+1
BetUla 27 kwietnia 2017 23:14
Image


Kakku niestety mocno ucierpiało w ostatnich trzęsieniach ziemi. W 2016 roku około tysiąca (czyli mniej więcej połowa) strzelistych stup zostało mniej lub bardziej uszkodzonych. Trzeba jednak przyznać, że prace naprawcze szybko postępują i wiele stup już zostało odbudowanych. Wyróżniają się jasnoróżowym kolorem (który z czasem wyblaknie – śmiem twierdzić, że na szczęście). Kakku uznane jest za największe tak zwarte nagromadzenie stup na świecie. Po kompleksie chodzi się niezliczonymi, wąskimi alejkami. Główna ciągnie się na jakieś ćwierć kilometra. Nie ma tu tłumów turystów, choć nad jezioro Inle nie jest daleko. Jest za to trochę miejscowych. Spacerując łatwo stracić z oczu pozostałych towarzyszy. Wszystko przypomina nieco labirynt, ale ostatecznie nie da się w nim zgubić. Nagrzane podłoże parzy w stopy niemiłosiernie, chyba do tej pory najbardziej ze wszystkich miejsc, które odwiedziliśmy. Chodzenie na piętach czy zewnętrznych stronach stóp niewiele daje, żar wgryza się w ciało niemalże do kości! Zachowując maksimum szacunku i możliwej dostojności, w końcu to miejsce kultu religijnego o wielkim znaczeniu dla miejscowych, skaczemy z cienia do cienia (którego jest jak na lekarstwo, ale zawsze jakąś część ciała uda się osłonić).


Image

Image


Z bliska widzimy jak zniszczone zostały stupy. Khan Lu Pa pomaga nam wychwycić najciekawsze detale i uczy rozpoznawać wiek poszczególnych stup. Na trop można wpaść choćby wtedy gdy stupa jest uszkodzona i widać z czego wykonany jest jej trzon. W XVII wieku trzony wykonywano z drewna (a same stupy często zdobiono niebieskimi, ceramicznymi figurkami). Później zastąpiono je żelazem. Z ukruszonych stup z dzisiejszych czasów wystają natomiast… rurki PCV… smutny widok (ale widzieliśmy to już w Baganie ). Na pierwszy rzut oka, z daleka, wydawać by się mogło, że stupy są identyczne, jednak z bliska widać jak wieloma detalami się różnią, jak różna jest ich symbolika. Jest też kilka pagód, posągi koni (przynoszące zdrowie), posąg świni. Gdzieniegdzie leżały stosy bambusów (do budowy rusztowań) i połamanych metalowych, ażurowych parasolek wieńczących stupy – pokłosie trzęsień ziemi. Wszystko do rekonstrukcji.


Image

Image

Image

Image

Image


Nasz przewodnik przyniósł nam liść zgięty na pół. Wyjaśnił skąd w ogóle wziął się kształt stup i pagód. Liść pochodzi z figowca pagodowego (ficus religiosa), czyli świętego drzewa buddyzmu (Drzewa Bohdi), pod którym Budda miał osiągnąć oświecenie. Kształt połówki liścia rzeczywiście idealnie komponował się ze kształtami stup i wieńczących je parasolek.


Image
Fot. @almukantarant

Image
Fot. @almukantarant

Image
Fot. @almukantarant

Image

Image


Gdy wyszliśmy spośród stup Khan zaprowadził nas do restauracji (Hlaing Konn Pa'O National Restaurant), gdzie mogliśmy zjeść lunch (smaczne Shan noodles). Restauracja mieści się w nowym budynku, jadalnia jest na przestronnym tarasie. Bardzo przyjemnie było schować się przed słońcem i napić czegoś zimnego.

Po obiedzie ruszyliśmy w drogę powrotną, ale czekał nas jeszcze jeden przystanek – odwiedzenie wioski ludu Pa'o. Przespacerowaliśmy się pomiędzy kilkoma skleconymi z bambusa i drewna chatami. Khan wprowadzał nas na podwórka, wyjaśniał jak ludzie się tu żywią (na własny użytek mają krzaczki kawy, drzewa awokado, mango, truskawki), jak mieszkają, jakie mają zwyczaje. Wszędzie oczywiście mnóstwo jest czerwonych, tak dobrze już nam znanych plwocin. Opieraliśmy się trochę gdy padła propozycja wejścia do jednego z domów (za zgodą jego mieszkańców). Było to dla nas krępujące, bo nie chcielibyśmy by rodzina czuła się jak małpy w zoo, wokół których skaczą biali turyści z aparatami. Stwierdziliśmy jednak, że właśnie to, jak żyją tacy prawdziwi tubylcy interesuje nas najbardziej. Nie była to osada „na pokaz” typu jezioro Titicaca i pływające wioski, do których tubylcy, przebrawszy się w tradycyjne stroje, przychodzą co rano jak do zwyczajnej pracy – może kiedyś i ta wioska taka będzie jak Mjanmę najedzie więcej turystów, ale to jeszcze (i oby nigdy) nie ten etap.


