżnie sprawdza nam paszporty. Po stronie boliwijskiej wszystko jest już bardziej "na poważnie": mundury i względny profesjonalizm. Sama granica znajduje się pośrodku niczego. Boliwijskie kobiety rozłożyły kilka stoisk, gdzie można coś zjeść lub kupić drobne przekąski. Razem z naszym stoi tylko jeden autobus, jadący w przeciwną stronę.
Do Uyuni dojeżdżamy po niecałych ośmiu godzinach. Na pierwszy rzut oka miasto wygląda jak jedna wielka prowizorka. Nie zachwyca, ale jest fotogeniczne. Meldujemy się w hostelu i idziemy zwiedzać. Nie jest to metropolia, a samo centrum można zobaczyć w parę godzin.
Można sobie wyobrazic, jak wyglądałoby miasto, gdyby nie liczne grupy turystów, przyjeżdżające na znajdującą się w pobliżu najwięksże "solnisko" świata. Na każdym kroku spotykamy liczne agencje turystyczne i wszelkiej maści noclegownie. Turystyka przekłada się również na ceny i w Uyuni jak na boliwijskie standardy jest dość drogo. W parze z wysokim cenami nie idzie niestety jakość usług. Boliwijczycy sa dość leniwą nacją i nie kwapią się by obsłużyć gringo. W kilku knajpach nikt nawet do nas nie podszedł, chociaż nie było innych gości. W innych miejscach obsługa potrafiła znikać na pół godziny, kompletnie nie interesując się, czy wciąż jesteśmy w lokalu. Nie ożywiają się nawet w momencie zapłaty - są apatyczni i unikają kontaktu.
Podczas włóczęgi po mieście, trafiliśmy na targ, niestety niezbyt okazały, ale bardzo autentyczny.
Trzydniową wycieczkę w stronę San Pedro de Atacama kupiliśmy w biurze Andes Salt Expeditions. Cena wywoławcza - 700 BOB (1 BOB = ok. 58 groszy), stargowaliśmy do 650 BOB: w cenie przejazd,posiłki, noclegi. Dodatkowo należy mieć ok. 200 BOB na wstęp na Isla Incahuasi i do parku narodowego.
Trochę jedliśmy, trochę piliśmy i generalnie dość leniwie spędzaliśmy czas. Uyuni nie jest miejscem, w którym chciałoby się utknąć na dłużej. Spotkaliśmy angielską parę, która wprost nie mogła uwierzyć, że zdecydowała się tu zostać dwa dni - już po pierwszym mieli zdecydowanie dość
:)
Ceny:
Nocleg - 230 BOB za dwuosobowy pokój z łazienką Piwo - 15-30 BOB za butelkę w knajpie Obiad - ok. 120 BOB - burger,tortilla i piwo Papierosy - 10-15 BOB
Salar de Uyuni
Salar de Uyuni zawsze był jednym z moich podróżniczych marzeń. Wiadomo,każdy z nas ma ich pewnie setki. Już poprzedniego dnia zrobiliśmy zakupy na wyjazd: głównie woda,słodycze i alkohol. Mieliśmy wyjechać o 10.30 – wyjechaliśmy około południa – ot,uroki Ameryki Południowej. Przed biurem,skąd mieliśmy odjechać spotkaliśmy sześcioro Francuzów i parę Holendrów. Wiadomo było,ze pojedziemy z Francuzami,pozostało pytanie z iloma. Okazało się, że trafiła nam się jedynie dwójka:ojciec z ćórką – Angelina i Pascal okazali się być świetnymi towarzyszami.Jest to o tyle istotne, że spędziliśmy z nimi następne 48h. Na nasze szczęście Angelina mówiła biegle po hiszpańsku i angielsku. Przez pierwszy dzień kierowca łudził się, że znajdzie jeszcze dwie osoby „last minute”. Nie udało mu się i pojechaliśmy we czwórkę (samochód jest przewidziany na sześciu pasażerów). Nasz kierowca był miły, żuł bez przerwy liście koki, odzywał się rzadko. Z początku wydawał się spokojnym kierowcą, ale w trakcie wycieczki obudził się w nim rajdowiec i wyprzedzał wszystkich po drodze. Pierwszy przystanek standardowo na „cmentarzysku pociągów”, miejscu gdzie rozpoczynają wszyscy i gdzie trudno zrobić zdjęcie bez wszechobecnych turystów w kadrze. Miejsce ciekawe,ale miałem wrażenie, że to taka typowa „zapchajdziura” – coś przecie trzeba pokazać gringo. Następnie jedziemy powoli w stronę Salaru , zatrzymując się jeszcze na targu z pamiątkami. Sama solna pustynia robi niesamowite wrażenie: jest płasko (jest to jeden z najbardziej płaskich obszarów na świecie),jest jasno (okulary słoneczne wymagane) i jest super
:)Mogliśmy sobie jedynie wyobrazić, jak pieknie musi wyglądać Salar pokryty wodą, tworzący największe lustro na ziemii.
