Przepłynięcie rzeki to miłe kilka minut, które spędzamy w sumie na robieniu pamiątkowych zdjęć. Po drugiej stronie rzeki łódź przybija wprost na ląd, nie na żaden pomost. Wyskakujemy, zabieramy plecaki i ruszamy za pozostałymi pasażerami. Przejmuje nas jednak jakiś umundurowany strażnik i sygnalizuje że mamy iść za nim. Wygląda to nieco bardziej cywilizowanie, a strażnik jest w pełnym umundurowaniu co wyraźnie wskazuje kim jest.
Przed nami w kolejce z kilka osób, wiec mamy pecha. Tutaj tez jest kilku naganiaczy. Czasami to śmiesznie wygląda. Stoi człowiek obok ciebie i obok strażnika. Wyciagasz paszport, a on wyciąga rękę po paszport aby przekazać strażnikowi. To samo się dzieje jak chcesz zapłacić za coś w sklepie. W kilku przypadkach tak miałem, więc to nie przypadek. Trzeba takich ignorować i tyle. Zupełnie nieszkodliwi. Po stronie mauretańskiej na wejściu stoliczek i strażnik sprawdza paszporty. Musimy czekać pod innymi drzwiami, a co chwile ktoś donosi inne paszporty. Nie znamy francuskiego, wiec komunikacja raczej minimalna. Obok nas siedzi kobieta ubrana cała na czarno w Hidżab. Ma dziecko, które ewidentnie jest chore. Na moje amatorskie oko, konieczna jest wizyta lekarska. Głęboki, zaawansowany kaszel dziecka, ale nie bardzo mamy jak się dogadać. Spędziliśmy tam grubo ponad godzinę. Kobieta na ziemi razem z nami. Nikt się nie przejął.
W końcu nadeszła nasza kolej. Standardowe pytania, czyli gdzie jedziemy i jaki nasz zawód. Wizę oczywiście dostaniemy na każdym przejściu lotniczym a także i tutaj. Koszt 55 euro. W tym pokoju jeden wklejał wizy i pobierał odciski palców a drugi siedzący w przeciwległym kącie, sprawdzał nam te wizy w paszporcie. Trzeba było tez podać koniecznie swój numer telefonu z Polski, który skrzętnie został wpisany do systemu komputerowego. No tak jedna osoba za drugą. Trochę się nam już nudziło. Co chwile też podchodził jakiś człowiek który pytał o to gdzie jedziemy i czy potrzeba nam transportu.
W końcu jesteśmy w komplecie. Wizy wbite w paszporty. Kilku z nas porobiło zdjęcia w różnych miejscach, ale przyłapani na gorącym uczynku, spotkaliśmy się z surowym, karcącym protestem z żądaniem skasowania zdjęć. Co też uczyniliśmy. Zadziwiające jest to, że nikt jeszcze nie wpadł na to że w nowych smartfonach wszystkie zdjęcia można z kosza przywrócić.
Budynek graniczny, gdzie wbijane są wizy.
Kilkanaście metrów dalej jest brama wjazdowa gdzie strażnicy sprawdzali nam ponownie paszporty. Co ciekawe jeden z nich koniecznie chciał sprawdzić zawartość naszych plecaków, szeptając mi konspiracyjnie do ucha pytanie czy mam alkohol
:roll: . Kilka minut i jesteśmy poza przejściem granicznym.
Tak to wygląda po stronie Mauretanii.
Tutaj jednak warto podsumować to najbardziej niebezpieczne i skorumpowane przejście graniczne. Groza i terror w połączeniu z torturami to niemal to czego powinnyśmy doświadczyć
:) . Nic podobnego. Trzeba przyznać wprost. To miejsce nam mocno niepokoiło. Nie ma co grać bohatera. Rzeczowość okazała się jednak zgoła inna. Oprócz sporego folkloru z przepłynięciem rzeki łódką, to wszystko poszło gładko, bez żadnych problemów. Nie strąciliśmy dodatkowo nawet złotówki. Pamiętam ze rozważaliśmy długo przejście graniczne w Diama, które podobno jest dużo łatwiejsze, ale zniechęciły mnie opisy problemów ze złapaniem transportu publicznego. Dodatkowo trzeba tam zapłacić za przejazd przez Park Narodowy Diawling ponad 10 euro. Tak kontrastowe odczucia mnie jednak mocno zaskoczyły. Wiadomo że na Internecie ludzie opisują swoje przygody tak jakby szli boso przez piekło, ale z czystym sumieniem mogę napisać że nasze przejście było w sumie spokojne i bez jakichkolwiek problemów. Po chwili rozważania, wydaje mi się że kłopoty na tym przejściu mogą dotyczyć zmotoryzowanych podróżnych, choć tego nie jesteśmy w stanie zweryfikować.
Całość od przejścia w Senagalu, do wyjścia z posterunku granicznego w Mauretanii zajęła nam prawie 4h. Bardzo długo, ale ponadnormatywnie wg mnie czekaliśmy na granicy mauretańskiej, nie unikając przed nami kolejki. Jest 18:00, a do stolicy kraju czyli Nawakszut mamy ponad 200km. Za chwilę zacznie zachodzić słońce, więc musimy spieszyć się ze znalezieniem transportu.Odchodźmy dobre 300m od granicy, aby na spokojnie załatwić sobie sensowny transport. Mamy już za sobą ogon kilkunastu osób która są skłonne załatwić nam transport lub posiadający swój samochód. Pierwsze ceny są nieadekwatne, wiec ostentacyjnie zlewamy ich i idziemy dalej. W końcu zaczynamy powazne negocjacje, bo czas nagli. Mamy do Nawakszut 300km, więc trzeba ruszać. Musimy wziąć dwa auta, więc zanim wygegocjowaliśmy coś sensownego, upewniajac się że dobrze się rozumiemy mija łącznie godzina. W zasadzie rzadko kiedy kierowca rozumie po angielsku, więc momentalnie znajduje się ktoś na ulicy który kilka słów jednak rozumie i może tłumaczyć. W zasadzie aby nie było nieporozumień, nasze negocjacje kończa się na wyciągnięciu kalkulatora i proszeniu aby kierowca wpisał cyfre w kalkulator. Zapłaciliśmy 100euro za dwa samochody. Wyszło po 64zl od osoby co uznaliśmy za kwotę akceptowalną. Pchanie się z bagażami do jednego auta po to aby zapłacić po 40zl nie miała sensu. Ruszamy.
Po przejechaniu kilku kilometrów. Pierwszy policyjny check point. Nie wiem co tam się działo ale kierowcy tylko przekazywali banknoty z ręki do ręki. Nie wiem w sumie za co.
Kilka kilometrów dalej. Check point. Wiele wpisów na forum mówi o "fiszce" dla Mauretanii i że potrzebowali ich dziesiątek do przekazania ich do policyjnych punktów kontrolnych. Okazuje się to prawda.. Tutaj też proszeni jesteśmy o „fiszki”, czyli najważniejsze informacje z paszportu. Najlepiej zrobić sobie kserokopie paszportu.
Kolejny check point… Zaczynają się piękne widoki. Piaski Sahary. Zachodzi słońce więc piasek wchodzi w głęboki pomarańcz. Przed 19 słońca już nie widać… szkoda bo w sumie bardzo się nam podoba widok za oknem, choć wiemy że taki widok będzie jeszcze nie raz. Wiele osób mówiło że tutaj nic nie ma i nie ma po co przyjeżdżać. No ale mnie się podoba! Biegające po piaskach pustyni za piłką dzieciaki, stada kóz biegających co chwilę przez drogę, prości ludzie niespiesznie zajmujący się swoimi sprawami, to wszystkowiedzący dla mnie piękne. Serio! Mimo tak długiego dnia, nie czuję zmęczenia. Może to nastrojowa senegalska muzyka której słuchał nasz kierowca, może to widok wielbłądów powolnie jedzące gałęzie tuż przy drodze, ale czułem jak endorfiny działaj na mnie bardzo mocno.
Kolejny check point…. zaczynam je zapisywać. Pytamy się kierowcę który mimo wszystko troszkę zna angielski po co to kontrole wszystkie. Wymownie pokazuje nam banknot który ma w ręce i zaczyna się śmiać. No ale banknot w przeliczeniu na polskie o wartości 5zl przeszedł z ręki do ręki bardzo szybko i mogliśmy jechać dalej bez pokazywania paszportów. Kierować zwraca uwagę abyśmy nie rozbili żadnych zdjęć podłącz kontroli ale też nie planowaliśmy.
Gdzieś mniej więcej w połowie drogi jest miasteczko w którym się na krótko zatrzymujemy po wodę i jemy dobre bagietki z omletem za jedyne 3zl od sztuki. Trzeba przyznać że kobiety które nas obsługiwały ubaw z nas miały niesamowity. Ciężko było o porozumienie językowe ale wiadomo że na migi też można, a i pośmiać się z siebie także i w dobrych nastrojach jechać dalej.