Image

Image

Image

Image


Raz kozie śmierć, wchodzimy, inaczej byśmy żałowali. I było to bardzo interesujące doświadczenie. Chata ma część mieszkalną na piętrze i stoi na palach. Na poziomie gruntu, w osłonięciu od deszczu, jest miejsce na przechowywanie zapasów oraz na trzodę. Konstrukcja sprawia wrażenie dość nietrwałej i stojącej na słowo honoru, ale urządzona była jak zwyczajny dom (choć oczywiście bardzo skromnie). Spore wrażenie zrobiło na mnie pomieszczenie kuchenne, gdzie na środku znajdowało się palenisko z kociołkiem, od którego jeszcze buchało ciepło. Do tego chata nakryta była blachą… Żar, jaki zebrał się pod dachem był tak nieznośny, ze po kilku chwilach wewnątrz myślałam, że zemdleję. Poza kuchnią były małe pomieszczenia sypialniane i jedno większe, wspólne – salon (tam znajdował się posążek Buddy, przy którym Khan się chwilę pomodlił). W domu przyjęły nas trzy kobiety, mężczyzn w tej chwili nie było w wiosce. Seniorka rodu, około czterdziestoletnia kobieta (na oko, czasem bardzo trudno jest ocenić wiek) karmiąca niemowlę i dziewczyna. Z początku odnieśliśmy wrażenie, że seniorka nie jest najszczęśliwsza z powodu naszej obecności i było nam naprawdę głupio z tego powodu, wewnątrz nie robiliśmy absolutnie żadnych zdjęć. Potem przemówiła do nas karmiąca czterdziestolatka, a Khan tłumaczył jej słowa. Ona i młoda dziewczyna zdecydowanie bardziej otwarte były na wizytę. Cieszyła się, że może zamienić z nami kilka słów i zapraszała ponownie. Seniorka powiedziała, żebyśmy wrócili dopiero wtedy, gdy wychodząc w podzięce za gościnność przekazałam na jej ręce banknot. Co się dziwić… Z mieszanymi uczuciami opuściliśmy wioskę i ruszyliśmy w drogę powrotną, szczęśliwi jednak, że zobaczyliśmy jak naprawdę żyje się tu na wsi. Khan wyjaśnił nam jeszcze kilka zwyczajów, m.in. jak przebiegają pierwsze randki. Otóż młodzieniec zainteresowany niewiastą musi odwiedzić ją w jej domu pod obecność jej rodziców. Rozmawia najpierw z nimi. Potem rodzice mogę pozwolić na to, by młodzieniec porozmawiał z ich córką. O niczym jednak nie mówi się wprost. Nie padną słowa „podobasz mi się” czy „daruj sobie, nie jesteś w moim typie”. Dziewczyna, by nie urazić adoratora, jeśli nie jest nim w ogóle zainteresowana oznajmia po prostu, że jest zmęczona, albo że cos ją boli. No i wtedy wszystko jest jasne ;) .


Image
Fot. @almukantarant


Kierowca w dalszej drodze powiedział nam, że jeśli będziemy mijać miejsce, gdzie chcielibyśmy się zatrzymać, to żebyśmy go poinformowali. Tak też zrobiliśmy, gdy przejeżdżaliśmy obok pól ryzowych, na których zobaczyliśmy pracującą kobietę. Był to całkiem malowniczy widok. Potem był już nieco mniej malowniczy widok, ale zatrzymaliśmy się by chwilę pooglądać mecz piłki nożnej na – uwaga! – stadionie, na który zeszła się chyba cała okolica.