Zaczęliśmy od lunchu,dla nas kotlety z alpaki,dla dziewczyn coś na kształt placków ziemniaczanych (obie są wegetariankami). Jedzenie było smaczne i obfite – przewidziane na sześć osób,więc nasza czwórka mogła się najeść do syta.
Po posiłku jedziemy na Isla Incahuasi - wyspę kaktusów. Wstęp kosztuje 30 BOB, co ciekawe tylko z biletem można skorzystać z toalety
;). Olbrzymie kaktusy robią wrażenie. Na wyspie spędzemy półtorej godziny, głownie spacerując i robiąc zdjęcia.
Kierowca pyta nas,czy chcemy zostać do zachodu słońca - próbuje nas zniechęcić mowiąc,że do miejsca naszego noclegu dotrzemy późno. Oni zawsze tak mówią
;) Nie zrażamy się i zostajemy. Wraz z zachodem słońca nasze cienie się wydłużają,robi się zimno, zrywa się porywisty wiatr, a dziewczyny ubierają na siebie kolejne warstwy ciuchów.
Miejsce na nasz pierwszy nocleg nie wygląda najgorzej - dostaliśmy nawet dwuosobowy pokój. Są prysznice,toalety,można też podładować aparat lub telefon. Ba,udało mi się tam nawet obejrzeć finał Ligi Europy - nie na żywo, ale i tak nie znałem wyniku. Angelina zwróciła uwagę na dziwny fakt, że na mniej więcej 20 facetów znajdujących się w pomieszczeniu, tylko ja jestem zainteresowany futbolem
:)
Po zjedzeniu smacznej kolacji udaliśmy się na zasłużony odpoczynek. Było zimno, ale dało się zasnąć - następnego dnia miało być duuużo zimniej
:)W stronę San Pedro
Wstałem trochę wcześniej niż reszta i wyszedłem na papierosa. Było zimno,ale znośnie. Panowała niesamowita cisza, przerywana co chwilę szczekaniem psów. Wioska, w której spaliśmy składała się z zaledwie kilku domostw. W oczy rzuciło mi się boisko do koszykówki:Czilijczycy są raczej nikczemnego wzrostu, więc zainteresowanie tym sportem jest dość ciekawe. Kto wie, może kiedyś w okolicy urodzi się czilijski Michael Jordan
;)
igore napisał:W stronę San Pedro c.dJedziemy dalej zatrzymując się przy gorących żrodlach, jednak żedne z nas nie decyduje się na kąpiel -amatorów takowej jest jednak wielu. Kolejnym przystankiem jest Laguna Verde, nad którą góruje wulkan Lincancabur, mierzący prawie 7 tys. m n.p.m. Tak,wiadomo – w lagunie mnóstwo flamingów. Jak dla mnie była ona za mało „verde”, lecz całość i tak prezentuje się niezwykle malowniczo.Sorry, ale wydaje mi sie ze nie Lincancabur tylko Licancabur i liczy 5920 m n.p.m. De facto, swieta gora Inkow, jak mi opowiadala moja przewodniczka, potomka Inkow.