Zaczynam rozkładać jutrzejszą podróż z Nawakszut do Ataru na czynniki pierwsze. Zupełnie bez sensu. Wiem że to będzie kilkanaście godzin w samochodzie, ale przecież nic nie zmienię i zamartwianie się logistyką podróży nie jest najlepsze w tym momencie. Za oknem ciemna noc, więc człowiek skacze myślami z tematu na temat.
Znowu check point. Kolejny check point. W sumie coś się dzieje. Paszport pokazaliśmy póki co tylko raz. Przed wyjazdem porobiliśmy sobie po 20 kopii paszportów aby móc je wydawać w razie potrzeby, tak też czytałem na różnych forach. Na kontrolach kierowca wita się przez okno uściskiem dłoni. Banknot bezszelestnie zmienia właściciela. W sumie przy tylu kontrolach to już jest spory wydatek. Do tego jeszcze paliwo na 300 km. Koszty własne mają spory udział w tym biznesie.
Kolejny check point… Następny check point. Nie, nie mylę się. Cały czas zapisuje ba bieżąco te kontrole. Kolejny check point i kolejny. Na następnym check point musimy wyjść z auta bo ktoś innych chce zobaczyć paszporty. Wychodzimy więc z aut, okazujemy paszporty. Mamy zrobione ksera więc szef zadowolony że nie musi ogarnąć paszportów, pozbierał kartki i kazał jechać dalej. Jakie to bez sensu wszystko.
Dojechaliśmy na miejsce po 3h i 200km, czyli bardzo szybko. Droga była prosta, szeroka. Ruch w zasadzie zerowy. Nawierzchnia bardzo dobra, ale w sumie nie ma zimowych przymrozków, to chyba dlatego. Kierowcy zostawiają nas pod brama naszego noclegu. No i oczywiście zgrzyt. Płacimy 100 euro, ale kierowca wydaje się być zaskoczony i mówi że ma być 120. Kręcimy przecząco głowami. Ustalaliśmy przed wyruszeniem kwotę dokładnie na kalkulatorze i dodatkowo pokazywaliśmy banknot jaki będzie po przyjeździe na miejsce. Warunki przejazdu ustaliliśmy z właścicielem pojazdów, bo to byli tylko kierowcy. Tak to działa, bo kierowca nawet starał się nam to po drodze wyjaśnić. Ignorujemy kierowców i idziemy do naszej „auberge” czyli naszego noclegu. Nie chcemy nikogo oszukać i to już nawet nie jest kwestia pieniędzy, ale czujemy że nas próbują naciągnąć, bo podczas wyjazdu bardzo duża wagę przywiązujemy do szczegółowego ustalania kosztów z kierowcami, aby nie było nieporozumień.
Kierowca nie wiedzieć dlaczego, pobiegł do właściciela hostelu… na skargę
:o . Dyskutował zawzięcie po francusku. Właściciel ze stoickim spokojem wysłuchał i jak później nam zrelacjonował, poinformował go że to nie jest jego sprawa, bo nie zajmuje się ustalaniem transportu. Kierowca był chyba mocno poirytowany, bo 15 minut później znowu przyszedł, ale właściciel kazał mu natychmiast opuścić jego dom. W sumie to czuje ze to ten właściciel samochodów namieszał i chyba wprowadził w błąd kierowców, ale to już nie nasza sprawa.
Nasz nocleg specyficzny. Trójka z nas miała pokój z murowanymi ścianami. Pozostała część na dachu w drewnianych domkach. Były tez porozstawiane namioty na piasku. Toaleta pod gwiazdami
:) No ale klimat był.
Jeszcze w Polsce znalazłem w Internecie agencje, która mogła nas zabrać do Ataru. Cena była odpowiednia bo jakieś 50zł od osoby. Punkt odjazdu był oddalony jakieś 10km od noclegu, wiec dopytywaliśmy o możliwość podjazdu pod nasz hostel. Extra 100zł za wszystkich. Niby to po 12zł, ale czułem że ktoś przegina. Poprosiliśmy więc naszego właściciela o pomoc w organizacji i okazało się że bus może rano podjechać po nas bez dodatkowych kosztów. To tylko pokazuje że warto nawet kilka razy weryfikować własne ustalenia.
Była noc, ale chcieliśmy jeszcze zrobić jakieś zakupy na następny dzień i coś zobaczyć w stolicy. Nasz nocleg był chyba w takiej lepszej dzielnicy, bo bardzo blisko była Ambasada Stanów Zjednoczonych. Ogromny, ogrodzony teren, z wieloma budynkami. Przy okazji warto nadmienić że Mauretania nie ma żadnej polskiej placówki dyplomatycznej. Nasz kraj podlega pod kompetencje Ambasady RP w Rabacie (Maroko). W Nawakszut jest jednak jakiś Konsulat Honorowy Rzeczpospolitej, ale raczej ma to znaczenie symboliczne niż organizacyjne.
Jest kilka supermarketów wyglądających mocno europejsko. Nawet jest polskie mleko. W okolicy raczej już nic nie ma więcej do zobaczenia o tej porze, oprócz jakiegoś kebaba (podobno dobry) i biegającego po ulicy wielbłąda
:D .
Jutro startujemy 6:45 rano, więc zamawiamy śniadanie na 6. Strasznie tną muszki po nogach, wiec nie pozostaje nic innego niż wypłacić jeszcze walutę z bankomatu, zaakceptować dodatkowa prowizje od wypłaty (około 20zł) i iść spać.Śniadanie jemy w pośpiechu, bo późno zaczęli je przygotowywać i już bus po nas przyjechał. Tradycyjnie bagietka z dżemem jednak została zaliczona. Jedzie z nami jedno ciemnoskóra, młoda dziewczyna z Francji o imieniu Jay-Jay (jaja). Ładujemy się do busa i jedziemy na „dworzec”. Bus jest z Agencji Teissire Voyages, czyli to ta sama z która rozmawiałem jeszcze z Polski. Koszt transportu z Nawakszut do Ataru to 500 mro (ougija) za osobe, czyli 50zł. To bardzo dobra cena biorąc pod uwagę ze to dystans około 450km.
Bus wypełniony pasażerami w całości. Warto rezerwować miejsce wcześniej. Dach busów to bardzo ważna przestrzeń. Oprócz naszych bagażów, transportowana jest z nami koza i duże panele słoneczne. W sumie ciekawy folklor, ale transport kóz w ten sposób jest chyba pospolity, zważywszy na to że inne busy na trasie też tak je przewoziły. Przed startem tradycyjna mauretańska herbatka i w dobrych nastrojach o 7:45 ruszamy.
Pierwszy check point. Kierowca ma listę numerami paszportów więc nie musimy naszych wyciągać. W busie z nami jedzie też jakaś „gwiazda” marokańskiego YouTuba z 555 000 subskrybentów. Jego celem też jest przejechanie się najdłuższym pociągiem świata. On planuje wsiać na pociąg dzień po nas.
Znowu zaczynają się piękne widoki. Nas bus ma oklejone na ciemno szyby co początkowo nieco mi przeszkadzało. Później było to jednak zbawienne w palącym słońcu. No i dodatkowo mocno podkreślało pomarańcz piasku. Jest ładnie.
Check point. Check point.
Check point. Jesteśmy proszeni o „fiszki”. Ja nie daję. Moje zostały w plecaku na dachu, a strażnik nie daje rady się doliczyć. Jedzie nas 12 osób.
Check point
Krótka przerwa w miejscowości Akdzawadzat. Na rusztach przygotowane szaszłyki mięsne. Obok świeża produkcja, ale jakoś tak... no... nie byliśmy głodni. Z pewnością mięso było świeże…
Check point. Krótkie okazanie kserówek. Połowa z nas nawet nie wyciągnęła niczego. Zerknął i tyle.
Zbliżamy się do Atar. Pojawiają się nawet góry. Z piasków pustyni wystaje sporo skał. Wyglądają jak wulkaniczne. Sporo też wielbłądów. Cieszą one nas bardzo, choć miejscowi chyba nie podzielają naszego entuzjazmu. Zresztą my mijając krowy na pastwiskach nie robimy z tego żadnego wydarzenia
:)
Check point
Postój dłuższy. Jednak tym razem wzięli paszporty i fiszki. Ktoś widocznie w jednej z budek wyglądających jak schronisko dla kóz chciał je pooglądać.
Krajobraz jest teraz mocno kamienisty. Tego się nie spodziewałem Jeszcze jeden check point. Tym razem skrupulatnie. Każdy musiał oddać fiszkę lub dać paszport.