Image

Image

Image


Im dłużej jechaliśmy, tym cięższe były nasze powieki, ale zarazem i kierowca był bardziej rozmowny. Khana odwieźliśmy do Taunggyi. Kierowca natomiast, gdy nie wiedziałam już jak mam walczyć z sennością, wypalił ni z gruchy ni z pietruchy, że jestem podobna do Angeliny Jolie. Tak szczerze się uśmiałam, że wreszcie się rozbudziłam. Potwierdza się to, co słyszałam (nieeee, bynajmniej nie to, że jestem podobna) – dla nas Azjaci są do siebie bardzo podobni i czasem (dyplomacja) trudno ich rozróżnić (właśnie przypomniało mi się jak niegdyś pilotowałam grupę Filipińczyków i rozpierzchli się pośród grupy Japończyków – za Chiny nie wiedziałam którzy są „moi”, choć spędziłam z nimi już dobę). No więc tak samo dla Azjatów my jesteśmy do siebie podobni i trudni do rozróżnienia :D . Miałam na to najlepszy dowód.

Jutro – tak wyczekiwany – rejs po jeziorze Inle!


Informacje praktyczne – wydatki
Wjazd do regionu Nyuangshwe – 13500MMK
Nanda Wunn Hotel ze śniadaniem – 15,5USD/pokój/noc
Dodatkowe śniadanie w hotelu – 2000MMK
Wycieczka do Kakku – transport taksówką – 25000MMK/całość
Wstęp do Kakku + usługa przewodnika – 7700MMK/osoba
Obiad w Kakku – 3500MMK

C.d.n.Dzień VIII – Wisienka na torcie, czyli rejs po Inle

Dziś wracamy do Rangunu, skąd jutrzejszego ranka mamy samolot powrotny do Tajlandii. Przykro jest, że to koniec przygody z Mjanmą, jednak dzisiejsza wycieczka po jeziorze Inle była dla mnie drugą tak bardzo wyczekiwaną atrakcją w tym niesamowitym kraju. Pierwszą oczywiście był Bagan (którego nic by nie przebiło, chyba że jakiś survival w mjanmarskim lesie śladami tygrysów i słoni). Wycieczkę mieliśmy ustaloną od wczoraj, o 7:30 czekał nas transfer do przystani. Nie wiem, czy nazwanie tego transferem nie było trochę na wyrost: przyszedł po nas nasz sternik i zaprowadził na przystań, na którą trafilibyśmy bez problemu (odległość 1km wzdłuż jednej, głównej ulicy). Około 8:00 ruszyliśmy. Poranek był naprawdę chłodny, na rejs łodzią bluza, chusta na szyję, nakrycie głowy i krem z wysokim filtrem UV są obowiązkowe. Później zrobi się gorąco i słońce przygrzeje, ale otaczająca nas woda nie pozwoli tego zbytnio odczuć.

Najpierw długą, wąską łodzią wyposażoną w drewniane fotele z poduchami i kamizelki ratunkowe (można powiedzieć, że to taka mjanmarska wersja tajskiej long-tail boat, ale zdecydowanie mniej masywna) pokonujemy około sześciokilometrowy kanał łączący Nyuangshwe z samym jeziorem. Nad jezioro nie da się dojść. Otaczają je tereny podmokłe i praktycznie nie ma stałego brzegu. Bardzo ciekawie wygląda z satelity jak sieć dróg w wioskach i pola uprawne przechodzą stopniowo w sieć kanałów i zalane wodą pola ryżowe i pływające farmy (https://goo.gl/maps/TRsTDgQs1KT2). Dziś czeka nas właśnie zwiedzanie takich kanałów oraz wiosek wybudowanych na palach.

Image

Jest zimno. Zza pasma gór po wschodniej stronie wychyla się słońce. Wisi jeszcze nisko nad horyzontem, który trudno jest dostrzec – niebo zlewa się z lustrem jeziora i powstaje fantastyczne wrażenie bezkresu. Jest bardzo malowniczo, choć wrażenie trochę psuje dźwięk silnika… Byliśmy jedną z pierwszych łodzi wypływających na jezioro (najpóźniej o 16:00 musieliśmy być z powrotem w hotelu, więc wycieczkę zaczęliśmy dość wcześnie). Innych łodzi z turystami było niewiele, co nie znaczy, że jezioro było puste. Ruch o tej porze odbywał się głównie w przeciwnym kierunku – mieszkańcy jeziora płynęli do miasteczka w celach zarobkowych, handlowych (np. sprzedając swoje wyroby/towary), czy też szkolnych.