;) Pozdrawiam.
@cccc Masz oczywiście rację - nie wiem skąd wzięło mi się & tyś m n.p.m
:lol: Jako ciekawostkę dodam, że w kraterze wulkanu znajduje się prawdopodobnie najwyżej położone jezioro na świecie.Część wulkanu należy do Chile a część do Boliwii.
@igoreNajwyzej polozonym kraterowym jeziorem na swiecie jest:Code:Ojos del Salado (Chile) - Staw na wysokości 6390 metrów - najwyżej położone "jezioro" na świecie.Licancabur (Chile) - Jezioro na wysokości 5916 metrów jest na 4-tym miejscu.
;) http://wulkanyswiata.blogspot.ch/2013/0 ... we-na.htmlPozdrawiam.
Tak zgadza sie, te stystyki sa rozne:http://www.highestlake.com/highest-lake ... html#KardaMam 2 pytania.A czy z trunkow probowaliscie w Chile Pisco sour?Czy zwiedziliscie Gejzery El Tatio - najwyżej położone pole gejzerów na świecie?Ja zrobilem b. rano wypad z San Pedro i kapalem sie w naturalnym basenie z wodą termalną. Temperatura wody wynosila ok. 38 °C, przy czym na dworze bylo ok minus 14.
;)
Tym razem odpuściliśmy pisco sour,sam nie wiem dlaczego i uznaję to za wielkie zaniedbanie. Spożywaliśmy go dużo w Peru i bardzo nam smakowało
:) Mam gdzies jeszcze butelkę pisco,więc może sam sobie zrobię tego smacznego drinka
;) Nie byliśmy na wycieczce do El Tatio i musieliśmy się zadowolić gejzerami widzianymi w Boliwii.
Zgadza się. Spory stek i naleśniki z warzywami, do tego deser, dwie butelki świetnego malbeca i dwie butelki wody. Jedzenie i alkohol to zawsze istotny punkt naszych wyjazdów i w tym temacie rzadko oszczędzamy. Wiadomo,jemy też często w tanich miejscach:lokalne fast foody,uliczne jedzenie. Akurat w restauracjach w Mendozie wydaliśmy znaczną część naszego budżetu. Ale jak odmówić półkilogramowego steka lub wyśmienitego wina
;)
Podsumowanie kosztówKwoty w PLN na osobę.LotyKraków - Rzym RT 500 zł (zbyt długo zwlekaliśmy z kupnem biletów, dodatkowo w dniu naszego powrotu kończył się długi weekend)Rzym - Santiago RT 1750 złSantiago - Calama RT 200 złAutobusyCalama - Uyuni 57 złSan Pedro - Calama 18 złSantiago - Mendoza 100 złMendoza - Valparaiso 100 złTaxiLotnisko w Calamie - Calama RT 57 złHostel - dworzzec w Mendozie 15 złPewnie jakieś 100 zł/os na dojazdy na lotnisko SCL i inne mniejsze wydatki transportowe. W sumie ca. 2900 zł/os.Wycieczki Salar de Uyuni - 390 zł plus wstęp do parku narodowego - 84 złValle de la Luna - 45złWycieczka konna i "grill" - 190 złRazem: 709 zł/os.Jak łatwo policzyć transport i wycieczki kosztowały w sumie ok. 3600 zł/os.Jeśli chodzi o noclegi; można wywnioskować z relacji, ile mniej więcej wydaliśmy. Kwoty przeznaczonej na konsumpcję nie będę podawał - każdy rozporządza swoim budżetem wedle własnego uznania. Z pewnością w ciągu dwutygodniowego wypadu w te strony mogliśmy wydać dużo mniej: śpiąc w hostelach i rezygnując z wyjść do restauracji,barów.