Przyjazd godzina na miejsce do Ataru 14:15. Mieliśmy bardzo wygodnego busa i trasa przebiegła w komfortowych warunkach. Jakby na to nie patrzeć każdy miał swoje jedno siedzenie
;-)
Docieramy na miejsce 14:15. Wita mnie jakiś mauretańczyk z kartką z moim nazwiskiem niczym na hali przylotów. To właściciel Toyoty 4x4. Nawiązałem z nim kontakt jeszcze w Polsce i ustaliłem wszystkie szczegóły. W sumie utrzymywał kontakt już od Amsterdamu, pisząc lub dzwoniąc czy wszystko OK. Szybkie przywitanie i zostawiamy u niego plecaki, a sami pakujemy się do samochodu. Zgarniamy przy okazji naszą ciemnoskórą towarzyszkę podróży. Samochód mamy taki, że w środku 4 osoby + kierowca a na pace kolejne 4 osoby.
Naszym celem jest Szinkit (fr. Chinguetti). Nie mamy za wiele czasu, bo aby wcześnie rano wyjechać do Az-Zuwajrat zdążyc wskoczyć na pociąg, musieliśmy spać w Atar, więc za kilka godzin wrócić. Kierowca samochód chciał 130 euro. Wstępnie dwa takie zarezerwowałem, ale dzień przed przyjazdem zostaliśmy przy jednym. Koszt zabierał transport w dwie strony, podwózkę, zwiedzanie, czekanie na nas na miejscu. Ustaliliśmy jednak że 2h to nie tak źle i część z nas zdecydowała się jechać na pace toyoty, traktując to jako dodatkowa przygodę.
Wyjeżdżając z miasta trafiamy na szutrowa drogę którą zajmuje nam 2h do celu. W sumie już wiemy po co takie auto. Kurz, pył, piasek i dziury. Myślę że endorfiny naszych towarzyszy jadących na pace skończyły się bardzo szybko. Może za wygodnie nie było, za to było dwa razy taniej
:D .
Nasza Francuzka, okazała się być Miss Bordeaux 2022r i TOP 15 Miss France. Hmm… ciekawe. Bardzo miła, skromna dziewczyna. Docelowo miała jechać zobaczyć oazę Terjit, ale zdecydowała się jechać z nami do Szinkit. Jay-Jay wybrała się samotnie w dwutygodniową podróż po Mauretanii. Odważnie
8-) . Bardzo szybko okazało się że jej znajomość francuskiego (i angielskiego) bardzo nam pomaga.
Naszym celem w Mauretanii jest przejechanie całej trasy, jednym z najdłuższych pociągów świata, ale i zobaczenia miasta Szinkit. W średniowieczu było to tętniące życiem metropolia, centrum nauki, religii, prawa, matematyki i astronomii. Spotykali się tutaj pielgrzymi w drodze do Mekki. Miasto nazywano kiedyś siódmym najświętszym miejsce islamu. Pozostałością po dawnej świetności jest meczet i biblioteka z ok. 6000 manuskryptami, w tym także średniowiecznych pochodzących z IX wieku. Przetrwały dzięki przechowywaniu w kilku rodzinnych bibliotekach. Jeszcze przed wyjazdem widziałem wiele filmów na ten temat i wiedziałem że chce to zobaczyć. Miasto wpisane jest na listę światowego dziedzictwa UNESCO, co już dla mnie jest ogromna wartością. Nie be znaczenia jest również fakt, że jako miasto mieszczące się na środku pustyni ulega mocnej degradacji, a piaski Sahary wdzierają się do jej wnętrza co raz mocniej.
Krajobraz bardzo ładny i co zaskakujące robi się mocno górzysty. Do Szinkit docieramy sprawnie. Zauważam że wszystkie domy tutaj otoczone są kamiennymi murami i nie widać co się dzieje w środku. Pewnie osłania to od wszechobecnego piasku, a i daje cień, który tutaj jest często zbawienny. Nasz samochód podjeżdża bezpośrednio pod wejście do biblioteki na której nam zależało. W rozpoczynał się akurat pokaz średniowiecznych ksiąg dla grupki niemieckich turystów, wiec dołączamy. Opiekun biblioteki jest mi „znany”. Widziałem go wielokrotnie na filmach. Ciekawie opowiadał o historii tego miejsca, pokazując nam średniowieczny wydania Koranu i pierwsze tomy poezji. Przerażające było dla mnie to, że bezcenne manuskrypty kładzione są cały czas na ziemi i dotykane gołą ręką. W zasadzie może to robić także każdy zainteresowany, co tez o zgrozo widywałem na filmach na YT.
Nie mamy za dużo czasu, a planuje jeszcze zobaczyć jak wygląda to miejsce z lotu ptaka. Oddalam się wiec w kierunku meczetu zbudowanego około XIIIw. Podobno minaret tego meczetu jest drugim, najstarszym minaretem na świecie, który jest w ciągłym użyciu. Przy okazji kupujemy tradycyjne mauretańskie chusty (3szt 10$), które planowaliśmy założyć podczas jazdy pociągiem przez Sahare.
Puszczam jeszcze na szybko drona, aby zobaczyć jak to wszystko wygląda z lotu ptaka i robię kilak zdjęć. W sumie to zawsze jest ciekawe, bo to zupełnie inna perspektywa.
Wskakujemy na Toyotę i jedziemy na wydmy na zachód słońca. Piasku jest bardzo dużo… w końcu to jednak środek pustyni. Zachód jest spektakularny, ale nie zostajemy aż do samego końca. Mamy jeszcze 2h drogi powrotnej do Ataru, a chcemy coś zjeść, zrobić jakieś zakupy na drogę i iść spać, bo skoro świt wstajemy aby ruszać dalej.
Właściciel Toyoty zaoferował nam już wcześniej nocleg. Nie ma go na booking. To kilka budynków, raczej mało hotelowych warunkach. Jednak jest prysznic, a i dostaniemy tam kolację. Zwykłe stalowe prycze lub podłoga nam jednak wystarczają. Mówimy sobie że jutro będziemy spać na rudzie i nikt narzekać nie będzie, to możemy uznać że dzisiaj to warunki bardzo poprawne
:D
Kolacja składała się z zupy z ciecierzycy z dodatkami i kuskus z mięsem z wielbłąda. Chwilę na rozmowę i sen. Na pustyniach wygląda pięknie niebo. Nie mogę się doczekać już tego jak będzie wyglądać podczas jazdy pociągiem.
Rano śniadanie o 7. Klasyka. Bagietka z dżemem. Ładujemy się do busa. Jay-Jay decyduje się z nami na dalszą podróż. Busik na dworzec. Doładowujemy się jeszcze czterema mauretanczykami i… kozą na dachu. Dzisiejszy pojazd jest nico bardziej zdezelowany. No ale najważniejsze że jedziemy dalej. Przed nami jakieś 6h drogi. Koszt dojazdu z Atar do Az- Zuwajrat to 500 mro (Ugija). W sumie tyle samo co z Nawakszut do Ataru. Tutaj warto wspomnieć, że Mauretania przeszła denominacje 1 stycznia 2018r. Dosyć dawno, ale mieszkańcy często ceny podają w tysiącach, szczególnie Ci starsi. Trzeba więc się upewniać czy się rozmawia o 500 czy 5000 mro. Najlepiej jak już pisałem pokazywać im kalkulator aby sami wpisywali na nim cenę.
Oczywiście na wyjeździe z miasta tradycyjna fiszka. Kolejne check point
Robimy krótki postój w miejscowości Szum. Teoretycznie mamy 9 osobowego plus kierowca. W praktyce zabraliśmy kolejnego pasażera i jedziemy w 16 osób, nie zapominając o biednej kozie na dachu. Chociaż jak się tam zastanowić to może jej komfort jazdy poza wiatrem nie jest taki zły.
W Szum pociąg się zatrzymuje. Tylko że w nocy. Nie chcemy wsiadać w nocy. Nic nie widać a chcemy się przecież nacieszyć za dnia widokiem i zachodzącym słońcem. Zresztą sama logistyka wagonowa z umiejscowieniem siebie, miejscem na „legowisko” pewnie nie jest łatwa, więc wolimy więcej widzieć. Minus taki że jedzie się dłużej. No ale chcemy też pokonać całą trasę.
Monotonie drogi przerywa jedynie krótka przerwa na sikanie, o czym warto wspomnieć. Mauretańczycy za każdym razem do sikania kucają. Na początku nie zorientowałem się o co chodzi, ale po chwili już było wszystko jasne. Robią to w ten sposób nawet bez tradycyjnych szat, a w spodniach.
Check point
Kilka kilometrów od docelowego miejsca jest przystanek. Tam w maleńkim sklepiku kupiliśmy wodę, bagietki.