Nasze zachwyty ustały nieco na widok mężczyzny ubranego w tradycyjny strój i prezentującego różne akrobacje (czyli np. tradycyjne wiosłowanie jedną nogą). Czuliśmy się nieco zażenowani, bo była to typowa atrakcja turystyczna i obowiązkowy postój na zdjęcia (+ wyciskacz napiwków). Taki nasz niedźwiedź na Krupówkach… Tak prawdziwie pozytywne było jedynie to, że zgasł silnik łodzi i rozległa się cisza. Dryfujemy wokół tubylca w pomarańczowym stroju i – co tu ukrywać, dajemy się złapać – fotografujemy go w różnych pozach, jak spokojnie balansuje na krawędzi płaskodennej łodzi. Trochę zaczynam się jednak niepokoić, że jeśli tak ma wyglądać nasza wycieczka to chyba mocno się dziś rozczaruję.


Image

Image


Mieszane uczucia na szczęście dość szybko minęły, gdyż był to jeden jedyny taki przypadek, a dalej widzieliśmy wielu zapracowanych rybaków, którzy autentycznie, nie „pod publikę” tradycyjnie wiosłowali, używali charakterystycznych sieci, uderzali wiosłem lub bambusowymi kijami w wodę naganiając ryby, wyławiali wodorosty. Przyglądaliśmy się ich pracy z dużym zainteresowaniem. Sternik (chyba trochę znudzony swoją robotą nam się trafił, mało kontaktowy) co jakiś czas wyłączał silnik i dawał nam chwilę na zaspokojenie fotograficznych potrzeb.

Jezioro Inle jest drugim co do wielkości i dość płytkim zarazem jeziorem Mjanmy. Ma od 2m do 4m głębokości, rozciąga się na 22km długości i ponad 10km szerokości (w porze suchej, w porze wilgotnej zwiększa swoją powierzchnię i głębokość). Mieszka w nim kilka endemicznych gatunków ryb i ślimaków. Nad oraz na nim z kolei mieszka około 70000 ludzi… Na jeziorze zbudowano wiele prostych wiosek na palach. Chaty sklecone są z drewna i bambusa. Buddyjski lud, który je zamieszkuje (oraz wioski położone na obrzeżach) zwany jest Intha. Co kilka dni wraz z ludźmi gór (Shan) spotykają się na targu i wymieniają towarami (akurat w dniu naszej wycieczki takiego targu nie było, ale z tego co wiem jeśli ma się szczęście można go odwiedzić). Intha sprzedają ryby (podstawą ich diety jest endemiczny karp - Cyprinus intha) i żywność (słyną z „pływających plantacji”, na których uprawiają m.in. pomidory, owoce lub różnego rodzaju kwiaty), a w zamian mogą kupić produkty rosnące na stabilnym gruncie w górach lub tak cenne dla nich i niedostępne w okolicach jeziora drewno (choćby na opał).

Charakterystyczne dla ludu Intha (i wymagające niesamowitej koncentracji, sprawności i zdolności do utrzymywania równowagi) wiosłowanie przy pomocy nogi wzięło się stąd, że w płytkim jeziorze rośnie mnóstwo wodorostów, w które zaplątują się wiosła. Rośliny widać zależnie od kąta pod jakim patrzymy na wodę – gdy rybacy siedzą na łodzi nie widzą co znajduje się tuż pod powierzchnią. Kiedy stoją są w stanie dojrzeć wszelkie przeszkody, zarówno w wodzie, jak i na jej powierzchni. Zasadnicze jest też to, że tak wiosłując mogą jednocześnie zarzucać lub wyciągać sieci. Ta metoda wiosłowania zarezerwowana jest jednak tylko dla mężczyzn, kobiety wiosłują siedząc „po turecku”.


Image

Image

Image

Image

Image
Naganianie ryb do sieci.


Podczas rejsu czeka nas kilka przystanków. Zatrzymujemy się w wiosce przy kanale odchodzącym od jeziora, gdzie mieszkańcy zajmują się produkcją wyrobów ze srebra. Oczywiście każda z wiosek nastawiona jest na przyjęcie turystów, nie oszukujemy się. Jednak można tu zobaczyć jak poszczególne wyroby powstają, przy użyciu prostych, tradycyjnych narzędzi i metod rzemieślniczych. Tu podpatrzeć można każdy etap produkcji, od topienia srebra w malutkich tygielkach aż do modelowania kolczyków i łańcuszków.

Z „pamiątkowego” punktu widzenia dzisiejsza wycieczka zaowocuje kupnem wielu różnych rękodzieł, których ceny nie są zbyt wysokie, autentyczność natomiast jak najbardziej. Jeszcze raz podkreślę, że Mjanma to raj pod tym względem. Z chatki, gdzie trudnią się srebrem idziemy na pobliski targ (rękodzieła i żywności), przez który nie jesteśmy w stanie przejść obojętnie. Wracając z niego z pierwszą siatką pamiątek przyglądamy się codziennemu życiu. Mijamy szkołę, domy prywatne, mijane osoby uśmiechają się do nas z zainteresowaniem.