Gratuluję intensywnych dwóch tygodni (niezła inspiracja - i kolejny powód, aby w końcu w okolice Salar de Uyuni zawitać). A oddzielne gratki za podsumowanie z aktualnymi zdjęciami realnych cen i towarów w markecie
:)
Czesc wspaniala relacja !!!! Fantastyczne zdjęcia !!! Z racji tego ze tez będę w maju 10-18 w Chile mam kilka pytan.Kiedy kupowales bilety z Santiago do Calamy ze wyszly po 200 zl RT teraz i Skyairline i Latam pokazuja mi ceny 2 razy wyższe,oczywiscie na stronach chilijskich bo na innych jeszcze drożej.Czy naprawdę jest tak strasznie zimno w maju na pustyniach ? Kurtka + polar i buty trekkingowe wystarcza? Spiwor standardowy wystarczy ? Chce kupic czterodniowa wycieczke na "solniczki" ale raczej z San Pedro w Chile.Bede tylko 8 dni w Chile i jakos chce to dobrze rozplanować , czy 2 dni na Santiago i Valparaiso wystarczy ?Fajnie ze wreszcie ktoś pisze o cenach papierosow , ja przylatuje z Auckland i po Australii i Nowej Zelandii zapasy pewnie będą na wyczerpaniu.Rozumiem ze najtaniej kupie w Boliwii ? Pamietasz może ile kosztują na bezclowce w Santiago ? Pozdr
Psy
To może szybka dygresja przed wyjściem do pracy ;) Ci z Was którzy byli w Ameryce Południowej, wiedzą że to temat rzeka. Do dziś pamiętam, gdy podczas naszej pierwszej wizyty w Boliwii, wyszedłem z knajpy na papierosa, gdy z głośników zaczęłą się sączyć melodia piosenki "Who let the dogs out". Zapaliłem, a obok mnie przebiegło chyba z 30 psów :) Są wszędzie. Towarzyszyły nam, gdy wypłacaliśmy pieniądze z bankomatów, gdy siedzieliśmy w kawiarnianych ogródkach - a gdy nocą wracaliśmy do hotelu - często nas odprowadzały (drogę znały lepiej niż my). Potykaliśmy się o nie,głaskalismy - nigdy nie nie były groźne ani natarczywe. Najwięcej widzieliśmy ich chyba w Chile. Psy wyglądają na szczęśliwe, są dobrze odżywione i najczęściej wylegują się całe dnie w słońcu. Mnie,miłośnika tych czworonogów taki widok bardzo cieszył. Dlaczego jest ich aż tyle? Mariano,nasz gospodarz z Mendozy twierdził, że "łatwo mieć psa w Argentynie,tu mięso jest tanie" :)
@cccc Niestety nie, może następnym razem ;)Uyuni
Piąta rano to nie jest dobry czas na Calamę. Zimno,ciemno i jakoś tak nieprzyjemnie. Czekamy na autobus jako jedyni turyści w gronie pasażerów. Mogliśmy się tego spodziewać, gdyż połączenie Calama - Uyuni nie jest popularne. Większość wybiera San Pedro i właśnie stamtąd udaje się w stronę Salar de Uyuni, lub robi jednodniowe wycieczki. Dlaczego więc wybraliśmy Uyuni? Trochę obawialiśmy się choroby wysokościowej, a wyjazd z położonej wyżej Boliwii zmniejsza ryzyko zamienienia podróży w niezbyt ciekawe przeżycie. Sami nigdy nie mieliśmy objawów "sorochi", ale widzieliśmy je u innych i nie wyglądało to zachęcająco. Poza tym wycieczka z Boliwii jest tańsza a i miasto chcieliśmy zobaczyć ;)
Odjeżdżamy punktualnie. W autobusie jest chłodno, ale na każdym siedzeniu znajduje się koc. Krajobrazy za oknem wyglądają całkiem nieźle - to trochę przedsmak trzydniowej wycieczki, w jaką dane nam będzie się wybrać następnego dnia. Dojeżdżamy do granicy: najpierw strona chilijska - dwóch młodych chłopaków w dresach pobieżnie sprawdza nam paszporty. Po stronie boliwijskiej wszystko jest już bardziej "na poważnie": mundury i względny profesjonalizm. Sama granica znajduje się pośrodku niczego. Boliwijskie kobiety rozłożyły kilka stoisk, gdzie można coś zjeść lub kupić drobne przekąski. Razem z naszym stoi tylko jeden autobus, jadący w przeciwną stronę.