O 12:15 docieramy do Fudajrik. Kierowca zjeżdża lekko z drogi i zostawia nas przy takiej budce dróżnika. Do Az-Zuwajrat jest jeszcze niespełna 30km. Google map pokazuje wyraźnie że jesteśmy w „Iron Ore Train Hop-on Point”. No to wysiadamy. To miejsce wygląda nieco inaczej niż widziałem na filmach, ale wiem ze tutaj tez można wsiąść. Zresztą byliśmy tak oszołomieni sytuacja i nie zastanawialiśmy się nawet czy to już tutaj czy trzeba jechać dalej. W kilka chwil się okazało że Bunio jako jedyny nie kupił żadnej wody, ani nic do jedzenia. Sklep oddalony o 5km. Jeden jedyny kierowca który tam był z jakaś parą dziewczyn z Anglii zgodził się pojechać po wodę za.. extra 100zł. Przesada, tym bardziej że woda kosztuje 1zł za 0,7l. No ale pieszo tez nie bardzo jak, bo wiem że pociąg powinien przyjechać pomiędzy 14:00-17:00. Tego tez nigdy nie wiadomo, bo to uzależnione jest od tego jak szybko wagony zostaną załadowane rudą. Buno wyraźnie wkurzony. Zakładał że pojedziemy do Az-Zuwajrat i tam zrobi zakupy.
Angielki po jakimś czasie dowiadują się od dróżnika, że pociąg nie będzie zatrzymywał się w Szum. One chciały tylko tam jechać, więc wzięły swojego wynajętego kierowcę i odjechały. Wściekłe.
Na bocznicy stoi kilka wagonów, więc nawet z nudów testujemy wsiadanie do nich. Ubieramy nasze chusty, kominarki, sprawdzamy czołówki, cały sprzęt. Wydaje się że jesteśmy dobrze przygotowani.
Klikam "Pomocny", bo utwierdziłem się w przekonaniu, żeby się nie żenić
:mrgreen: DAD napisał:Przegadałem chwilę temat z żoną i szybko dostałem zielone światło na wyjazd, pod warunkiem DAD napisał: Marcin długo negocjował wyjazd z żoną, która po wielu tygodniach
No tak. Dla zwiększenia wiarygodności dodałem kolejne zdjęcie już z bagietką
;-)Gdyby ktoś jednak uznał ze na dwóch zdjęciach są różne obrusy, to dodam ze siedzielismy przy długim stole złączony z dwóch, gdzie były dwa obrusy, różnych kolorów
:lol: Co do samej bagietki. Przez kolejny tydzień w zasadzie jedliśmy bagietki na śniadanie, obiad i kolacje
:D
No tak, tak. Tez weryfikowaliśmy na miejscu. Generalnie to była modelka. Na serio mila i sympatyczna dziewczyna. Z modelkami to tak jest jak w tym programie Top Model. Dziewczyny na ulicy normalne ze tak powiem, a podczas sesji zdjęciowej wyglądają mega super. Oglądając jej zdjęcia profilowe tez widziałem kilka ciekawych stylizacji, gdzie wyglądała zupełnie inaczej niż ją znamy.No i taka ciekawostka... dostała wypowiedzenia z agencji, bo uznali ze jest za gruba
:lol: Ogólnie mega pozytywna dziewczyna. Raczej kojarzę takie panny jako te zadzierające nosa.
Wszystko opisze jak trzeba
;) Tylko to zajmuje czas. Zjęcia musze konwertować na jpg, później zmienić wielkość, zmienić rozmiar, napisać tekst... to wszystko trwa. Dlatego dodaje co kilka dni, bo to same w sobie nieco męczy
:twisted: Zdradzę tylko ze ze tytuł nie jest przypadkowy
:shock:
Świetna relacja i ogólnie bardzo ciekawy powód wycieczki, w sumie lecieć tam po to żeby się przejechać towarowym pociągiem ? Ciekawe czy jeszcze żadne biuro podróży nie podłapało tego jako okazji do biznesu ? A tak na serio to widać że wypadki się zdarzają i dla tych co będą chcieli powtórzyć ten wyczyn, cenne info jest takie, żeby jednak nie być w wagonach na początku pociągu - chociaż pewnie nie ma reguły... W wielu miejscach wspominasz że wypytywali o to skąd jesteście i zawód. Jak reagowali na Polskę? Jakie są niepożądane zawody przy takich pytaniach?Mógłbyś jeszcze podsumować cały wyjazd finansowo?
Odpowiadając na poprzednie @szsz - Myślę ze takie kwlasnie typy YouTuber, dziennikarz i inny o podobnych korzeniach, który mógłby opisywać rzeczywistość.Ja zawsze i od zawsze mowie i wpisuje w papiery ze jestem MANAGER. No bo to przecież nic nie znaczy
:) Chłopaki mówili ze ślą właścicielami biznesów i tyle.@kumkwat_kwiat - podcastu jeszcze nie słuchałem, ale przed wyjazdem czytałem jego książkę "Wszystkie ziarna piasku". Warto przeczytać, aby zrozumieć niektóre mechanizmy polityczne, histerie regionu i inne ciekawostki. Ja przyznaje, ze nic nie wiedziałem wcześniej na ten temat. Nigdy nie słyszałem przecież o słynnym murze długości niemal 3000km. Podobno jego utrzymanie kosztuje podobno od 1,5 do 3 mln dolarów dziennie (sic!). Trudno to aż uwierzyć, ale to są informacje z Wikipedii Żałuję ze sobie nie odświeżyłem tematu teraz i nie opisałem trochę w relacji.To na serio interesujące rzeczy.@szsz - co do wydatków, to starałem się w relacji wpisywać wszędzie kwoty. Są one jednak porozrzucane. Nie mam tego podsumowanego. Przestałem to robić, od czasu jak mam portfele Revolut współdzielone z innymi. Nie mniej co ważne, tam na serio NIE BYŁO na co wydawać kasy. Serio. Transport podałem wszędzie, noclegi to wiadomo że zamawiasz jaki chcesz standard. My mieliśmy go różny. Raczej wszędzie mieliśmy nocleg ze śniadaniem. Bo to jednak rano kawa czy herbata, bagietki i nie trzeba było biegać i szukać.Co do pamiątek jakiś, to w Senegalu wiadomo można kupić tego sporo. Takie afrykańskie akcesoria pamiątkowe bym to nazwał.W Mauretanii to już takich rzeczy nie było. Raczej sklepiki z jedzeniem tylko. W dużych miastach są normalne sklepy. Markety, sklepy z ubraniami, nawet płytkami do łazienki etc etc. No nie ma co wymieniać. Stolica to stolica choć nie taka powiedzmy europejska.Duża oszczędność kasy to wiadomo wyjazd w grupie, bo dzielisz koszt "taksówek" i noclegów. No ale to zawsze. Długie dystanse płaciło się i tak od osoby.Jedzenie i woda tanie raczej. W sklepi chał woda 0,7l około 1zł. Bagietka z jajkiem czy jakiś podobno kurczakiem i sosem, w okolicy 3zł. W Dakarze w restauracji ceny jak W Polsce, ale to taka lepsza restauracja była przy porcie.
Dramaturgia to by dopiera była, gdyby nastąpiło drobne przesunięcie w czasie
:roll: W relacji pisałem, że Bartek leżący obok mnie na wagonie źle się poczuł. Nawet w nocy wymiotował.No niby nic wielkiego, ale jednak samopoczucie się gwałtownie pogorszyło, ale zwalił to na pył z rudy, co było w miarę wiarygodne choć pozostałym nic nie dolegało.Po powrocie do Polski, dwie doby leżał w łożku. Zaczęły się drgawki, gorączka i wymioty krwią. Masakra. Finalnie wieczorem zaczął tracić przytomność i zabrała go karetka z domu na noszach. Nie wiadomo było co konkretnie się stało, a ponieważ poinformował ratowników medycznych że wrócił z Afryki, pojechali od razu na oddział zakaźny. Tam akcja niczym w szczycie pandemii. Nikt nie wiedział co jest grane, ale po szeregu badań wykluczyli choroby zakaźne. W końcu zdiagnozowali. Przetoczyli kilka jednostek krwi i okazało się że to nie żadna malaria czy inne sprawy... a pęknięty wrzód żołądka
:x 7 dni w szpitalu, ale wszystko ok. W dniu wyjścia ze szpitala widziałem Bartka. Lżejszy o 6kg a cera szaro-ziemisto-żołta. Wyglądał fatalnie
:) Dzisiaj się z tego śmiejemy oczywiście, ale co by było gdyby apogeum było jadąc pociągiem? Jego żona by mi chyba do końca życia nie wybaczyła że go tam zabrałem. Zreszta całe szczęście że była w domu wtedy i zadzwoniła po karetkę.Trochę takiej prywaty napisałem, ale w sumie to życie pisze scenariusze
:). Nie mniej wszystko jest już ok. Za miesiąc jedziemy razem w kolejną podróż
:lol:
DAD napisał:@szsz - co do wydatków, to starałem się w relacji wpisywać wszędzie kwoty.Spoko, dzięki za odpowiedzi. Tak, widziałem we wpisach było sporo finansowych informacji. Chodziło mi bardziej o to, ile taka szalona wyprawa kosztuje, w sensie jeśli ktoś chciałby to powtórzyć, to będzie miał jakiś punkt odniesienia.
