Nie zostało wiele czasu, więc niespiesznie idziemy na prom. Siedząc już na promie, zorientowałem się że w oddali widzę pomnik, symbol tego miejsca. Jak ja mogłem to pominąć? Po wizycie w Domu Niewolników, poszedłem jeszcze na dodatkowe zakupy. Staram się z takich miejsc przywieźć zawsze jakąś maskę, która wieszam na ścianie i tak było tym razem. Zupełnie więc zapomniałem że nie widzieliśmy jeszcze małego cypla tej wyspy. Tam właśnie był ten pomnik. Do odpłynięcia zostało 8 minut, wiec nie zastanawiając się wiele, wyskoczyłem w promu i bieganiem wzdłuż wybrzeża aby jeszcze chwile nagrać to miejsce i porobić kilka fotek. Może i szaleństwo, ale udało się
:D. Ważna informacja jest taka, że nie trzeba kupować biletów w druga stronę. Z założenia pewnie jest tak, że jak ktoś już dopłynął w jedną w jedną stronę to z pewnością kupił bilet wcześniej
:)
Robimy kilka pamiątkowych fotek na promie i żegnamy się z wyspą.
Po przybiciu do portu chcemy udać się na dworzec, znaleźć transport do Saint Louis na północy kraju. Stamtąd już będzie blisko do granicy na Rosso. Otaczają nas taksówkarze a każdy tłumaczy że do dworca z 10km i chce jakieś nieprzyzwoite pieniądze za transport. Na szczęście widzimy w oddali dworzec kolejowy i postanawiamy się tam dopytać o szczegóły.
Krótki rekonesans i okazuje się że trzeba jechać pociągiem do tego dworca. Taksówkarze nie kłamali, choć kwota była absurdalna. Za bilet na pociąg każdy z nas zapłacił 500 CFA, czyli jakieś 3,3zł. Na dworcu jest sklepik Relay. Drobne przekąski, napoje. Woda 1,5l – 400CFA.
Zarówno sam dworzec, jak i pociągi bardzo nowoczesne. Wszystko z Francji. Jedziemy do miejsca docelowego 4 stacje. Trzeba wysiąść na stacji – Baux Maraicher.
Wszystko sprawnie. Już na stacji sporo miejscowych próbuje nas wyłapać na kolejny transport. Duży dworzec transportowy, gdzie znajdują się autobusy, busy i prywatne taksówki, znajduje się zaraz przy stacji. Nie sposób tego nie zauważyć. Jest bardzo duży. Trochę miejscowych się do nas dokleiło oferując transport. Ignorowaliśmy ich skutecznie, aby robić rekonesans. Sprawdzaliśmy bardzo dużo możliwości. Od starych zdezelowanych autobusów, przez kilkunastoosobowe busy, do tych wieloosobowych (7?) samochodów. Potrzebowaliśmy gotówki, wiec od razu znalazł się ktoś kto nam wymienił euro. Kurs uczciwy, taki jak w internetowych bankach.
Nie wiedzieliśmy w sumie czy nas ktoś nie oszukuje w tych cenach przejazdu. Miejscowi nam proponowali co chwile inny środek transportu, bo to my zaczęliśmy być mocno wybredni. W sumie to zaczęli być mocno nachalni, kłócili się miedzy sobą i przybywało ich coraz więcej. W sumie zachowywaliśmy bardzo duży spokój. Byliśmy w licznej grupie, a i doświadczenie każdy ma. Mogę sobie wyobrazić jednak, że ktoś mógłby czuć się mocno niepewnie, w sytuacji gdy napiera z 20 osób, każdy krzyczy w obcym języku. W końcu znalazł się ktoś kto mówił trochę po angielsku, wiec w miarę zaczęliśmy się rozumieć.
Finalnie zdecydowaliśmy się na busa. Koszt 4000 CFA (26zł) za trasę do Saint Louis, czyli prawie 300km. W Afryce oczywiście nie wystarczy wsiąść do busa i odjechać. Trzeba czekać aż znajda się inni pasażerowie. Bagaże zapakowanie na dach. Oczywiście okazało się ze trzeba dopłacić za bagaż po 500 CFA. To bzdura oczywiście, bo to była prowizja dla tego który nas do tego busa doprowadził. Żalu nie mam, w końcu każdy chce żyć. Wole zapłacić za taką formę pracy, niż ktoś miałby kraść.
Dosiadło się kilka osób, więc po godzinie czekania liczyliśmy że odjedziemy. Jakie było nasze zdziwienie, gdy się okazało że zapełnienie 10 osobowego busa plus kierowca to jeszcze nie komplet. To że na pierwszym siedzeniu pakują po dwie osoby to wiedziałem, ale że do kolejnych rzędów, gdzie siedziały już po trzy osoby miały się dosiąść jeszcze kolejne to już gruba przesada. Byliśmy już mocno poirytowani, czas uciekał i postanowiliśmy zapłacić za te 3 miejsca i odjechać. Tym bardziej że nie był to kolejny sposób na zarabianie, ale faktycznie widzieliśmy ile osób ładuje się do każdego środka transportu. Robiło się już nieco późno. W głowie przeliczałem ciągle te godziny i czy zdążymy coś zobaczyć jeszcze wieczorem. Planowana trasa to 5h. Start
Po drodze mijamy sporych rozmiarów Stadion Olimpijski o pojemności 60 000 miejsc. Rozgrywane są tutaj mecze piłki nożnej reprezentacji Senegalu, a w 2026 odbywać się będą Młodzieżowe Igrzyska Olimpijskie. Stadion przypomina mi nieco Alianz Arena w Monachium. Pierwszego dnia jechaliśmy już w ciemnościach, to tez był bardzo ładnie oświetlony.
Nasz transport zdezelowany jak każdy inny. Nie robiło to na nas dużego wrażenia, nawet to że miedzy nogami Bartek widział cały czas dziurę w podłodze karoserii. Po drodze uzupełnianie płynów, wymiana kół, to raczej chyba tutaj taki standard. Przynajmniej podczas zmiany koła mamy okazje kupić cos do jedzenia. Nie inaczej… bagietka. Tym razem zamiast dżemu miał w sobie podobno kurczaka. Smakowało, albo byliśmy już tak głodni.
Po zmroku okazało się że nasz samochód nie ma świateł. Niby nic specjalnego chyba tutaj, nikt specjalnie nie był zdziwiony. Problem jedynie taki, że jechaliśmy stosunkowo szybko. Auta z naprzeciwka nas nie widziały, więc z ulga przyjmowaliśmy moment, w którym przez jakiś czas mogliśmy jechać tuż za innymi samochodami.
Dopiero podczas jazdy busem, zakupiłem kolejny nocleg. Nie było warunków do głębszej analizy i dopiero na miejscu się okazało że nasz nocleg nie jest w centrum. Kierowca nie chciał nas tam zawieźć wiec niestety musieliśmy przełknąć dodatkowy koszt, a oczy przecierać banknotami które szybko zabrał kierowca. Odległość niewspółmierna (5km) do kwoty ja mieliśmy dopłacić. Wyszło jakieś 10zł za osobę, co może nie było wielkim obciążeniem, ale w zestawieniu z 30zł za 300km robiło różnicę. Trudno. Byliśmy już zmęczeni i chcieliśmy już być na miejscu.
cdn...Nasza miejscówka to Le Poulagou w Saint Louis. W zasadzie przy samym lotnisku. 425zł za 4 pokoje dwuosobowe z prywatnymi łazienkami i śniadaniem. Przyjęła nas właścicielka o imieniu Ciara. Bardzo otwarta, mówiąca po angielsku. Postanowiliśmy za jej pomocą zorganizować sobie transport na drugi dzień pod granice z Mauretania na Rosso. W transporcie tym koniecznie chcieliśmy wrócić do miasta, zwiedzić i dopiero jechać na granicę. Pierwszy raz w życiu chyba skorzystaliśmy tez z opcji wynajęcia przewodnika który mógłby nam nieco więcej pokazać i opowiedzieć. Tego wieczora pospacerowaliśmy sobie jeszcze po okolicy i zaliczyliśmy drobne zakupy. Ciara cały czas z nami. Trochę mnie to dziwiło, ale w sumie było miło. Wprawdzie próbowała nas co chwile przekierować do restauracji gdzie miałaby solidną prowizję, ale nikomu nie uśmiechało się iść 15-20 minut w jedną stronę. Zadowoliliśmy się… bagietkami.