Do Uyuni dojeżdżamy po niecałych ośmiu godzinach. Na pierwszy rzut oka miasto wygląda jak jedna wielka prowizorka. Nie zachwyca, ale jest fotogeniczne. Meldujemy się w hostelu i idziemy zwiedzać. Nie jest to metropolia, a samo centrum można zobaczyć w parę godzin.
Można sobie wyobrazic, jak wyglądałoby miasto, gdyby nie liczne grupy turystów, przyjeżdżające na znajdującą się w pobliżu najwięksże "solnisko" świata. Na każdym kroku spotykamy liczne agencje turystyczne i wszelkiej maści noclegownie. Turystyka przekłada się również na ceny i w Uyuni jak na boliwijskie standardy jest dość drogo. W parze z wysokim cenami nie idzie niestety jakość usług. Boliwijczycy sa dość leniwą nacją i nie kwapią się by obsłużyć gringo. W kilku knajpach nikt nawet do nas nie podszedł, chociaż nie było innych gości. W innych miejscach obsługa potrafiła znikać na pół godziny, kompletnie nie interesując się, czy wciąż jesteśmy w lokalu. Nie ożywiają się nawet w momencie zapłaty - są apatyczni i unikają kontaktu.
Podczas włóczęgi po mieście, trafiliśmy na targ, niestety niezbyt okazały, ale bardzo autentyczny.
Trzydniową wycieczkę w stronę San Pedro de Atacama kupiliśmy w biurze Andes Salt Expeditions. Cena wywoławcza - 700 BOB (1 BOB = ok. 58 groszy), stargowaliśmy do 650 BOB: w cenie przejazd,posiłki, noclegi. Dodatkowo należy mieć ok. 200 BOB na wstęp na Isla Incahuasi i do parku narodowego.
Trochę jedliśmy, trochę piliśmy i generalnie dość leniwie spędzaliśmy czas. Uyuni nie jest miejscem, w którym chciałoby się utknąć na dłużej. Spotkaliśmy angielską parę, która wprost nie mogła uwierzyć, że zdecydowała się tu zostać dwa dni - już po pierwszym mieli zdecydowanie dość :)
Ceny:
Nocleg - 230 BOB za dwuosobowy pokój z łazienką
Piwo - 15-30 BOB za butelkę w knajpie
Obiad - ok. 120 BOB - burger,tortilla i piwo
Papierosy - 10-15 BOB
Salar de Uyuni
Salar de Uyuni zawsze był jednym z moich podróżniczych marzeń. Wiadomo,każdy z nas ma ich pewnie setki. Już poprzedniego dnia zrobiliśmy zakupy na wyjazd: głównie woda,słodycze i alkohol. Mieliśmy wyjechać o 10.30 – wyjechaliśmy około południa – ot,uroki Ameryki Południowej. Przed biurem,skąd mieliśmy odjechać spotkaliśmy sześcioro Francuzów i parę Holendrów. Wiadomo było,ze pojedziemy z Francuzami,pozostało pytanie z iloma. Okazało się, że trafiła nam się jedynie dwójka:ojciec z ćórką – Angelina i Pascal okazali się być świetnymi towarzyszami.Jest to o tyle istotne, że spędziliśmy z nimi następne 48h. Na nasze szczęście Angelina mówiła biegle po hiszpańsku i angielsku. Przez pierwszy dzień kierowca łudził się, że znajdzie jeszcze dwie osoby „last minute”. Nie udało mu się i pojechaliśmy we czwórkę (samochód jest przewidziany na sześciu pasażerów). Nasz kierowca był miły, żuł bez przerwy liście koki, odzywał się rzadko. Z początku wydawał się spokojnym kierowcą, ale w trakcie wycieczki obudził się w nim rajdowiec i wyprzedzał wszystkich po drodze.