Image

Image

Image

Image

Image

Image
Fot. @almukantarant

Image

Image

Image

Image

Image
Fot. @almukantarant


Następnym przystankiem jest chata, w której tkactwem zajmują się długoszyje kobiety z grupy etnicznej Karenni, zwanej też Kayan lub Padaung („padaung” znaczy tyle, co „miedziana obręcz”). Z jednej strony oczywiście z ogromną ciekawością zobaczylibyśmy takie kobiety, z drugiej strony był to drugi nieco krępujący przypadek atrakcji turystycznej, a panie musiały się czuć jak małpy w zoo. No ale weszliśmy i zobaczyliśmy. I przyznam, że zdeformowana klatka piersiowa i wciśnięte w nią obojczyki najstarszej z nich robiły okropne wrażenie. Wiele teorii słyszałam o tym, czemu noszą te „ozdoby” – ochrona przed atakiem tygrysa, który zazwyczaj atakuje szyję lub celowe zmniejszenie atrakcyjności żony by nie kusiła innych mężczyzn i nie ściągała ich spojrzeń to jedne z nich. Obręcze zakłada się już kilkuletnim dziewczynkom. Z czasem dokłada się kolejne i kolejne, aż ich waga dojdzie do kilku kilogramów. Zdjęcie obręczy nie grozi śmiercią, jak często można usłyszeć, ale nie uwierzę w to, że cały ten proceder nie przynosi im wiele bólu. Większość członków grupy Karenni, w związku z prześladowaniami i działaniem partyzantki na ich rodzimych terenach, mieszka obecnie w Tajlandii. Tam kobiety często traktowane są jak kury znoszące złote jaja i można odwiedzać wioski zaaranżowane pod turystów. Ludzkie zoo, w którym kobiety mają wyżywienie, wsparcie finansowe, ale i zarazem cały ciąg przeszkód i utrudnień w usamodzielnieniu się i opuszczeniu turystycznych wiosek.


Image

Image
Fot. @almukantarant


Przepływamy do innej wioski, gdzie odwiedzamy warsztat tkacki. Oprowadza nas po nim młoda dziewczyna (oczywiście wypada dać napiwek) i tłumaczy (trochę jak automat, momentami trudno jest zrozumieć jej angielski) kolejne etapy powstawania tkanin. Tu na miejscu tkają m.in. kolorowe longyi i szale. Można z bliska przyjrzeć się pracy tkaczy (materiały dla kobiet robią kobiety, dla mężczyzn mężczyźni), krosnom i wsłuchać w rytm, jaki wystukują. Ale najbardziej interesujące było to, jak powstają materiały z włókien łodygi kwiatu lotosu. Wygląda to następująco: z łodygi odcina się stopniowo po kawałku około centymetrowej długości. Pomiędzy kawałkami rozciąga się wówczas cieniutka, lepka nitka, przypominająca pajęczą sieć. Takich nitek nakłada się na siebie ileś, po czym roluje się je palcami – z tego powstaje nieco grubsza nić. I czynność się powtarza. I powtarza. I jeszcze raz. I nie powiem do czego można ją tak powtarzać. Niesamowicie czasochłonne, niewyobrażalnie dużo łodyg trzeba zużyć by powstała przędza o odpowiedniej grubości, z której po myciu i suszeniu będą tkane szale. Podobno niecały metr tkaniny otrzymuje się poprzez ręczne splecenie włókien pochodzących z ponad 30000 łodyg. Jaki jest tego efekt? Oglądamy mały szal w naturalnym szarawym kolorze, w dotyku miękki, jakby chłodzący i przypominający nieco kleistą ściereczkę do kurzu typu Jan Niezbędny. Powiedziałabym nawet, że lekko użytą. Można taki kupić za… 80 euro. Nie skorzystaliśmy z okazji, choć pewnie była to najniższa cena jaką moglibyśmy gdziekolwiek indziej spotkać.