W tej okolicy, każdy sklep ma takie kraty.
W sumie zgodziliśmy się aby zorganizowała nam piwo. Ktoś po nie musiał pojechał, bo w okolicznych sklepach faktycznie nie było żadnego alkoholu. Zauważyłem że żadne sklepy nie posiadały alkoholu. Dostarczyli je z tej restauracji. Koszt nie był mały bo 10zł za piwo, ale dla nas do zaakceptowania biorąc pod uwagę okoliczności, uwzględniając dostawę do hotelu.
Do późnych godzin w nocy w oddali było słychać śpiewy. Jak poinformowała na Ciara, to pobliska jednostka wojskowa. W sumie taki folklor trochę gdyby nie fakt, że od bladego świtu zaczęli śpiewy od nowa. Skoro świt wyszedłem na rekonesans. Ciekawe są zawsze takie miejscówki kiedy jeszcze życie nie zaczęło się budzić. Chciał drona wypuścić, ale była założona blokada. W sumie zarówno lotnisko jak i jednostka wojskowa. Trudno. Rano śniadanie. Tradycyjna bagietka z dżemem. Dzisiaj jednak na wypasie, bo zamówiliśmy sobie dodatkowo omlety.
Po śniadaniu pamiątkowe zdjęcia, ładujemy się do umówionego busa. Ciara jedzie z nami. W sumie zaskakujące, ale nie przeszkadza to nam, choć wg nas wykracza mocno poza oczekiwania standardowego gospodarza. Trochę pogadaliśmy o życiu w tym miejscu. Okazało się że ona nigdy w sumie nie opuściła Saint Louis i nie była nawet w Dakarze, a my pytaliśmy jej czy kiedykolwiek była w Europie. Co ciekawe jak mówiła, jej ojciec zaaranżował już dla niej ślub, który miał się odbyć za kilka miesięcy. Jednak zmarło mu się pół roku wcześniej i ona nie musi już tych ustaleń dochować. W sumie nie wiemy czy to jest prawdą, czy tylko bajką dla turystów, ale wygląda wiarygodnie.
Dojeżdżamy do starego miasta Saint Louis. Od razu przybiegają żebrzące dzieciaki. Kierowca przekazuje nas w ręce miejscowego przewodnika, który swobodnie posługiwał się angielskim. Z dużym niepokojem zostawiamy wszystkie plecaki w busie, które było widać przez szyby. Kierowca jednak informuje ze cały czas będzie na miejscu. Mamy na zwiedzanie z przewodnikiem dwie godziny.
Saint Louis to pierwsza stolica Senegalu i podobno jedno z najładniejszych miast tego kraju. Zaczynamy zwiedzanie i poruszamy się wśród typowo kolonialnej architektury. Dominują kolory pastelowe i jaskrawe. Aktualnie miasto uważane jest za stolicę kultury tej części kontynentu i jest rajem dla miłośników jazzu afrykańskiego. Podobno co wieczór muzyka rozbrzmiewa z licznych i otwartych do późna barów. Niestety nie będziemy mogli tego zweryfikować. To miejsce było dla nas ważne i chcieliśmy je zwiedzić. Oprócz ważnego dla nas przystanku przed przejściem granicznym z Mauretanią jest fakt, że względu na walory architektoniczne, historyczne, miejsce to od 2000r. wpisane zostało na listę dziedzictwa UNESCO.
Odwiedzane miejsca wyglądają na zamieszkałe. Często jednak wymagają gruntownych napraw. Sporo tez mijamy rękodzieła. Przewodnik przekazuje nam dużo ciekawostek z tego miejsca. Bez tego przechodzilibyśmy obok ciekawych miejsc zupełnie nie znając ich historii. Wg mnie warto.
Mijamy szkołę koraniczną. Dzieci wesoło biegają po ulicy. Zamieniam kilka zdań z chłopakiem siedzącym przed szkołą z koranem w ręce studiującego jego strony. Wszyscy uśmiechnięci i życzliwi.
Blisko szkoły znajduje się spore boisko, a na nim kilkudziesięciu dzieciaków goniących za piłką. Przewodnik wyjaśnia, że kilka lat temu był w tym miejscu spory cmentarz, ale postanowili to miejsce zaorać i przerobić na boisko. W sumie jak się zastanowić to nawet praktyczne, choć zapomniałem zapytać gdzie chowają zmarłych. Pewnie gdzieś na obrzeżu miasta. Robimy sobie kilka pamiątkowych fotek i idziemy dalej.
Zauważamy że kilku turystów przemiesza się po mieście za pomocą bryczek. To środek transportu nie tylko dla turystów, ale ogólnie zauważam że jest to tutaj bardzo popularne.
Mijamy obwoźne stragany z owocami. Nie wiem czy to obecności przewodnika, ale nie czuje aby ktokolwiek nas nagabywał na jakiekolwiek zakupy czy oglądanie jego sklepu. Jedynie uliczny sprzedawca senegalskich koszul, podążał za nami spory odcinek drogi, ale to chyba zy uwagi na to, iż jeden z nas okazał zainteresowanie i nawet sobie jedną z nich przymierzył.
Przechodzimy przez most na wyspiarką część tego miejsca, czyli wysepkę Nord. Most projektowany był podobno przez samego Gustava Eiffela. Sporo tutaj jest śmieci. Niektóre wrzucane wprost do rzeczki Senegal. Po ilości łodzi można wnosić że rybołówstwo to istotny składnik gospodarczy tego miejsca.
Docieramy to targu rybnego. Ciekawie miejsce. Bardzo takie lubię, bo jest… autentyczne. Oprócz ryb, handluje się tutaj oczywiście wszystkim innym. Co ciekawe nadal nikt nie protestuje że wszystko filmujemy i robimy zdjęcia.
Niespiesznie docieramy do plaży. W pewnym monecie mija nas dwóch chłopców z koszem śmieci i wrzucają je wprost na piasek tej plaży (sic!). Szok! Obok nas para starszych francuzów i żadnych innych turystów. Ze zdumieniem przyglądamy się temu. Piękna szeroka, piaszczysta plaża i tony śmieci. Na brzeg sporo wyciągniętych kolorowych łodzi. Ciekawie to musi wyglądać jak rybacy wracają z połowu.
Przechodząc obok więzienia robimy kilka fotek. Od razu zaczął z daleka krzyczeć jakiś strażnik, ale nasz przewodnik coś mu powiedział i na tym się dyskusją zakończyła.