-- 15 Sty 2024 11:35 -- Bilety lotnicze około 1500zł - 4 odcinki. (nie licząc problemów ze strajkiem we Francji)Noclegi - wyszło 388zł na osobę w Afryce. Zawsze nocleg ze śniadaniem. Jeden nocleg w Atarze to nie pamietam, bo było w pakiecie z kolacją, śniadaniem i wynajęciem Jeepa do Szinkit.Hostel w Paryżu 20 euroNo i na serio nie bardzo na co wydawać pieniądze. Dużo jest się w trasie. Wiec lokalnie się kupuje za grosze banany, jakieś bagietki i tyle.Na alko nie wydajesz, bo go nie ma
:)Resztę wydatków, czyli bilety na prom, do muzeum lub transport podawałem w relacji. Mogą dojść jakieś dodatkowe koszty. U mnie to była szczepionka na żółta febrę i tabletki Malarone na malarie. -- 15 Sty 2024 11:35 -- Bilety lotnicze około 1500zł - 4 odcinki. (nie licząc problemów ze strajkiem we Francji)Noclegi - wyszło 388zł na osobę w Afryce. Zawsze nocleg ze śniadaniem. Jeden nocleg w Atarze to nie pamietam, bo było w pakiecie z kolacją, śniadaniem i wynajęciem Jeepa do Szinkit.Hostel w Paryżu 20 euroNo i na serio nie bardzo na co wydawać pieniądze. Dużo jest się w trasie. Wiec lokalnie się kupuje za grosze banany, jakieś bagietki i tyle.Na alko nie wydajesz, bo go nie ma
:)Resztę wydatków, czyli bilety na prom, do muzeum lub transport podawałem w relacji. Mogą dojść jakieś dodatkowe koszty. U mnie to była szczepionka na żółta febrę i tabletki Malarone na malarie.
No tak, jakoś 3K powinno być, ale na serio nie podliczałem.Wiza do Mauretanii 55 euro ale pisałem o tym w relacji.Wieczorem posiłek to był jakiś tagine z kurczakiem czy inny kebab lub pizza. Średnio około 20zł. Mauretania to w większości Sahara. Jak się jedzie cały dzień, to postój wypada albo na środku pustynii, albo w małym mieście gdzie sklepik jest, gdzie kupujesz banana czy wodę. Przy drodze tez kupowaliśmy np bagietki z jajkiem czy z kurczakiem za 3zł od lokalsów. Powiedzmy street food
;) Na serio nie za bardzo jest gdzie wydać kasę.Jadąc dobę na pociągu tez się nie myśli za bardzo o jedzeniu. Pijesz wodę. No i nie bez znaczenia jest policzalna grupa osób w podróży, bo wynajmujesz auto i dzielisz go na ilość pasazerow a to bardzo mocno obniża koszt transportu. Zreszta sam główny odcinek przez cały kraj, czyli Nawakszut do Szum (550km), kosztował 50zł. Z Szum do Az Zuwajrat kolejne 200km też 50zł, choć cały odcinek liczący 750k też by kosztował 50zł. Tylko na dwa dni to podzieliliśmy. Jazda na pociągu za darmo. To samo z noclegami. Mieliśmy często jakieś 3 lub 4 osobowe pokoje, co po podziale wychodziło kilkadziesiąt złotych za nocleg. No sumarycznie na serio dużo się nie wydało.Jedyny bolący strzał to konieczność kupienia dodatkowych biletów lotniczych, ale nie było wyjścia.
Momentami zgubiłem się w przeliczaniu pieniędzy i denominacji. Google mówi, ze 100 ugija to 10 zł, a Ty raz napisałeś, że 2000 ugija to 22 zł. A za auto raz zapłaciłeś 250 zł a raz 250 euro (na koniec wycieczki).Świetna relacja, poczekam kilkanaście lat aż syn podrośnie
:D i jedziemy.
Słuszna uwaga @Kri$. Faktycznie napisałem o tym samym transporcie raz zł a raz euro. Poprawiłem. Tak to czasami jest jak się przerywa pisanie i wraca na drugi dzień. Rzeczywiście było to 250 euro. W Sacherze Zachodniej podawali od razu ceny w euro.Co do Ugija. Tak jak pisałem w tekście, była denominacja. Aktualnie jest to przelicznik w zaokrągleniu 1:10. Starsi zawsze podawali nam cenę w tysiącach. Dlatego pisałem że trzeba uważać i skrupulatnie dogadywać ceny. Jak się rozmawiało z wiekowym człowiekiem, to nawet jak mu się mówiło 200, to on się upierał ze ma być 2000, pomimo że dało mu się banknot 200
:). W relacji raz napisałem 2000, bo tyle nam podał, zapisałem w notatniku abym nie zapomniał i stąd ta różnica. Skorygowałem aby nie wprowadzało w błąd. Co ciekawe na Googlach tez różnie jest. Oficjalnie 1:10, ale pomimo upływu lat na kalkulatorze np CoinMill nadal 1000:1. Zwracam jednak uwagę na to, bo tam tez są różni ludzie i później może się okazać że mieli na myśli tysiące zamiast setek. Dlatego ZAWSZE pokazywaliśmy kwotę na kalkulatorze w telefonie, a czasami w przypadkach braku porozumienia, jak się upierali że to są tysiące, to wyciągaliśmy banknoty i pokazywaliśmy im, (setki) to dochodziło do porozumienia
:)
Relacja bomba. Jeden detal - może mi umknął - ile czasu zajęła cała wyprawa? Właśnie mi wyskoczyły jakieś bilety z Dachli za 50€ i się mocno zastanawiam ?
@DAD Wystarczyłoby żebyście się zrzucili po kilka dolarów a kobieta miałaby na lekarza i leki dla dziecka. Dla nas to niewielka kwota a afrykańskiemu dziecku może uratować życia.
Zrobiliśmy taką trasę w 3 osoby w 2012 - tylko w przeciwną stronę. Dzięki temu mieliśmy puste wagony, bez kamieni, i wygodę.Podpowiadam też następcom, że warto wziąć ze sobą do pociągu jednorazowe kombinezony robocze przeciwkurzowe. Leciutkie, malutkie, cieniutkie - a zabezpieczają dobrze.
Każdy kto planuje taki wypad wie w która stronę jedzie ruda przecież
:)Nie bez powodu jechaliśmy na rudzie przecież
;) No i widoki na pustynie nieporównywalne gdy cały czas je widzisz, a nie tylko jak się wdrapiesz na burtę pustego wagonu.Co do kombinezonów, to polowe składu miało. Nasi poprzednicy z forum którzy rok wcześniej jechali także.
Przepłynięcie rzeki to miłe kilka minut, które spędzamy w sumie na robieniu pamiątkowych zdjęć. Po drugiej stronie rzeki łódź przybija wprost na ląd, nie na żaden pomost. Wyskakujemy, zabieramy plecaki i ruszamy za pozostałymi pasażerami. Przejmuje nas jednak jakiś umundurowany strażnik i sygnalizuje że mamy iść za nim. Wygląda to nieco bardziej cywilizowanie, a strażnik jest w pełnym umundurowaniu co wyraźnie wskazuje kim jest.
Przed nami w kolejce z kilka osób, wiec mamy pecha. Tutaj tez jest kilku naganiaczy. Czasami to śmiesznie wygląda. Stoi człowiek obok ciebie i obok strażnika. Wyciagasz paszport, a on wyciąga rękę po paszport aby przekazać strażnikowi. To samo się dzieje jak chcesz zapłacić za coś w sklepie. W kilku przypadkach tak miałem, więc to nie przypadek. Trzeba takich ignorować i tyle. Zupełnie nieszkodliwi.
Po stronie mauretańskiej na wejściu stoliczek i strażnik sprawdza paszporty. Musimy czekać pod innymi drzwiami, a co chwile ktoś donosi inne paszporty. Nie znamy francuskiego, wiec komunikacja raczej minimalna. Obok nas siedzi kobieta ubrana cała na czarno w Hidżab. Ma dziecko, które ewidentnie jest chore. Na moje amatorskie oko, konieczna jest wizyta lekarska. Głęboki, zaawansowany kaszel dziecka, ale nie bardzo mamy jak się dogadać. Spędziliśmy tam grubo ponad godzinę. Kobieta na ziemi razem z nami. Nikt się nie przejął.