Image

Image

Image


Lotos w ogóle jest bardzo interesującą rośliną, jest symbolem odrodzenia i czystości dla buddystów i hindusów. Roślina porastająca zamulone zbiorniki wodne sama jest zawsze nieskazitelnie czysta. Wosk, jakim pokryte są liście sprawia, że krople wody toczą się po nich niczym krople rtęci, jednocześnie oczyszczając liście z drobin kurzu lub drobnych zwierząt – taki sposób samooczyszczania nazwano właśnie efektem lotosu, a ta nieskazitelność w zestawieniu z „nieczystym” środowiskiem nabrała wielkiej symboliki w obu religiach. Często spotykane jest przedstawienie Buddy siedzącego właśnie w kwiecie lotosu. Kwiaty te składa się w ofierze w świątyniach.

Jezioro Inle to jedyne miejsce na świecie, gdzie tka się obecnie materiał z lotosu. W latach 90. zeszłego wieku produkcję tkaniny z lotosu chcieli zmechanizować i skomercjalizować japońscy projektanci. Nie udało się, trzeba było pozostać przy metodzie ręcznej, do tego w Japonii zainteresowanie tkaniną było znikome, mimo jej pożądanych właściwości – przyjemna w dotyku, bardzo miękka, nie gniecie się, oddycha. Kilka lat temu właściciel włoskiej luksusowej marki Loro Piana wybrał się do Mjanmy by zapoznać się z produkcją tkaniny i regularnie zaczął wykupować miesięczną produkcję (około 50 metrów), z której szyje ekskluzywne marynarki w cenie 5000-6000 USD. Mimo ograniczeń w imporcie np. do USA Loro Piana podobno nie narzeka na brak zamówień. Zresztą interesujący materiał można zobaczyć na stronie: https://www.loropiana.com/en/hotspot/hotspot0028 , choć sformułowanie „Loro Piana has discovered a precious, rare fibre, made from the lotus flower” jest mocno na wyrost. Pierre Luigi Loro Piana, wielki odkrywca, otrzymał próbkę tkaniny od swojego japońskiego znajomego, a w samej Mjanmie tradycja wytwarzania tkaniny ma ponad 100 lat i początkowo materiał był użyty na szaty mnichów.


Image

Image

Image


Następnie przepływamy przez zróżnicowane obszary jeziora – mijamy wiele drewnianych słupów podpierających sieć elektryczną ponad wodą (krzywe słupy tekowe wyglądają jakby stały na słowo honoru), na wyspach sterczą stupy i pozłacane pagody, oglądamy pływające farmy (małe zielone wysepki porośnięte różną roślinnością) i sklepiki z pamiątkami (wystawki rękodzieła rozłożone na łodziach), przemierzamy wodne „uliczki” jednej z wiosek na palach. Mamy możliwość uważnie przyjrzeć się jak są skonstruowane chaty i jak żyje się w nich na co dzień. A życie nie jest łatwe, widzimy m.in. jak jedna z kobiet przez przypadek ląduje cała w wodzie a potem z trudnościami wydostaje się na płaskodenną łódź. Na pewno mają to dobrze przećwiczone…


Image

Image


Dodaj Komentarz

Komentarze (16)