Wracając szukaliśmy czegoś do zjedzenia, ale nasz przewodnik kierował nas do jakiś mocno turystycznych restauracji i nie chcieliśmy z nich skorzystać. Finalnie trafiliśmy na cos lokalnego, ale jedzenie mocno przeciętne. Po około dwóch godzinach wiedzieliśmy że musimy kierować się już w kierunku naszego busa. Za Transport z hotelu do centrum, postój, przewodnika i transport do granicy zapłaciliśmy 180 euro/ 7 osób, czyli trochę ponad 100zł od osoby. Pożegnaliśmy się z naszą Ciarą i ruszyliśmy w drogę. Czeka nas jeszcze około 100km do granicy z Mauretanią. Ciara ewidentnie szukała swojej drogi do Europy, bo jednemu z kolegów przez kilka kolejnych dni wysyłała ciekawe, prywatne filmy na messengera
:D
Lekka adrenalina jest. Przejście graniczne z Mauretanią przez rzekę Rosso, jest opisywane w Internecie jako niebezpieczne i jedno z najbardziej skorumpowanych przejść granicznych w Afryce. Martwiła mnie logistyka, nie mogliśmy sobie za bardzo pozwolić na ugrzęźniecie tutaj na cały dzień. Nasz plan nie przewiduje nawet jedno dnia poślizgu.Do granicy docieramy sprawnie. Sporo czasu spędziłem na szukaniu informacji na temat tego przejścia. Informacje znaleziona na Internecie nie są najnowsze, a przede wszystkim maja bardzo negatywny wydźwięk. Standardowe opisy przejścia to: Najbardziej niebezpieczne przejście. Koszmar turysty. Najbardziej skorumpowane przejście świata. Nie ma co ukrywać, te wszystkie opisy wprawiały mnie w konsternacje. Nie bałem się jakiś wielkich problemów i ciężko mi było uwierzyć w to, że to taka niebezpieczna granica. Najbardziej się bałem że ugrzęźniemy na tej granicy na cały dzień. To właśnie było największym zagrożeniem. Na drugi dzień skoro świt musimy koniecznie wyjechać z Nawakszut w kierunku Az- Zuwajrat (Zouérate) w Mauretanii, gdzie planujemy wskoczyć na słynny pociąg z ruda żelaza..
Wjeżdżajmy w większe zabudowania i zatrzymuje nas jakiś mężczyzna ubrany w koszulę z fasonem wojskowym w moro. Na szyi przewieszony biały szalik. Mówi że musimy oddać paszporty. Nikt tego nie robi. Nasz kierowca zaczyna być tłumaczem. Mówimy że paszporty możemy dać jedynie Policji. Za chwile jednak przychodzi ktoś, kto faktycznie wygląda na kogoś z Policji. Nasz kierowca potwierdza tez że to Policja. Wokół naszego samochodu momentalnie zjawia się kilak osób. Każdy z nich chce wymienić pieniądze na walutę z Mauretanii, czyli ugija. Kurs jednak daleki jest od optymalnego, więc nikt nie wymienia. Policjant mówi że mamy jechać dalej w kierunku granicy, ale paszportów nie oddaje. Masakra. Tego nie możemy robić. Oddać komuś paszporty i jechać dalej. Nasz kierowca nie wygląda jednak na zdziwionego, choć jest wyraźnie lekko zdenerwowany, co nas też niepokoi. Jedziemy wiec dalej, a po jakimś czasie znowu zatrzymuje nas jegomość z białym szalikiem. Jak się znalazł przed nami to nie mamy pojęcia. Przy naszym busie zbiera się już z dziesięć osób. Każdy krzyczy, lekko się wszyscy poszturchują. Każdy chce wymienić koniecznie pieniądze. Wychodzę z busa i idę z Kutim do jakiegoś budynku, bo tam mi pokazują że mam iść. Przed budynkiem czeka z kilkanaście osób w kolejce, ale nam pokazują że mamy wejść do środka. W środku pomieszczenie w którym jest kilka rzędów krzeseł. Jest też takie małe dodatkowe pomieszczenie oszklone do którego podchodzimy. Tam siedzi na krześle jakiś strażnik, które swoje bose stopu wyciągnięte ma na stole. Nie przejmuje się zupełnie nami i w tej pozycji zaczyna z nami rozmawiać, choć wzajemnie się nie bardzo rozumiemy. Wchodzi jakiś nieumundurowany mężczyzna do tego pomieszczenia, który trzymał w ręce wszystkie nasze paszporty. Musiałem iść po resztę ekipy do busa. Znowu się kręcił ten w białym szaliku i koszuli moro. Nie ufam mu. Wręcza Kutiemu naklejkę z obrysem kontynentu i jak nam się wydaje próbuje tłumaczyć że tutaj to jest Afryka. Postanawiamy go kompletnie ignorować, bo pokazywał palcem na plik banknotów. Ktoś chyba wymienił dla świętego spokoju 20 euro, ale świętego spokoju nie dostał. Cała nasza strategia to zachować spokój i ignorowanie wszystkich wokół.
Zbieram ekipę i udajemy się znowu do pomieszczenia granicznego. To taki budynek przed samą granica po lewej stronie jadąc od strony Senegalu. Co ciekawe rozdają nam paszporty i każą siadać jeden obok drugiego na tych krzesełkach. Ten co przyniósł paszporty to jakiś organizator procederu. Teraz zauważam że na koszulce ma jakiś napis Border Support. Każe pierwszemu wstać i podejść do okienka. Sprawdzanie paszportów, odciski palców i tyle. Głośnym pokrzykiwaniem jeden z nich daje znać że każdy z nas musi się przesiąść o jedno krzesełko. W ten sposób wężykiem, co 1-2 minuty kady przesiada się tak, że przesuwa się na koniec kolejki. W sumie to nawet zabawne było i wg mnie pozbawione sensu, bo w pomieszczeniu była tyko nasza siódemka. Cała reszta ludzi czekała przed budynkiem na wejście. Finalnie nikt więcej od nas nic nie chce więcej. Każdy dostaje pieczątkę wyjazdową i tyle. Wracamy do busa po plecaki. Tłum gęstnieje. Prym wiedzie ten z białym szalikiem i zaczyna mnie już mocno irytować. Nie wiadomo w sumie kim on jest, ale gdyby był kimś ważnym to swoją role by już odegrał. W takim razie to zwykły naganiacz. Nasz kierowca tłumaczy, że teraz musimy przejść przez bramę w kierunku promu, że nas ten z białym szalikiem tam zaprowadzi i zaopiekuje. Że możemy u niego wymienić pieniądze. Siedzieliśmy wtedy w busie, wiec kierowca stojąc na zewnątrz i tłumacząc nam to wszystko porozumiewawczo mrugnął nam okiem. No to wszystko jasne.
Idziemy wszyscy na prom, robiąc sobie pamiątkowe zdjęcie przy bramie granicznej na Rosso. Generalnie to najbardziej dziwna granica świata jaką kiedykolwiek przekraczałem. Dochodzi się do brzegu rzeki. Mały pomost, tablica informacyjna i tyle. Ten z białym szalikiem jednak ciągnie nas do miejsca gdzie zacumowane są łodzie. Tam jakiś strażnik siedzący na krzesełku turystycznym pod parasolem sprawdził nam pieczątki w paszporcie. W sumie to wszystko. Ludzie tam wsiadają na te łódki i płyną na drugi brzeg w kierunku Mauretanii. Nie wsiadamy. Ekipa się zaczyna rozchodzi. Każdy robi zdjęcia, filmuje. No w sunie sielanka. Nasz towazysz z białym szaliczkiem robi co może aby zaciągnąć nas do łódki. W sumie to dopiero teraz zrozumiałem że on chciał zarobić jakąkolwiek prowizję. Jak nie za wymianą walut, to za przysięgniecie nas do właściciela jakie łódki. My twardo czekamy na prom. Kierowca nam mówił że za transport powinniśmy zapłacić jakieś 500 CFA, chociaż kojarzę że gdzieś czytałem że jest bezpłatny, co w sumie powinno mieć jakiś sens.