W końcu nadeszła nasza kolej. Standardowe pytania, czyli gdzie jedziemy i jaki nasz zawód. Wizę oczywiście dostaniemy na każdym przejściu lotniczym a także i tutaj. Koszt 55 euro. W tym pokoju jeden wklejał wizy i pobierał odciski palców a drugi siedzący w przeciwległym kącie, sprawdzał nam te wizy w paszporcie. Trzeba było tez podać koniecznie swój numer telefonu z Polski, który skrzętnie został wpisany do systemu komputerowego.
No tak jedna osoba za drugą. Trochę się nam już nudziło. Co chwile też podchodził jakiś człowiek który pytał o to gdzie jedziemy i czy potrzeba nam transportu.
W końcu jesteśmy w komplecie. Wizy wbite w paszporty. Kilku z nas porobiło zdjęcia w różnych miejscach, ale przyłapani na gorącym uczynku, spotkaliśmy się z surowym, karcącym protestem z żądaniem skasowania zdjęć. Co też uczyniliśmy. Zadziwiające jest to, że nikt jeszcze nie wpadł na to że w nowych smartfonach wszystkie zdjęcia można z kosza przywrócić.
Budynek graniczny, gdzie wbijane są wizy.
Kilkanaście metrów dalej jest brama wjazdowa gdzie strażnicy sprawdzali nam ponownie paszporty. Co ciekawe jeden z nich koniecznie chciał sprawdzić zawartość naszych plecaków, szeptając mi konspiracyjnie do ucha pytanie czy mam alkohol :roll: .
Kilka minut i jesteśmy poza przejściem granicznym.
Tak to wygląda po stronie Mauretanii.
Tutaj jednak warto podsumować to najbardziej niebezpieczne i skorumpowane przejście graniczne. Groza i terror w połączeniu z torturami to niemal to czego powinnyśmy doświadczyć :) . Nic podobnego. Trzeba przyznać wprost. To miejsce nam mocno niepokoiło. Nie ma co grać bohatera. Rzeczowość okazała się jednak zgoła inna. Oprócz sporego folkloru z przepłynięciem rzeki łódką, to wszystko poszło gładko, bez żadnych problemów. Nie strąciliśmy dodatkowo nawet złotówki. Pamiętam ze rozważaliśmy długo przejście graniczne w Diama, które podobno jest dużo łatwiejsze, ale zniechęciły mnie opisy problemów ze złapaniem transportu publicznego. Dodatkowo trzeba tam zapłacić za przejazd przez Park Narodowy Diawling ponad 10 euro.
Tak kontrastowe odczucia mnie jednak mocno zaskoczyły. Wiadomo że na Internecie ludzie opisują swoje przygody tak jakby szli boso przez piekło, ale z czystym sumieniem mogę napisać że nasze przejście było w sumie spokojne i bez jakichkolwiek problemów.
Po chwili rozważania, wydaje mi się że kłopoty na tym przejściu mogą dotyczyć zmotoryzowanych podróżnych, choć tego nie jesteśmy w stanie zweryfikować.
Całość od przejścia w Senagalu, do wyjścia z posterunku granicznego w Mauretanii zajęła nam prawie 4h. Bardzo długo, ale ponadnormatywnie wg mnie czekaliśmy na granicy mauretańskiej, nie unikając przed nami kolejki. Jest 18:00, a do stolicy kraju czyli Nawakszut mamy ponad 200km. Za chwilę zacznie zachodzić słońce, więc musimy spieszyć się ze znalezieniem transportu.Odchodźmy dobre 300m od granicy, aby na spokojnie załatwić sobie sensowny transport. Mamy już za sobą ogon kilkunastu osób która są skłonne załatwić nam transport lub posiadający swój samochód. Pierwsze ceny są nieadekwatne, wiec ostentacyjnie zlewamy ich i idziemy dalej. W końcu zaczynamy powazne negocjacje, bo czas nagli. Mamy do Nawakszut 300km, więc trzeba ruszać. Musimy wziąć dwa auta, więc zanim wygegocjowaliśmy coś sensownego, upewniajac się że dobrze się rozumiemy mija łącznie godzina. W zasadzie rzadko kiedy kierowca rozumie po angielsku, więc momentalnie znajduje się ktoś na ulicy który kilka słów jednak rozumie i może tłumaczyć. W zasadzie aby nie było nieporozumień, nasze negocjacje kończa się na wyciągnięciu kalkulatora i proszeniu aby kierowca wpisał cyfre w kalkulator. Zapłaciliśmy 100euro za dwa samochody. Wyszło po 64zl od osoby co uznaliśmy za kwotę akceptowalną. Pchanie się z bagażami do jednego auta po to aby zapłacić po 40zl nie miała sensu. Ruszamy.
Po przejechaniu kilku kilometrów. Pierwszy policyjny check point. Nie wiem co tam się działo ale kierowcy tylko przekazywali banknoty z ręki do ręki. Nie wiem w sumie za co.
Kilka kilometrów dalej. Check point.
Wiele wpisów na forum mówi o "fiszce" dla Mauretanii i że potrzebowali ich dziesiątek do przekazania ich do policyjnych punktów kontrolnych. Okazuje się to prawda..
Tutaj też proszeni jesteśmy o „fiszki”, czyli najważniejsze informacje z paszportu. Najlepiej zrobić sobie kserokopie paszportu.
Kolejny check point…
Zaczynają się piękne widoki. Piaski Sahary. Zachodzi słońce więc piasek wchodzi w głęboki pomarańcz.
Przed 19 słońca już nie widać… szkoda bo w sumie bardzo się nam podoba widok za oknem, choć wiemy że taki widok będzie jeszcze nie raz.
Wiele osób mówiło że tutaj nic nie ma i nie ma po co przyjeżdżać. No ale mnie się podoba! Biegające po piaskach pustyni za piłką dzieciaki, stada kóz biegających co chwilę przez drogę, prości ludzie niespiesznie zajmujący się swoimi sprawami, to wszystkowiedzący dla mnie piękne. Serio! Mimo tak długiego dnia, nie czuję zmęczenia. Może to nastrojowa senegalska muzyka której słuchał nasz kierowca, może to widok wielbłądów powolnie jedzące gałęzie tuż przy drodze, ale czułem jak endorfiny działaj na mnie bardzo mocno.
Kolejny check point…. zaczynam je zapisywać.
Pytamy się kierowcę który mimo wszystko troszkę zna angielski po co to kontrole wszystkie. Wymownie pokazuje nam banknot który ma w ręce i zaczyna się śmiać. No ale banknot w przeliczeniu na polskie o wartości 5zl przeszedł z ręki do ręki bardzo szybko i mogliśmy jechać dalej bez pokazywania paszportów. Kierować zwraca uwagę abyśmy nie rozbili żadnych zdjęć podłącz kontroli ale też nie planowaliśmy.
Gdzieś mniej więcej w połowie drogi jest miasteczko w którym się na krótko zatrzymujemy po wodę i jemy dobre bagietki z omletem za jedyne 3zl od sztuki.
Trzeba przyznać że kobiety które nas obsługiwały ubaw z nas miały niesamowity. Ciężko było o porozumienie językowe ale wiadomo że na migi też można, a i pośmiać się z siebie także i w dobrych nastrojach jechać dalej.
Zaczynam rozkładać jutrzejszą podróż z Nawakszut do Ataru na czynniki pierwsze. Zupełnie bez sensu. Wiem że to będzie kilkanaście godzin w samochodzie, ale przecież nic nie zmienię i zamartwianie się logistyką podróży nie jest najlepsze w tym momencie. Za oknem ciemna noc, więc człowiek skacze myślami z tematu na temat.
Znowu check point.
Kolejny check point. W sumie coś się dzieje.
Paszport pokazaliśmy póki co tylko raz. Przed wyjazdem porobiliśmy sobie po 20 kopii paszportów aby móc je wydawać w razie potrzeby, tak też czytałem na różnych forach.
Na kontrolach kierowca wita się przez okno uściskiem dłoni. Banknot bezszelestnie zmienia właściciela. W sumie przy tylu kontrolach to już jest spory wydatek. Do tego jeszcze paliwo na 300 km. Koszty własne mają spory udział w tym biznesie.
Kolejny check point…
Następny check point. Nie, nie mylę się. Cały czas zapisuje ba bieżąco te kontrole.
Kolejny check point i kolejny.
Na następnym check point musimy wyjść z auta bo ktoś innych chce zobaczyć paszporty. Wychodzimy więc z aut, okazujemy paszporty. Mamy zrobione ksera więc szef zadowolony że nie musi ogarnąć paszportów, pozbierał kartki i kazał jechać dalej. Jakie to bez sensu wszystko.
Dojechaliśmy na miejsce po 3h i 200km, czyli bardzo szybko. Droga była prosta, szeroka. Ruch w zasadzie zerowy. Nawierzchnia bardzo dobra, ale w sumie nie ma zimowych przymrozków, to chyba dlatego.