margita 28 kwietnia 2017 14:14 Odpowiedz
Mam w planach. Czy możesz podać więcej szczegółów dotyczących wizy, przejazdów i planu podróży? Najpierw były bilety czy wiza? Jak wygląda procedura, kiedy się o nią starać, ile wcześniej? Kiedy zacząć planowanie podroży? Transport, hotele? Będę wdzięczna za wskazówki.
don-bartoss 28 kwietnia 2017 14:20 Odpowiedz
Również mam w planach: mnie interesuje ile czasu spędziłaś w Birmie i czy było wystarczająco. Mógłbym sobie pozwolić na 13-14 dni (wliczając dolot, więc de facto 11-12 na miejscu). Byłaś może w Kambodży i czy można te kraje jakoś porównać (plusy, minusy)?
betula 28 kwietnia 2017 16:59 Odpowiedz
Na miejscu byliśmy 8 nocy (z czego 3 spędzone w autokarze w ramach oszczędności czasu). Plan podróży był następujący:1. popołudniowy przylot do Rangunu z Bangkoku - nocleg w Rangunie2. Zwiedzanie Rangunu - nocny przejazd do Bagan3. Zwiedzanie Baganu - nocleg4. Zwiedzanie Baganu - nocleg5. Przejazd dzienny do Mandalay - nocleg6. Zwiedzanie okolic Mandalay - nocny przejazd pod Inle Lake7. Zwiedzanie okolic Inle Lake (Kakku) - nocleg8. Zwiedzanie Inle Lake - nocny przejazd do Rangunu9. Poranny przelot do BangkokuUważam, że plan był jak na nasze potrzeby optymalny. Jeśli cokolwiek miałabym zmienić, to może ewentualnie dodałabym jeden dzień w Mandalay, by zwiedzić samo miasto i tamtejsze świątynie (z naciskiem na te drewniane). To nam umknęło, ale nie powiem, bym czuła jakiś niedosyt z tego powodu. Świątyń wszędzie jest na pęczki, a miasto nie jest ładne, więc to raczej chodzi o moje poczucie, że byłam, a nie wszystko zobaczyłam :-). Ponieważ mieliśmy w planach tajskie wyspy na koniec pobytu w Azji, plaże w Mjanmie zupełnie odpuściliśmy. Choć podobno warto się tam wybrać, bo są praktycznie puste. W ogóle nie zwiedziliśmy południowej części kraju, ale poznaliśmy jego najsłynniejsze atrakcje. To, nad czym warto się zastanowić to parodniowy pobyt w dziczy z przewodnikiem - w północnej części kraju. Albo można wybrać się na trekking dwu-trzydniowy przez góry do Inle Lake. Podobno bardzo przyjemna trasa przez wioski. Odpuściliśmy to, bo ja w temperaturach 35-38`C nie pląsam po górach jak kozica... Oglądałam na youtubie relację z takiego trekkingu - owszem, fajne, ale poza egzotycznymi wioskami widoki praktycznie jak w naszych Beskidach ;-). Ale na pewno dla samych tubylców, jakich można po drodze spotkać, warto.Mjanma i Tajlandia to był nasz pierwszy pobyt w Azji w ogóle, więc nie potrafię porównać z Kambodżą. Uważam, że 11-12 dni na miejscu to dobry czas, na pewno się nie znudzisz, polecam wszystko to, co my zwiedziliśmy. Jeśli miałabym z czegoś zrezygnować, to najprędzej z Mandalay. Uważam też, że jeden pełny dzień na Bagan to za mało, dla mnie miejsce było magiczne i pełne dwa dni pozwoliły się nacieszyć miejscem (a i trzy to nie byłoby za dużo). Należałoby się więc zastanowić, co dodać - trekking, południe Birmy z plażami, czy pobyt na północy z przewodnikiem, albo przystanki w innych atrakcjach, których my nie odwiedziliśmy: np. wodospady Dat Daw Kyaing, wielki posąg leżącego buddy w Bago, klasztor na Mount Popa, czy święta Złota Skała (Kyaiktiyo). Po drodze poznaliśmy świetnego przewodnika - oprowadzał nas po okolicach Mandalay, a ma też w ofercie survival w dziczy (co kto lubi, ja lubię) - odnajdę jego wizytówkę i wkleję w relację.@‌Margita‌, najpierw były bilety lotnicze, potem wiza. My załatwiliśmy sobie wizę online na przełomie stycznia i lutego br. (do Mjanmy wjechaliśmy, a w zasadzie wlecieliśmy 28 lutego. Warunek jest taki, że wizę trzeba "aktywować", czyli wjechać do kraju w ciągu bodajże 90dni od wydania, natomiast dostaje się ją na maksymalnie 28 dni pobytu na miejscu - potem grożą kary finansowe), mimo, że to najdroższe rozwiązanie (50USD), ale:1) nie chcieliśmy tracić czasu w Bangkoku na załatwianie formalności (można tam się udać do ambasady Mjanmy i po jakichś dwóch dniach wizę odebrać).2) nie było nam po drodze do Berlina, gdzie można wizę wyrobić, a nie zdecydowaliśmy się na wysyłanie paszportów pocztą (znam osoby, które to