Do odpłynięcia promu mamy 40 minut, więc czekamy. Nasz nowy „kolega” po kilku minutach chyba zrozumiał że nic z prowizji nie będzie i nas zostawił w spokoju. Nikt, ale to nikt więcej od nas nic nie chciał. Łodzie wahadłowo płyną w każda ze stron. W sumie fajny folklor, ale jeden z nas słabo pływa. Nie chciałbym po powrocie się tłumaczyć jego zonie, że zniknął mi gdzieś w brunatnych wodach rzeki Rosso… Po 30 minutach czekania, prom zacumowany po drugiej stronie rzeki jeszcze nie odpłynął, co oznacza że z całą pewnością i my nie odpłyniemy na czas. Takie promy to chyba czekają aż się całe zapełnią, tak jak busy. Kto wie…
Po krótkiej naradzie decydujemy się jednak na przeprawę łódką. Traktujemy to jako przygodę i żal z niej nie skorzystać. Dostajemy nawet kapoki, wiec jest bezpiecznie. Za 7 osób płacimy 5 euro i 500 CFA. Nie mamy już innej waluty, wiec po negocjacjach przyjęli nam i euro.
Klikam "Pomocny", bo utwierdziłem się w przekonaniu, żeby się nie żenić
:mrgreen: DAD napisał:Przegadałem chwilę temat z żoną i szybko dostałem zielone światło na wyjazd, pod warunkiem DAD napisał: Marcin długo negocjował wyjazd z żoną, która po wielu tygodniach
No tak. Dla zwiększenia wiarygodności dodałem kolejne zdjęcie już z bagietką
;-)Gdyby ktoś jednak uznał ze na dwóch zdjęciach są różne obrusy, to dodam ze siedzielismy przy długim stole złączony z dwóch, gdzie były dwa obrusy, różnych kolorów
:lol: Co do samej bagietki. Przez kolejny tydzień w zasadzie jedliśmy bagietki na śniadanie, obiad i kolacje
:D
No tak, tak. Tez weryfikowaliśmy na miejscu. Generalnie to była modelka. Na serio mila i sympatyczna dziewczyna. Z modelkami to tak jest jak w tym programie Top Model. Dziewczyny na ulicy normalne ze tak powiem, a podczas sesji zdjęciowej wyglądają mega super. Oglądając jej zdjęcia profilowe tez widziałem kilka ciekawych stylizacji, gdzie wyglądała zupełnie inaczej niż ją znamy.No i taka ciekawostka... dostała wypowiedzenia z agencji, bo uznali ze jest za gruba
:lol: Ogólnie mega pozytywna dziewczyna. Raczej kojarzę takie panny jako te zadzierające nosa.
Wszystko opisze jak trzeba
;) Tylko to zajmuje czas. Zjęcia musze konwertować na jpg, później zmienić wielkość, zmienić rozmiar, napisać tekst... to wszystko trwa. Dlatego dodaje co kilka dni, bo to same w sobie nieco męczy
:twisted: Zdradzę tylko ze ze tytuł nie jest przypadkowy
:shock:
Świetna relacja i ogólnie bardzo ciekawy powód wycieczki, w sumie lecieć tam po to żeby się przejechać towarowym pociągiem ? Ciekawe czy jeszcze żadne biuro podróży nie podłapało tego jako okazji do biznesu ? A tak na serio to widać że wypadki się zdarzają i dla tych co będą chcieli powtórzyć ten wyczyn, cenne info jest takie, żeby jednak nie być w wagonach na początku pociągu - chociaż pewnie nie ma reguły... W wielu miejscach wspominasz że wypytywali o to skąd jesteście i zawód. Jak reagowali na Polskę? Jakie są niepożądane zawody przy takich pytaniach?Mógłbyś jeszcze podsumować cały wyjazd finansowo?
Odpowiadając na poprzednie @szsz - Myślę ze takie kwlasnie typy YouTuber, dziennikarz i inny o podobnych korzeniach, który mógłby opisywać rzeczywistość.Ja zawsze i od zawsze mowie i wpisuje w papiery ze jestem MANAGER. No bo to przecież nic nie znaczy
:) Chłopaki mówili ze ślą właścicielami biznesów i tyle.@kumkwat_kwiat - podcastu jeszcze nie słuchałem, ale przed wyjazdem czytałem jego książkę "Wszystkie ziarna piasku". Warto przeczytać, aby zrozumieć niektóre mechanizmy polityczne, histerie regionu i inne ciekawostki. Ja przyznaje, ze nic nie wiedziałem wcześniej na ten temat. Nigdy nie słyszałem przecież o słynnym murze długości niemal 3000km. Podobno jego utrzymanie kosztuje podobno od 1,5 do 3 mln dolarów dziennie (sic!). Trudno to aż uwierzyć, ale to są informacje z Wikipedii Żałuję ze sobie nie odświeżyłem tematu teraz i nie opisałem trochę w relacji.To na serio interesujące rzeczy.@szsz - co do wydatków, to starałem się w relacji wpisywać wszędzie kwoty. Są one jednak porozrzucane. Nie mam tego podsumowanego. Przestałem to robić, od czasu jak mam portfele Revolut współdzielone z innymi. Nie mniej co ważne, tam na serio NIE BYŁO na co wydawać kasy. Serio. Transport podałem wszędzie, noclegi to wiadomo że zamawiasz jaki chcesz standard. My mieliśmy go różny. Raczej wszędzie mieliśmy nocleg ze śniadaniem. Bo to jednak rano kawa czy herbata, bagietki i nie trzeba było biegać i szukać.Co do pamiątek jakiś, to w Senegalu wiadomo można kupić tego sporo. Takie afrykańskie akcesoria pamiątkowe bym to nazwał.W Mauretanii to już takich rzeczy nie było. Raczej sklepiki z jedzeniem tylko. W dużych miastach są normalne sklepy. Markety, sklepy z ubraniami, nawet płytkami do łazienki etc etc. No nie ma co wymieniać. Stolica to stolica choć nie taka powiedzmy europejska.Duża oszczędność kasy to wiadomo wyjazd w grupie, bo dzielisz koszt "taksówek" i noclegów. No ale to zawsze. Długie dystanse płaciło się i tak od osoby.Jedzenie i woda tanie raczej. W sklepi chał woda 0,7l około 1zł. Bagietka z jajkiem czy jakiś podobno kurczakiem i sosem, w okolicy 3zł. W Dakarze w restauracji ceny jak W Polsce, ale to taka lepsza restauracja była przy porcie.
Dramaturgia to by dopiera była, gdyby nastąpiło drobne przesunięcie w czasie
:roll: W relacji pisałem, że Bartek leżący obok mnie na wagonie źle się poczuł. Nawet w nocy wymiotował.No niby nic wielkiego, ale jednak samopoczucie się gwałtownie pogorszyło, ale zwalił to na pył z rudy, co było w miarę wiarygodne choć pozostałym nic nie dolegało.Po powrocie do Polski, dwie doby leżał w łożku. Zaczęły się drgawki, gorączka i wymioty krwią. Masakra. Finalnie wieczorem zaczął tracić przytomność i zabrała go karetka z domu na noszach. Nie wiadomo było co konkretnie się stało, a ponieważ poinformował ratowników medycznych że wrócił z Afryki, pojechali od razu na oddział zakaźny. Tam akcja niczym w szczycie pandemii. Nikt nie wiedział co jest grane, ale po szeregu badań wykluczyli choroby zakaźne. W końcu zdiagnozowali. Przetoczyli kilka jednostek krwi i okazało się że to nie żadna malaria czy inne sprawy... a pęknięty wrzód żołądka
:x 7 dni w szpitalu, ale wszystko ok. W dniu wyjścia ze szpitala widziałem Bartka. Lżejszy o 6kg a cera szaro-ziemisto-żołta. Wyglądał fatalnie
:) Dzisiaj się z tego śmiejemy oczywiście, ale co by było gdyby apogeum było jadąc pociągiem? Jego żona by mi chyba do końca życia nie wybaczyła że go tam zabrałem. Zreszta całe szczęście że była w domu wtedy i zadzwoniła po karetkę.Trochę takiej prywaty napisałem, ale w sumie to życie pisze scenariusze
:). Nie mniej wszystko jest już ok. Za miesiąc jedziemy razem w kolejną podróż
:lol:
DAD napisał:@szsz - co do wydatków, to starałem się w relacji wpisywać wszędzie kwoty.Spoko, dzięki za odpowiedzi. Tak, widziałem we wpisach było sporo finansowych informacji. Chodziło mi bardziej o to, ile taka szalona wyprawa kosztuje, w sensie jeśli ktoś chciałby to powtórzyć, to będzie miał jakiś punkt odniesienia.