Kierowcy zostawiają nas pod brama naszego noclegu. No i oczywiście zgrzyt. Płacimy 100 euro, ale kierowca wydaje się być zaskoczony i mówi że ma być 120. Kręcimy przecząco głowami. Ustalaliśmy przed wyruszeniem kwotę dokładnie na kalkulatorze i dodatkowo pokazywaliśmy banknot jaki będzie po przyjeździe na miejsce.
Warunki przejazdu ustaliliśmy z właścicielem pojazdów, bo to byli tylko kierowcy. Tak to działa, bo kierowca nawet starał się nam to po drodze wyjaśnić. Ignorujemy kierowców i idziemy do naszej „auberge” czyli naszego noclegu. Nie chcemy nikogo oszukać i to już nawet nie jest kwestia pieniędzy, ale czujemy że nas próbują naciągnąć, bo podczas wyjazdu bardzo duża wagę przywiązujemy do szczegółowego ustalania kosztów z kierowcami, aby nie było nieporozumień.
Kierowca nie wiedzieć dlaczego, pobiegł do właściciela hostelu… na skargę :o . Dyskutował zawzięcie po francusku. Właściciel ze stoickim spokojem wysłuchał i jak później nam zrelacjonował, poinformował go że to nie jest jego sprawa, bo nie zajmuje się ustalaniem transportu. Kierowca był chyba mocno poirytowany, bo 15 minut później znowu przyszedł, ale właściciel kazał mu natychmiast opuścić jego dom.
W sumie to czuje ze to ten właściciel samochodów namieszał i chyba wprowadził w błąd kierowców, ale to już nie nasza sprawa.
Nasz nocleg specyficzny. Trójka z nas miała pokój z murowanymi ścianami. Pozostała część na dachu w drewnianych domkach. Były tez porozstawiane namioty na piasku. Toaleta pod gwiazdami :) No ale klimat był.
Jeszcze w Polsce znalazłem w Internecie agencje, która mogła nas zabrać do Ataru. Cena była odpowiednia bo jakieś 50zł od osoby. Punkt odjazdu był oddalony jakieś 10km od noclegu, wiec dopytywaliśmy o możliwość podjazdu pod nasz hostel. Extra 100zł za wszystkich. Niby to po 12zł, ale czułem że ktoś przegina.
Poprosiliśmy więc naszego właściciela o pomoc w organizacji i okazało się że bus może rano podjechać po nas bez dodatkowych kosztów. To tylko pokazuje że warto nawet kilka razy weryfikować własne ustalenia.
Była noc, ale chcieliśmy jeszcze zrobić jakieś zakupy na następny dzień i coś zobaczyć w stolicy. Nasz nocleg był chyba w takiej lepszej dzielnicy, bo bardzo blisko była Ambasada Stanów Zjednoczonych. Ogromny, ogrodzony teren, z wieloma budynkami. Przy okazji warto nadmienić że Mauretania nie ma żadnej polskiej placówki dyplomatycznej. Nasz kraj podlega pod kompetencje Ambasady RP w Rabacie (Maroko). W Nawakszut jest jednak jakiś Konsulat Honorowy Rzeczpospolitej, ale raczej ma to znaczenie symboliczne niż organizacyjne.
Jest kilka supermarketów wyglądających mocno europejsko. Nawet jest polskie mleko. W okolicy raczej już nic nie ma więcej do zobaczenia o tej porze, oprócz jakiegoś kebaba (podobno dobry) i biegającego po ulicy wielbłąda :D .
Jutro startujemy 6:45 rano, więc zamawiamy śniadanie na 6. Strasznie tną muszki po nogach, wiec nie pozostaje nic innego niż wypłacić jeszcze walutę z bankomatu, zaakceptować dodatkowa prowizje od wypłaty (około 20zł) i iść spać.Śniadanie jemy w pośpiechu, bo późno zaczęli je przygotowywać i już bus po nas przyjechał. Tradycyjnie bagietka z dżemem jednak została zaliczona.
Jedzie z nami jedno ciemnoskóra, młoda dziewczyna z Francji o imieniu Jay-Jay (jaja).
Ładujemy się do busa i jedziemy na „dworzec”. Bus jest z Agencji Teissire Voyages, czyli to ta sama z która rozmawiałem jeszcze z Polski. Koszt transportu z Nawakszut do Ataru to 500 mro (ougija) za osobe, czyli 50zł. To bardzo dobra cena biorąc pod uwagę ze to dystans około 450km.
Bus wypełniony pasażerami w całości. Warto rezerwować miejsce wcześniej. Dach busów to bardzo ważna przestrzeń. Oprócz naszych bagażów, transportowana jest z nami koza i duże panele słoneczne.
W sumie ciekawy folklor, ale transport kóz w ten sposób jest chyba pospolity, zważywszy na to że inne busy na trasie też tak je przewoziły.
Przed startem tradycyjna mauretańska herbatka i w dobrych nastrojach o 7:45 ruszamy.
Pierwszy check point. Kierowca ma listę numerami paszportów więc nie musimy naszych wyciągać. W busie z nami jedzie też jakaś „gwiazda” marokańskiego YouTuba z 555 000 subskrybentów. Jego celem też jest przejechanie się najdłuższym pociągiem świata. On planuje wsiać na pociąg dzień po nas.
Znowu zaczynają się piękne widoki. Nas bus ma oklejone na ciemno szyby co początkowo nieco mi przeszkadzało. Później było to jednak zbawienne w palącym słońcu. No i dodatkowo mocno podkreślało pomarańcz piasku. Jest ładnie.
Check point.
Check point.
Check point. Jesteśmy proszeni o „fiszki”. Ja nie daję. Moje zostały w plecaku na dachu, a strażnik nie daje rady się doliczyć. Jedzie nas 12 osób.
Check point
Krótka przerwa w miejscowości Akdzawadzat.
Na rusztach przygotowane szaszłyki mięsne. Obok świeża produkcja, ale jakoś tak... no... nie byliśmy głodni. Z pewnością mięso było świeże…
Check point. Krótkie okazanie kserówek. Połowa z nas nawet nie wyciągnęła niczego. Zerknął i tyle.
Zbliżamy się do Atar. Pojawiają się nawet góry. Z piasków pustyni wystaje sporo skał. Wyglądają jak wulkaniczne.
Sporo też wielbłądów. Cieszą one nas bardzo, choć miejscowi chyba nie podzielają naszego entuzjazmu. Zresztą my mijając krowy na pastwiskach nie robimy z tego żadnego wydarzenia :)
Check point
Postój dłuższy. Jednak tym razem wzięli paszporty i fiszki. Ktoś widocznie w jednej z budek wyglądających jak schronisko dla kóz chciał je pooglądać.
Krajobraz jest teraz mocno kamienisty. Tego się nie spodziewałem
Jeszcze jeden check point. Tym razem skrupulatnie. Każdy musiał oddać fiszkę lub dać paszport.
Przyjazd godzina na miejsce do Ataru 14:15. Mieliśmy bardzo wygodnego busa i trasa przebiegła w komfortowych warunkach. Jakby na to nie patrzeć każdy miał swoje jedno siedzenie ;-)
Docieramy na miejsce 14:15. Wita mnie jakiś mauretańczyk z kartką z moim nazwiskiem niczym na hali przylotów. To właściciel Toyoty 4x4. Nawiązałem z nim kontakt jeszcze w Polsce i ustaliłem wszystkie szczegóły. W sumie utrzymywał kontakt już od Amsterdamu, pisząc lub dzwoniąc czy wszystko OK. Szybkie przywitanie i zostawiamy u niego plecaki, a sami pakujemy się do samochodu. Zgarniamy przy okazji naszą ciemnoskórą towarzyszkę podróży. Samochód mamy taki, że w środku 4 osoby + kierowca a na pace kolejne 4 osoby.
Naszym celem jest Szinkit (fr. Chinguetti). Nie mamy za wiele czasu, bo aby wcześnie rano wyjechać do Az-Zuwajrat zdążyc wskoczyć na pociąg, musieliśmy spać w Atar, więc za kilka godzin wrócić.
Kierowca samochód chciał 130 euro. Wstępnie dwa takie zarezerwowałem, ale dzień przed przyjazdem zostaliśmy przy jednym. Koszt zabierał transport w dwie strony, podwózkę, zwiedzanie, czekanie na nas na miejscu. Ustaliliśmy jednak że 2h to nie tak źle i część z nas zdecydowała się jechać na pace toyoty, traktując to jako dodatkowa przygodę.
Wyjeżdżając z miasta trafiamy na szutrowa drogę którą zajmuje nam 2h do celu. W sumie już wiemy po co takie auto. Kurz, pył, piasek i dziury. Myślę że endorfiny naszych towarzyszy jadących na pace skończyły się bardzo szybko. Może za wygodnie nie było, za to było dwa razy taniej :D .