Pierwszy przystanek standardowo na „cmentarzysku pociągów”, miejscu gdzie rozpoczynają wszyscy i gdzie trudno zrobić zdjęcie bez wszechobecnych turystów w kadrze. Miejsce ciekawe,ale miałem wrażenie, że to taka typowa „zapchajdziura” – coś przecie trzeba pokazać gringo. Następnie jedziemy powoli w stronę Salaru , zatrzymując się jeszcze na targu z pamiątkami. Sama solna pustynia robi niesamowite wrażenie: jest płasko (jest to jeden z najbardziej płaskich obszarów na świecie),jest jasno (okulary słoneczne wymagane) i jest super :)Mogliśmy sobie jedynie wyobrazić, jak pieknie musi wyglądać Salar pokryty wodą, tworzący największe lustro na ziemii.
Zaczęliśmy od lunchu,dla nas kotlety z alpaki,dla dziewczyn coś na kształt placków ziemniaczanych (obie są wegetariankami). Jedzenie było smaczne i obfite – przewidziane na sześć osób,więc nasza czwórka mogła się najeść do syta.
Po posiłku jedziemy na Isla Incahuasi - wyspę kaktusów. Wstęp kosztuje 30 BOB, co ciekawe tylko z biletem można skorzystać z toalety ;). Olbrzymie kaktusy robią wrażenie. Na wyspie spędzemy półtorej godziny, głownie spacerując i robiąc zdjęcia.
Kierowca pyta nas,czy chcemy zostać do zachodu słońca - próbuje nas zniechęcić mowiąc,że do miejsca naszego noclegu dotrzemy późno. Oni zawsze tak mówią ;) Nie zrażamy się i zostajemy. Wraz z zachodem słońca nasze cienie się wydłużają,robi się zimno, zrywa się porywisty wiatr, a dziewczyny ubierają na siebie kolejne warstwy ciuchów.
Miejsce na nasz pierwszy nocleg nie wygląda najgorzej - dostaliśmy nawet dwuosobowy pokój. Są prysznice,toalety,można też podładować aparat lub telefon. Ba,udało mi się tam nawet obejrzeć finał Ligi Europy - nie na żywo, ale i tak nie znałem wyniku. Angelina zwróciła uwagę na dziwny fakt, że na mniej więcej 20 facetów znajdujących się w pomieszczeniu, tylko ja jestem zainteresowany futbolem :)
Po zjedzeniu smacznej kolacji udaliśmy się na zasłużony odpoczynek. Było zimno, ale dało się zasnąć - następnego dnia miało być duuużo zimniej :)W stronę San Pedro
Wstałem trochę wcześniej niż reszta i wyszedłem na papierosa. Było zimno,ale znośnie. Panowała niesamowita cisza, przerywana co chwilę szczekaniem psów. Wioska, w której spaliśmy składała się z zaledwie kilku domostw. W oczy rzuciło mi się boisko do koszykówki:Czilijczycy są raczej nikczemnego wzrostu, więc zainteresowanie tym sportem jest dość ciekawe. Kto wie, może kiedyś w okolicy urodzi się czilijski Michael Jordan ;)