-- 15 Sty 2024 11:35 -- Bilety lotnicze około 1500zł - 4 odcinki. (nie licząc problemów ze strajkiem we Francji)Noclegi - wyszło 388zł na osobę w Afryce. Zawsze nocleg ze śniadaniem. Jeden nocleg w Atarze to nie pamietam, bo było w pakiecie z kolacją, śniadaniem i wynajęciem Jeepa do Szinkit.Hostel w Paryżu 20 euroNo i na serio nie bardzo na co wydawać pieniądze. Dużo jest się w trasie. Wiec lokalnie się kupuje za grosze banany, jakieś bagietki i tyle.Na alko nie wydajesz, bo go nie ma
:)Resztę wydatków, czyli bilety na prom, do muzeum lub transport podawałem w relacji. Mogą dojść jakieś dodatkowe koszty. U mnie to była szczepionka na żółta febrę i tabletki Malarone na malarie. -- 15 Sty 2024 11:35 -- Bilety lotnicze około 1500zł - 4 odcinki. (nie licząc problemów ze strajkiem we Francji)Noclegi - wyszło 388zł na osobę w Afryce. Zawsze nocleg ze śniadaniem. Jeden nocleg w Atarze to nie pamietam, bo było w pakiecie z kolacją, śniadaniem i wynajęciem Jeepa do Szinkit.Hostel w Paryżu 20 euroNo i na serio nie bardzo na co wydawać pieniądze. Dużo jest się w trasie. Wiec lokalnie się kupuje za grosze banany, jakieś bagietki i tyle.Na alko nie wydajesz, bo go nie ma
:)Resztę wydatków, czyli bilety na prom, do muzeum lub transport podawałem w relacji. Mogą dojść jakieś dodatkowe koszty. U mnie to była szczepionka na żółta febrę i tabletki Malarone na malarie.
No tak, jakoś 3K powinno być, ale na serio nie podliczałem.Wiza do Mauretanii 55 euro ale pisałem o tym w relacji.Wieczorem posiłek to był jakiś tagine z kurczakiem czy inny kebab lub pizza. Średnio około 20zł. Mauretania to w większości Sahara. Jak się jedzie cały dzień, to postój wypada albo na środku pustynii, albo w małym mieście gdzie sklepik jest, gdzie kupujesz banana czy wodę. Przy drodze tez kupowaliśmy np bagietki z jajkiem czy z kurczakiem za 3zł od lokalsów. Powiedzmy street food
;) Na serio nie za bardzo jest gdzie wydać kasę.Jadąc dobę na pociągu tez się nie myśli za bardzo o jedzeniu. Pijesz wodę. No i nie bez znaczenia jest policzalna grupa osób w podróży, bo wynajmujesz auto i dzielisz go na ilość pasazerow a to bardzo mocno obniża koszt transportu. Zreszta sam główny odcinek przez cały kraj, czyli Nawakszut do Szum (550km), kosztował 50zł. Z Szum do Az Zuwajrat kolejne 200km też 50zł, choć cały odcinek liczący 750k też by kosztował 50zł. Tylko na dwa dni to podzieliliśmy. Jazda na pociągu za darmo. To samo z noclegami. Mieliśmy często jakieś 3 lub 4 osobowe pokoje, co po podziale wychodziło kilkadziesiąt złotych za nocleg. No sumarycznie na serio dużo się nie wydało.Jedyny bolący strzał to konieczność kupienia dodatkowych biletów lotniczych, ale nie było wyjścia.
Momentami zgubiłem się w przeliczaniu pieniędzy i denominacji. Google mówi, ze 100 ugija to 10 zł, a Ty raz napisałeś, że 2000 ugija to 22 zł. A za auto raz zapłaciłeś 250 zł a raz 250 euro (na koniec wycieczki).Świetna relacja, poczekam kilkanaście lat aż syn podrośnie
:D i jedziemy.
Słuszna uwaga @Kri$. Faktycznie napisałem o tym samym transporcie raz zł a raz euro. Poprawiłem. Tak to czasami jest jak się przerywa pisanie i wraca na drugi dzień. Rzeczywiście było to 250 euro. W Sacherze Zachodniej podawali od razu ceny w euro.Co do Ugija. Tak jak pisałem w tekście, była denominacja. Aktualnie jest to przelicznik w zaokrągleniu 1:10. Starsi zawsze podawali nam cenę w tysiącach. Dlatego pisałem że trzeba uważać i skrupulatnie dogadywać ceny. Jak się rozmawiało z wiekowym człowiekiem, to nawet jak mu się mówiło 200, to on się upierał ze ma być 2000, pomimo że dało mu się banknot 200
:). W relacji raz napisałem 2000, bo tyle nam podał, zapisałem w notatniku abym nie zapomniał i stąd ta różnica. Skorygowałem aby nie wprowadzało w błąd. Co ciekawe na Googlach tez różnie jest. Oficjalnie 1:10, ale pomimo upływu lat na kalkulatorze np CoinMill nadal 1000:1. Zwracam jednak uwagę na to, bo tam tez są różni ludzie i później może się okazać że mieli na myśli tysiące zamiast setek. Dlatego ZAWSZE pokazywaliśmy kwotę na kalkulatorze w telefonie, a czasami w przypadkach braku porozumienia, jak się upierali że to są tysiące, to wyciągaliśmy banknoty i pokazywaliśmy im, (setki) to dochodziło do porozumienia
:)
Relacja bomba. Jeden detal - może mi umknął - ile czasu zajęła cała wyprawa? Właśnie mi wyskoczyły jakieś bilety z Dachli za 50€ i się mocno zastanawiam ?
@DAD Wystarczyłoby żebyście się zrzucili po kilka dolarów a kobieta miałaby na lekarza i leki dla dziecka. Dla nas to niewielka kwota a afrykańskiemu dziecku może uratować życia.
Zrobiliśmy taką trasę w 3 osoby w 2012 - tylko w przeciwną stronę. Dzięki temu mieliśmy puste wagony, bez kamieni, i wygodę.Podpowiadam też następcom, że warto wziąć ze sobą do pociągu jednorazowe kombinezony robocze przeciwkurzowe. Leciutkie, malutkie, cieniutkie - a zabezpieczają dobrze.
Każdy kto planuje taki wypad wie w która stronę jedzie ruda przecież
:)Nie bez powodu jechaliśmy na rudzie przecież
;) No i widoki na pustynie nieporównywalne gdy cały czas je widzisz, a nie tylko jak się wdrapiesz na burtę pustego wagonu.Co do kombinezonów, to polowe składu miało. Nasi poprzednicy z forum którzy rok wcześniej jechali także.
Nie zostało wiele czasu, więc niespiesznie idziemy na prom. Siedząc już na promie, zorientowałem się że w oddali widzę pomnik, symbol tego miejsca. Jak ja mogłem to pominąć? Po wizycie w Domu Niewolników, poszedłem jeszcze na dodatkowe zakupy. Staram się z takich miejsc przywieźć zawsze jakąś maskę, która wieszam na ścianie i tak było tym razem. Zupełnie więc zapomniałem że nie widzieliśmy jeszcze małego cypla tej wyspy. Tam właśnie był ten pomnik. Do odpłynięcia zostało 8 minut, wiec nie zastanawiając się wiele, wyskoczyłem w promu i bieganiem wzdłuż wybrzeża aby jeszcze chwile nagrać to miejsce i porobić kilka fotek. Może i szaleństwo, ale udało się :D.