Nasza Francuzka, okazała się być Miss Bordeaux 2022r i TOP 15 Miss France. Hmm… ciekawe. Bardzo miła, skromna dziewczyna. Docelowo miała jechać zobaczyć oazę Terjit, ale zdecydowała się jechać z nami do Szinkit. Jay-Jay wybrała się samotnie w dwutygodniową podróż po Mauretanii. Odważnie 8-) . Bardzo szybko okazało się że jej znajomość francuskiego (i angielskiego) bardzo nam pomaga.
Naszym celem w Mauretanii jest przejechanie całej trasy, jednym z najdłuższych pociągów świata, ale i zobaczenia miasta Szinkit. W średniowieczu było to tętniące życiem metropolia, centrum nauki, religii, prawa, matematyki i astronomii. Spotykali się tutaj pielgrzymi w drodze do Mekki. Miasto nazywano kiedyś siódmym najświętszym miejsce islamu. Pozostałością po dawnej świetności jest meczet i biblioteka z ok. 6000 manuskryptami, w tym także średniowiecznych pochodzących z IX wieku. Przetrwały dzięki przechowywaniu w kilku rodzinnych bibliotekach. Jeszcze przed wyjazdem widziałem wiele filmów na ten temat i wiedziałem że chce to zobaczyć. Miasto wpisane jest na listę światowego dziedzictwa UNESCO, co już dla mnie jest ogromna wartością. Nie be znaczenia jest również fakt, że jako miasto mieszczące się na środku pustyni ulega mocnej degradacji, a piaski Sahary wdzierają się do jej wnętrza co raz mocniej.
Krajobraz bardzo ładny i co zaskakujące robi się mocno górzysty.
Do Szinkit docieramy sprawnie. Zauważam że wszystkie domy tutaj otoczone są kamiennymi murami i nie widać co się dzieje w środku. Pewnie osłania to od wszechobecnego piasku, a i daje cień, który tutaj jest często zbawienny.
Nasz samochód podjeżdża bezpośrednio pod wejście do biblioteki na której nam zależało. W rozpoczynał się akurat pokaz średniowiecznych ksiąg dla grupki niemieckich turystów, wiec dołączamy. Opiekun biblioteki jest mi „znany”. Widziałem go wielokrotnie na filmach. Ciekawie opowiadał o historii tego miejsca, pokazując nam średniowieczny wydania Koranu i pierwsze tomy poezji. Przerażające było dla mnie to, że bezcenne manuskrypty kładzione są cały czas na ziemi i dotykane gołą ręką. W zasadzie może to robić także każdy zainteresowany, co tez o zgrozo widywałem na filmach na YT.
Nie mamy za dużo czasu, a planuje jeszcze zobaczyć jak wygląda to miejsce z lotu ptaka. Oddalam się wiec w kierunku meczetu zbudowanego około XIIIw. Podobno minaret tego meczetu jest drugim, najstarszym minaretem na świecie, który jest w ciągłym użyciu. Przy okazji kupujemy tradycyjne mauretańskie chusty (3szt 10$), które planowaliśmy założyć podczas jazdy pociągiem przez Sahare.
Puszczam jeszcze na szybko drona, aby zobaczyć jak to wszystko wygląda z lotu ptaka i robię kilak zdjęć. W sumie to zawsze jest ciekawe, bo to zupełnie inna perspektywa.
Wskakujemy na Toyotę i jedziemy na wydmy na zachód słońca.
Piasku jest bardzo dużo… w końcu to jednak środek pustyni. Zachód jest spektakularny, ale nie zostajemy aż do samego końca. Mamy jeszcze 2h drogi powrotnej do Ataru, a chcemy coś zjeść, zrobić jakieś zakupy na drogę i iść spać, bo skoro świt wstajemy aby ruszać dalej.
Właściciel Toyoty zaoferował nam już wcześniej nocleg. Nie ma go na booking. To kilka budynków, raczej mało hotelowych warunkach. Jednak jest prysznic, a i dostaniemy tam kolację. Zwykłe stalowe prycze lub podłoga nam jednak wystarczają. Mówimy sobie że jutro będziemy spać na rudzie i nikt narzekać nie będzie, to możemy uznać że dzisiaj to warunki bardzo poprawne :D
Kolacja składała się z zupy z ciecierzycy z dodatkami i kuskus z mięsem z wielbłąda.
Chwilę na rozmowę i sen. Na pustyniach wygląda pięknie niebo. Nie mogę się doczekać już tego jak będzie wyglądać podczas jazdy pociągiem.
Rano śniadanie o 7. Klasyka. Bagietka z dżemem.
Ładujemy się do busa. Jay-Jay decyduje się z nami na dalszą podróż. Busik na dworzec. Doładowujemy się jeszcze czterema mauretanczykami i… kozą na dachu.
Dzisiejszy pojazd jest nico bardziej zdezelowany. No ale najważniejsze że jedziemy dalej. Przed nami jakieś 6h drogi.
Koszt dojazdu z Atar do Az- Zuwajrat to 500 mro (Ugija). W sumie tyle samo co z Nawakszut do Ataru.
Tutaj warto wspomnieć, że Mauretania przeszła denominacje 1 stycznia 2018r. Dosyć dawno, ale mieszkańcy często ceny podają w tysiącach, szczególnie Ci starsi. Trzeba więc się upewniać czy się rozmawia o 500 czy 5000 mro. Najlepiej jak już pisałem pokazywać im kalkulator aby sami wpisywali na nim cenę.
Oczywiście na wyjeździe z miasta tradycyjna fiszka.
Kolejne check point
Robimy krótki postój w miejscowości Szum. Teoretycznie mamy 9 osobowego plus kierowca. W praktyce zabraliśmy kolejnego pasażera i jedziemy w 16 osób, nie zapominając o biednej kozie na dachu. Chociaż jak się tam zastanowić to może jej komfort jazdy poza wiatrem nie jest taki zły.
W Szum pociąg się zatrzymuje. Tylko że w nocy. Nie chcemy wsiadać w nocy. Nic nie widać a chcemy się przecież nacieszyć za dnia widokiem i zachodzącym słońcem. Zresztą sama logistyka wagonowa z umiejscowieniem siebie, miejscem na „legowisko” pewnie nie jest łatwa, więc wolimy więcej widzieć. Minus taki że jedzie się dłużej. No ale chcemy też pokonać całą trasę.
Monotonie drogi przerywa jedynie krótka przerwa na sikanie, o czym warto wspomnieć. Mauretańczycy za każdym razem do sikania kucają. Na początku nie zorientowałem się o co chodzi, ale po chwili już było wszystko jasne. Robią to w ten sposób nawet bez tradycyjnych szat, a w spodniach.
Check point
Kilka kilometrów od docelowego miejsca jest przystanek. Tam w maleńkim sklepiku kupiliśmy wodę, bagietki.
O 12:15 docieramy do Fudajrik. Kierowca zjeżdża lekko z drogi i zostawia nas przy takiej budce dróżnika. Do Az-Zuwajrat jest jeszcze niespełna 30km. Google map pokazuje wyraźnie że jesteśmy w „Iron Ore Train Hop-on Point”.
No to wysiadamy. To miejsce wygląda nieco inaczej niż widziałem na filmach, ale wiem ze tutaj tez można wsiąść. Zresztą byliśmy tak oszołomieni sytuacja i nie zastanawialiśmy się nawet czy to już tutaj czy trzeba jechać dalej.
W kilka chwil się okazało że Bunio jako jedyny nie kupił żadnej wody, ani nic do jedzenia. Sklep oddalony o 5km. Jeden jedyny kierowca który tam był z jakaś parą dziewczyn z Anglii zgodził się pojechać po wodę za.. extra 100zł. Przesada, tym bardziej że woda kosztuje 1zł za 0,7l. No ale pieszo tez nie bardzo jak, bo wiem że pociąg powinien przyjechać pomiędzy 14:00-17:00. Tego tez nigdy nie wiadomo, bo to uzależnione jest od tego jak szybko wagony zostaną załadowane rudą.
Buno wyraźnie wkurzony. Zakładał że pojedziemy do Az-Zuwajrat i tam zrobi zakupy.
Angielki po jakimś czasie dowiadują się od dróżnika, że pociąg nie będzie zatrzymywał się w Szum. One chciały tylko tam jechać, więc wzięły swojego wynajętego kierowcę i odjechały. Wściekłe.
Na bocznicy stoi kilka wagonów, więc nawet z nudów testujemy wsiadanie do nich.
Ubieramy nasze chusty, kominarki, sprawdzamy czołówki, cały sprzęt. Wydaje się że jesteśmy dobrze przygotowani.