praktykowały, jedni najedli się niezłego strachu jak przesyłka się opóźniała). A te opcje powyższe wcale nie są tak duuużo tańsze od wersji online, różnica w cenie w skali całego wyjazdu to "grosze".Po dwóch dniach od wypełnienia formularza przesłano nam do wydrukowania promesę, którą mieliśmy okazać na lotnisku w Rangunie. Z niczym nigdzie nie było problemu, w porównaniu do wypełniania wniosku o wizę do USA to "pikuś", więc nie trzeba zmieniać kolejności na "najpierw wiza, potem bilety" (choć do USA i tak najpierw mieliśmy bilety :-) ). A co do planowania podróży, to jak kto woli, my nie chcieliśmy tracić czasu na miejscu na szukanie noclegów (co jest możliwe oczywiście), więc rezerwowaliśmy online (trzeba mieć na uwadze, że jednak ta baza noclegowa nie jest nie wiadomo jak świetnie rozwinięta, więc albo straci się sporo czasu szukając na miejscu, albo po prostu dostaniesz takie lokum, jakie zostało, a nie jakie chciałoby się mieć). Ja polecam noclegi załatwić sobie wcześniej. Przejazdy autokarami załatwialiśmy na miejscu (rezerwacja przez Facebooka, firma JJ Express Bus), nie było problemu, ale dla pewności można zrobić to odrobinę wcześniej, żeby nie zostać z ręką tam, gdzie nie trzeba.Myślę, że wiele odpowiedzi na różne pytania czy wątpliwości pojawi się w trakcie relacji - a nie chcę jej rozciągać na długie tygodnie, więc wszystko mam nadzieję wkrótce się wyjaśni!
ponchek 8 maja 2017 04:33 Odpowiedz
Hej, relacja super, świetnie się czyta, i te zdjęcia!Jedyna uwaga: skąd masz informację że Aung San Suu Kyi odebrano nagrodę Nobla? Z tego co się orientuję wzbudziła ona kontrowersję wśród Muzułmanów kilka lat temu, ale oprócz petycji on-linę do odebrania jej nagrody nic więcej się nie stało.
betula 8 maja 2017 10:49 Odpowiedz
Może wyszło na skrót myślowy, Aung San Suu Kyi osobiście odebrała swoją nagrodę Nobla dopiero po ponad dwudziestu latach od jej przyznania, bo większość czasu spędziła w areszcie domowym w Birmie i nie mogła wyjechać z kraju (nawet do swojej rodziny), bo by jej nie wpuścili z powrotem. Także nie w tym sensie, że jej odebrano/cofnięto przyznaną nagrodę, a można było tak zrozumieć. :)
maxima 10 lipca 2017 12:01 Odpowiedz
czekam na więcej :) nie rozważaliście lotów krajowych po Birmie? albo np. lot do Rangun, a powrót z Mandalay?
betula 10 lipca 2017 20:27 Odpowiedz
Loty w obie strony Bangkok-Rangun-Bangkok dla dwóch osób wyniosły nas około 145USD, lecieliśmy tajskim Nok Airem. Nie braliśmy pod uwagę powrotu z innego miasta niż Rangun do Bangkoku, bo akurat tak nam się trasa całkiem dobrze ułożyło i zrobiliśmy pętlę. Były dwa powody, dlaczego nie lataliśmy wewnątrz Mjanmy:- wychodziło to wyraźnie drożej (teraz już nie pamiętam jak dużo) od autokarów/pociągów; - nocne przejazdy traktowaliśmy też jako alternatywę dla noclegów, które w Mjanmie były droższe niż w Tajlandii.
olajaw 11 lipca 2017 23:54 Odpowiedz
No i się doczekałam :D Cudne zdjęcia!! :)Moja droga dzięki Tobie właśnie Mjanma wskoczyła o parę ładnych oczek na mojej liście, a w samej Azji to myślę, że na miejsce nr 1 ;)
fortuna 18 listopada 2017 13:08 Odpowiedz
czy bedzie ciag dalszy bo relacja super? :)
betula 19 listopada 2017 20:36 Odpowiedz
Będzie! Wstyd mi potwornie, że tak długo to trwa, ale zawsze brak tych paru godzin. Dzięki za pytanie - to mnie zmobilizuje by zakończyć relację. ;)
fortuna 28 listopada 2017 05:35 Odpowiedz
Super!No to co, może dasz się skusić na kolejną część? :)
pestycyda 2 stycznia 2018 22:10 Odpowiedz
Świetna relacja! @BetUla, bardzo za nią dziękuję. O Birmie myślę od dłuższego czasu, dzięki Tobie mogłam poczuć się tak, jakbym tam była.Pozdrawiam :)
betula 4 stycznia 2018 14:23 Odpowiedz
Bardzo dziękuję, to zaszczyt :) Pestycydo, jedź koniecznie, już ostrze zęby na Twoją relację :D ;)
kaya 4 stycznia 2018 18:35 Odpowiedz
Cudowna relacja oraz zdjecia! W tym roku jade na dluzszy okres do Azji i dzieki Tobie zdecyduje sie rowniez odwiedzic Mjanme - Dziekuje!
betula 6 stycznia 2018 15:50 Odpowiedz
Dzięki, cieszę się! Wspaniałej podróży! :)
pawo 18 stycznia 2018 20:20 Odpowiedz
Super relacja!