Ważna informacja jest taka, że nie trzeba kupować biletów w druga stronę. Z założenia pewnie jest tak, że jak ktoś już dopłynął w jedną w jedną stronę to z pewnością kupił bilet wcześniej :)
Robimy kilka pamiątkowych fotek na promie i żegnamy się z wyspą.
Po przybiciu do portu chcemy udać się na dworzec, znaleźć transport do Saint Louis na północy kraju. Stamtąd już będzie blisko do granicy na Rosso. Otaczają nas taksówkarze a każdy tłumaczy że do dworca z 10km i chce jakieś nieprzyzwoite pieniądze za transport.
Na szczęście widzimy w oddali dworzec kolejowy i postanawiamy się tam dopytać o szczegóły.
Krótki rekonesans i okazuje się że trzeba jechać pociągiem do tego dworca. Taksówkarze nie kłamali, choć kwota była absurdalna. Za bilet na pociąg każdy z nas zapłacił 500 CFA, czyli jakieś 3,3zł. Na dworcu jest sklepik Relay. Drobne przekąski, napoje. Woda 1,5l – 400CFA.
Zarówno sam dworzec, jak i pociągi bardzo nowoczesne. Wszystko z Francji.
Jedziemy do miejsca docelowego 4 stacje. Trzeba wysiąść na stacji – Baux Maraicher.
Wszystko sprawnie. Już na stacji sporo miejscowych próbuje nas wyłapać na kolejny transport. Duży dworzec transportowy, gdzie znajdują się autobusy, busy i prywatne taksówki, znajduje się zaraz przy stacji. Nie sposób tego nie zauważyć. Jest bardzo duży. Trochę miejscowych się do nas dokleiło oferując transport. Ignorowaliśmy ich skutecznie, aby robić rekonesans.
Sprawdzaliśmy bardzo dużo możliwości. Od starych zdezelowanych autobusów, przez kilkunastoosobowe busy, do tych wieloosobowych (7?) samochodów.
Potrzebowaliśmy gotówki, wiec od razu znalazł się ktoś kto nam wymienił euro. Kurs uczciwy, taki jak w internetowych bankach.
Nie wiedzieliśmy w sumie czy nas ktoś nie oszukuje w tych cenach przejazdu. Miejscowi nam proponowali co chwile inny środek transportu, bo to my zaczęliśmy być mocno wybredni. W sumie to zaczęli być mocno nachalni, kłócili się miedzy sobą i przybywało ich coraz więcej.
W sumie zachowywaliśmy bardzo duży spokój. Byliśmy w licznej grupie, a i doświadczenie każdy ma. Mogę sobie wyobrazić jednak, że ktoś mógłby czuć się mocno niepewnie, w sytuacji gdy napiera z 20 osób, każdy krzyczy w obcym języku. W końcu znalazł się ktoś kto mówił trochę po angielsku, wiec w miarę zaczęliśmy się rozumieć.
Finalnie zdecydowaliśmy się na busa. Koszt 4000 CFA (26zł) za trasę do Saint Louis, czyli prawie 300km. W Afryce oczywiście nie wystarczy wsiąść do busa i odjechać. Trzeba czekać aż znajda się inni pasażerowie. Bagaże zapakowanie na dach. Oczywiście okazało się ze trzeba dopłacić za bagaż po 500 CFA. To bzdura oczywiście, bo to była prowizja dla tego który nas do tego busa doprowadził. Żalu nie mam, w końcu każdy chce żyć. Wole zapłacić za taką formę pracy, niż ktoś miałby kraść.
Dosiadło się kilka osób, więc po godzinie czekania liczyliśmy że odjedziemy.
Jakie było nasze zdziwienie, gdy się okazało że zapełnienie 10 osobowego busa plus kierowca to jeszcze nie komplet. To że na pierwszym siedzeniu pakują po dwie osoby to wiedziałem, ale że do kolejnych rzędów, gdzie siedziały już po trzy osoby miały się dosiąść jeszcze kolejne to już gruba przesada. Byliśmy już mocno poirytowani, czas uciekał i postanowiliśmy zapłacić za te 3 miejsca i odjechać. Tym bardziej że nie był to kolejny sposób na zarabianie, ale faktycznie widzieliśmy ile osób ładuje się do każdego środka transportu.
Robiło się już nieco późno. W głowie przeliczałem ciągle te godziny i czy zdążymy coś zobaczyć jeszcze wieczorem. Planowana trasa to 5h. Start
Po drodze mijamy sporych rozmiarów Stadion Olimpijski o pojemności 60 000 miejsc. Rozgrywane są tutaj mecze piłki nożnej reprezentacji Senegalu, a w 2026 odbywać się będą Młodzieżowe Igrzyska Olimpijskie. Stadion przypomina mi nieco Alianz Arena w Monachium.
Pierwszego dnia jechaliśmy już w ciemnościach, to tez był bardzo ładnie oświetlony.
Nasz transport zdezelowany jak każdy inny. Nie robiło to na nas dużego wrażenia, nawet to że miedzy nogami Bartek widział cały czas dziurę w podłodze karoserii. Po drodze uzupełnianie płynów, wymiana kół, to raczej chyba tutaj taki standard.
Przynajmniej podczas zmiany koła mamy okazje kupić cos do jedzenia. Nie inaczej… bagietka. Tym razem zamiast dżemu miał w sobie podobno kurczaka. Smakowało, albo byliśmy już tak głodni.
Po zmroku okazało się że nasz samochód nie ma świateł. Niby nic specjalnego chyba tutaj, nikt specjalnie nie był zdziwiony. Problem jedynie taki, że jechaliśmy stosunkowo szybko. Auta z naprzeciwka nas nie widziały, więc z ulga przyjmowaliśmy moment, w którym przez jakiś czas mogliśmy jechać tuż za innymi samochodami.
Dopiero podczas jazdy busem, zakupiłem kolejny nocleg. Nie było warunków do głębszej analizy i dopiero na miejscu się okazało że nasz nocleg nie jest w centrum. Kierowca nie chciał nas tam zawieźć wiec niestety musieliśmy przełknąć dodatkowy koszt, a oczy przecierać banknotami które szybko zabrał kierowca. Odległość niewspółmierna (5km) do kwoty ja mieliśmy dopłacić. Wyszło jakieś 10zł za osobę, co może nie było wielkim obciążeniem, ale w zestawieniu z 30zł za 300km robiło różnicę.
Trudno. Byliśmy już zmęczeni i chcieliśmy już być na miejscu.
cdn...Nasza miejscówka to Le Poulagou w Saint Louis. W zasadzie przy samym lotnisku. 425zł za 4 pokoje dwuosobowe z prywatnymi łazienkami i śniadaniem. Przyjęła nas właścicielka o imieniu Ciara. Bardzo otwarta, mówiąca po angielsku. Postanowiliśmy za jej pomocą zorganizować sobie transport na drugi dzień pod granice z Mauretania na Rosso. W transporcie tym koniecznie chcieliśmy wrócić do miasta, zwiedzić i dopiero jechać na granicę. Pierwszy raz w życiu chyba skorzystaliśmy tez z opcji wynajęcia przewodnika który mógłby nam nieco więcej pokazać i opowiedzieć.
Tego wieczora pospacerowaliśmy sobie jeszcze po okolicy i zaliczyliśmy drobne zakupy. Ciara cały czas z nami. Trochę mnie to dziwiło, ale w sumie było miło. Wprawdzie próbowała nas co chwile przekierować do restauracji gdzie miałaby solidną prowizję, ale nikomu nie uśmiechało się iść 15-20 minut w jedną stronę. Zadowoliliśmy się… bagietkami.
W tej okolicy, każdy sklep ma takie kraty.
W sumie zgodziliśmy się aby zorganizowała nam piwo. Ktoś po nie musiał pojechał, bo w okolicznych sklepach faktycznie nie było żadnego alkoholu. Zauważyłem że żadne sklepy nie posiadały alkoholu. Dostarczyli je z tej restauracji. Koszt nie był mały bo 10zł za piwo, ale dla nas do zaakceptowania biorąc pod uwagę okoliczności, uwzględniając dostawę do hotelu.
Do późnych godzin w nocy w oddali było słychać śpiewy. Jak poinformowała na Ciara, to pobliska jednostka wojskowa. W sumie taki folklor trochę gdyby nie fakt, że od bladego świtu zaczęli śpiewy od nowa. Skoro świt wyszedłem na rekonesans. Ciekawe są zawsze takie miejscówki kiedy jeszcze życie nie zaczęło się budzić. Chciał drona wypuścić, ale była założona blokada. W sumie zarówno lotnisko jak i jednostka wojskowa. Trudno. Rano śniadanie. Tradycyjna bagietka z dżemem. Dzisiaj jednak na wypasie, bo zamówiliśmy sobie dodatkowo omlety.
Po śniadaniu pamiątkowe zdjęcia, ładujemy się do umówionego busa. Ciara jedzie z nami. W sumie zaskakujące, ale nie przeszkadza to nam, choć wg nas wykracza mocno poza oczekiwania standardowego gospodarza. Trochę pogadaliśmy o życiu w tym miejscu. Okazało się że ona nigdy w sumie nie opuściła Saint Louis i nie była nawet w Dakarze, a my pytaliśmy jej czy kiedykolwiek była w Europie. Co ciekawe jak mówiła, jej ojciec zaaranżował już dla niej ślub, który miał się odbyć za kilka miesięcy. Jednak zmarło mu się pół roku wcześniej i ona nie musi już tych ustaleń dochować. W sumie nie wiemy czy to jest prawdą, czy tylko bajką dla turystów, ale wygląda wiarygodnie.
Dojeżdżamy do starego miasta Saint Louis. Od razu przybiegają żebrzące dzieciaki. Kierowca przekazuje nas w ręce miejscowego przewodnika, który swobodnie posługiwał się angielskim. Z dużym niepokojem zostawiamy wszystkie plecaki w busie, które było widać przez szyby. Kierowca jednak informuje ze cały czas będzie na miejscu. Mamy na zwiedzanie z przewodnikiem dwie godziny.
Saint Louis to pierwsza stolica Senegalu i podobno jedno z najładniejszych miast tego kraju.
Zaczynamy zwiedzanie i poruszamy się wśród typowo kolonialnej architektury. Dominują kolory pastelowe i jaskrawe.
Aktualnie miasto uważane jest za stolicę kultury tej części kontynentu i jest rajem dla miłośników jazzu afrykańskiego. Podobno co wieczór muzyka rozbrzmiewa z licznych i otwartych do późna barów. Niestety nie będziemy mogli tego zweryfikować. To miejsce było dla nas ważne i chcieliśmy je zwiedzić. Oprócz ważnego dla nas przystanku przed przejściem granicznym z Mauretanią jest fakt, że względu na walory architektoniczne, historyczne, miejsce to od 2000r. wpisane zostało na listę dziedzictwa UNESCO.
Odwiedzane miejsca wyglądają na zamieszkałe. Często jednak wymagają gruntownych napraw. Sporo tez mijamy rękodzieła. Przewodnik przekazuje nam dużo ciekawostek z tego miejsca. Bez tego przechodzilibyśmy obok ciekawych miejsc zupełnie nie znając ich historii. Wg mnie warto.
Mijamy szkołę koraniczną. Dzieci wesoło biegają po ulicy.
Zamieniam kilka zdań z chłopakiem siedzącym przed szkołą z koranem w ręce studiującego jego strony. Wszyscy uśmiechnięci i życzliwi.
Blisko szkoły znajduje się spore boisko, a na nim kilkudziesięciu dzieciaków goniących za piłką. Przewodnik wyjaśnia, że kilka lat temu był w tym miejscu spory cmentarz, ale postanowili to miejsce zaorać i przerobić na boisko. W sumie jak się zastanowić to nawet praktyczne, choć zapomniałem zapytać gdzie chowają zmarłych. Pewnie gdzieś na obrzeżu miasta. Robimy sobie kilka pamiątkowych fotek i idziemy dalej.
Zauważamy że kilku turystów przemiesza się po mieście za pomocą bryczek. To środek transportu nie tylko dla turystów, ale ogólnie zauważam że jest to tutaj bardzo popularne.
Mijamy obwoźne stragany z owocami. Nie wiem czy to obecności przewodnika, ale nie czuje aby ktokolwiek nas nagabywał na jakiekolwiek zakupy czy oglądanie jego sklepu. Jedynie uliczny sprzedawca senegalskich koszul, podążał za nami spory odcinek drogi, ale to chyba zy uwagi na to, iż jeden z nas okazał zainteresowanie i nawet sobie jedną z nich przymierzył.
Przechodzimy przez most na wyspiarką część tego miejsca, czyli wysepkę Nord. Most projektowany był podobno przez samego Gustava Eiffela. Sporo tutaj jest śmieci. Niektóre wrzucane wprost do rzeczki Senegal. Po ilości łodzi można wnosić że rybołówstwo to istotny składnik gospodarczy tego miejsca.
Docieramy to targu rybnego. Ciekawie miejsce. Bardzo takie lubię, bo jest… autentyczne. Oprócz ryb, handluje się tutaj oczywiście wszystkim innym. Co ciekawe nadal nikt nie protestuje że wszystko filmujemy i robimy zdjęcia.
Niespiesznie docieramy do plaży. W pewnym monecie mija nas dwóch chłopców z koszem śmieci i wrzucają je wprost na piasek tej plaży (sic!). Szok! Obok nas para starszych francuzów i żadnych innych turystów. Ze zdumieniem przyglądamy się temu. Piękna szeroka, piaszczysta plaża i tony śmieci. Na brzeg sporo wyciągniętych kolorowych łodzi. Ciekawie to musi wyglądać jak rybacy wracają z połowu.
Przechodząc obok więzienia robimy kilka fotek. Od razu zaczął z daleka krzyczeć jakiś strażnik, ale nasz przewodnik coś mu powiedział i na tym się dyskusją zakończyła.
Wracając szukaliśmy czegoś do zjedzenia, ale nasz przewodnik kierował nas do jakiś mocno turystycznych restauracji i nie chcieliśmy z nich skorzystać. Finalnie trafiliśmy na cos lokalnego, ale jedzenie mocno przeciętne.
Po około dwóch godzinach wiedzieliśmy że musimy kierować się już w kierunku naszego busa. Za Transport z hotelu do centrum, postój, przewodnika i transport do granicy zapłaciliśmy 180 euro/ 7 osób, czyli trochę ponad 100zł od osoby. Pożegnaliśmy się z naszą Ciarą i ruszyliśmy w drogę. Czeka nas jeszcze około 100km do granicy z Mauretanią. Ciara ewidentnie szukała swojej drogi do Europy, bo jednemu z kolegów przez kilka kolejnych dni wysyłała ciekawe, prywatne filmy na messengera :D
Lekka adrenalina jest. Przejście graniczne z Mauretanią przez rzekę Rosso, jest opisywane w Internecie jako niebezpieczne i jedno z najbardziej skorumpowanych przejść granicznych w Afryce. Martwiła mnie logistyka, nie mogliśmy sobie za bardzo pozwolić na ugrzęźniecie tutaj na cały dzień. Nasz plan nie przewiduje nawet jedno dnia poślizgu.Do granicy docieramy sprawnie. Sporo czasu spędziłem na szukaniu informacji na temat tego przejścia. Informacje znaleziona na Internecie nie są najnowsze, a przede wszystkim maja bardzo negatywny wydźwięk. Standardowe opisy przejścia to: Najbardziej niebezpieczne przejście. Koszmar turysty. Najbardziej skorumpowane przejście świata. Nie ma co ukrywać, te wszystkie opisy wprawiały mnie w konsternacje. Nie bałem się jakiś wielkich problemów i ciężko mi było uwierzyć w to, że to taka niebezpieczna granica. Najbardziej się bałem że ugrzęźniemy na tej granicy na cały dzień. To właśnie było największym zagrożeniem. Na drugi dzień skoro świt musimy koniecznie wyjechać z Nawakszut w kierunku Az- Zuwajrat (Zouérate) w Mauretanii, gdzie planujemy wskoczyć na słynny pociąg z ruda żelaza..
Wjeżdżajmy w większe zabudowania i zatrzymuje nas jakiś mężczyzna ubrany w koszulę z fasonem wojskowym w moro. Na szyi przewieszony biały szalik. Mówi że musimy oddać paszporty. Nikt tego nie robi. Nasz kierowca zaczyna być tłumaczem. Mówimy że paszporty możemy dać jedynie Policji. Za chwile jednak przychodzi ktoś, kto faktycznie wygląda na kogoś z Policji. Nasz kierowca potwierdza tez że to Policja. Wokół naszego samochodu momentalnie zjawia się kilak osób. Każdy z nich chce wymienić pieniądze na walutę z Mauretanii, czyli ugija. Kurs jednak daleki jest od optymalnego, więc nikt nie wymienia. Policjant mówi że mamy jechać dalej w kierunku granicy, ale paszportów nie oddaje. Masakra. Tego nie możemy robić. Oddać komuś paszporty i jechać dalej. Nasz kierowca nie wygląda jednak na zdziwionego, choć jest wyraźnie lekko zdenerwowany, co nas też niepokoi. Jedziemy wiec dalej, a po jakimś czasie znowu zatrzymuje nas jegomość z białym szalikiem. Jak się znalazł przed nami to nie mamy pojęcia.
Przy naszym busie zbiera się już z dziesięć osób. Każdy krzyczy, lekko się wszyscy poszturchują. Każdy chce wymienić koniecznie pieniądze. Wychodzę z busa i idę z Kutim do jakiegoś budynku, bo tam mi pokazują że mam iść.
Przed budynkiem czeka z kilkanaście osób w kolejce, ale nam pokazują że mamy wejść do środka. W środku pomieszczenie w którym jest kilka rzędów krzeseł. Jest też takie małe dodatkowe pomieszczenie oszklone do którego podchodzimy. Tam siedzi na krześle jakiś strażnik, które swoje bose stopu wyciągnięte ma na stole. Nie przejmuje się zupełnie nami i w tej pozycji zaczyna z nami rozmawiać, choć wzajemnie się nie bardzo rozumiemy. Wchodzi jakiś nieumundurowany mężczyzna do tego pomieszczenia, który trzymał w ręce wszystkie nasze paszporty. Musiałem iść po resztę ekipy do busa. Znowu się kręcił ten w białym szaliku i koszuli moro. Nie ufam mu. Wręcza Kutiemu naklejkę z obrysem kontynentu i jak nam się wydaje próbuje tłumaczyć że tutaj to jest Afryka. Postanawiamy go kompletnie ignorować, bo pokazywał palcem na plik banknotów.
Ktoś chyba wymienił dla świętego spokoju 20 euro, ale świętego spokoju nie dostał.
Cała nasza strategia to zachować spokój i ignorowanie wszystkich wokół.
Zbieram ekipę i udajemy się znowu do pomieszczenia granicznego. To taki budynek przed samą granica po lewej stronie jadąc od strony Senegalu. Co ciekawe rozdają nam paszporty i każą siadać jeden obok drugiego na tych krzesełkach. Ten co przyniósł paszporty to jakiś organizator procederu. Teraz zauważam że na koszulce ma jakiś napis Border Support. Każe pierwszemu wstać i podejść do okienka. Sprawdzanie paszportów, odciski palców i tyle. Głośnym pokrzykiwaniem jeden z nich daje znać że każdy z nas musi się przesiąść o jedno krzesełko. W ten sposób wężykiem, co 1-2 minuty kady przesiada się tak, że przesuwa się na koniec kolejki. W sumie to nawet zabawne było i wg mnie pozbawione sensu, bo w pomieszczeniu była tyko nasza siódemka. Cała reszta ludzi czekała przed budynkiem na wejście.
Finalnie nikt więcej od nas nic nie chce więcej. Każdy dostaje pieczątkę wyjazdową i tyle. Wracamy do busa po plecaki. Tłum gęstnieje. Prym wiedzie ten z białym szalikiem i zaczyna mnie już mocno irytować. Nie wiadomo w sumie kim on jest, ale gdyby był kimś ważnym to swoją role by już odegrał. W takim razie to zwykły naganiacz. Nasz kierowca tłumaczy, że teraz musimy przejść przez bramę w kierunku promu, że nas ten z białym szalikiem tam zaprowadzi i zaopiekuje. Że możemy u niego wymienić pieniądze. Siedzieliśmy wtedy w busie, wiec kierowca stojąc na zewnątrz i tłumacząc nam to wszystko porozumiewawczo mrugnął nam okiem. No to wszystko jasne.
Idziemy wszyscy na prom, robiąc sobie pamiątkowe zdjęcie przy bramie granicznej na Rosso.
Generalnie to najbardziej dziwna granica świata jaką kiedykolwiek przekraczałem. Dochodzi się do brzegu rzeki. Mały pomost, tablica informacyjna i tyle. Ten z białym szalikiem jednak ciągnie nas do miejsca gdzie zacumowane są łodzie. Tam jakiś strażnik siedzący na krzesełku turystycznym pod parasolem sprawdził nam pieczątki w paszporcie. W sumie to wszystko.
Ludzie tam wsiadają na te łódki i płyną na drugi brzeg w kierunku Mauretanii. Nie wsiadamy. Ekipa się zaczyna rozchodzi. Każdy robi zdjęcia, filmuje. No w sunie sielanka. Nasz towazysz z białym szaliczkiem robi co może aby zaciągnąć nas do łódki. W sumie to dopiero teraz zrozumiałem że on chciał zarobić jakąkolwiek prowizję. Jak nie za wymianą walut, to za przysięgniecie nas do właściciela jakie łódki. My twardo czekamy na prom. Kierowca nam mówił że za transport powinniśmy zapłacić jakieś 500 CFA, chociaż kojarzę że gdzieś czytałem że jest bezpłatny, co w sumie powinno mieć jakiś sens.
Do odpłynięcia promu mamy 40 minut, więc czekamy. Nasz nowy „kolega” po kilku minutach chyba zrozumiał że nic z prowizji nie będzie i nas zostawił w spokoju. Nikt, ale to nikt więcej od nas nic nie chciał.
Łodzie wahadłowo płyną w każda ze stron. W sumie fajny folklor, ale jeden z nas słabo pływa. Nie chciałbym po powrocie się tłumaczyć jego zonie, że zniknął mi gdzieś w brunatnych wodach rzeki Rosso…
Po 30 minutach czekania, prom zacumowany po drugiej stronie rzeki jeszcze nie odpłynął, co oznacza że z całą pewnością i my nie odpłyniemy na czas. Takie promy to chyba czekają aż się całe zapełnią, tak jak busy. Kto wie…
Po krótkiej naradzie decydujemy się jednak na przeprawę łódką. Traktujemy to jako przygodę i żal z niej nie skorzystać. Dostajemy nawet kapoki, wiec jest bezpiecznie.
Za 7 osób płacimy 5 euro i 500 CFA. Nie mamy już innej waluty, wiec po negocjacjach przyjęli nam i euro.