Sama stupa i liczne kapliczki w jej otoczeniu robią wrażenie, choć znowu mogę powiedzieć, że do gustu bardziej przypadają mi świątynie w Bangkoku. Budowla w obecnym kształcie powstała około 500 lat temu, ale jej historia jej znacznie dłuższa. Stupa ma prawie 100m wysokości i 400m obwodu u podstawy, kształtem nawiązuje częściowo do odwróconej misy mnicha oraz do kwiatu bananowca. Zwieńczona chorągiewką ocieka złotem, którego we wszystkich elementach jest podobno około 9 ton. Jest też ponad 5000 diamentów i 2000 innych drogich kamieni. Akurat na mnie stupa zrobiłaby większe wrażenie, gdyby była wykonana z precyzyjnie zdobionego, starego drewna, ale co kto lubi. Bez żadnego wątpienia to obowiązkowe miejsce w Rangunie do zobaczenia (zresztą i tak nie da się go ominąć).
Detale pozłacanej stupy - na prawie 100m znajduje się tzw. "parasol" obwieszony dzwonkami.
Fragment stupy w kształcie odwróconej misy mnicha; każdy taki płat złota z 1900r. waży prawie 40dag.
Spod Shwedagon pojechaliśmy taksówką na Bogyoke Market (https://goo.gl/maps/uAa4Xg5FTd72) – kolejną turystyczną atrakcję w mieście. Przedwojenny bazar to nie tylko miejsce, gdzie można się obkupić w fantastyczne rękodzieło (i to nie „made in China”), ale gdzie też można zjeść. Bardziej interesowało nas to drugie, gdyż po paru godzinach zwiedzania Rangunu czułam się przegrzana i wyczerpana. Weszliśmy do części „restauracyjnej”. Lepiące się blaty, gwar, paru białych turystów. Jest dobrze
:). Już na wejściu rzucają się w naszym kierunku dwie kobiety zachwalając swoje menu i niskie ceny. Przypominało to trochę scenę z komedii – wygrała oferta tej, która miała obszerniejsze (gabarytowo) menu i udało jej się nim przysłonić wysiłki tej drugiej… Do zamówienia od razu dostaliśmy herbatę w gratisie. Chciałam zamówić zupę won ton, ale Pani ze śmiechem uznała, że nie, że zamówię noodle soup
:) . Nie miałam wiele do powiedzenia, a próba dowiedzenia się "dlaczego?" okazała się bezskuteczna. Zaufałam jej, jak zresztą nie raz kelnerom w Azji przy zamawianiu posiłków
:D . Porcja była duża, do tego dostałam sałatkę (tej akurat nie zjadłam unikając surowizny). Po jedzeniu poczułam się nieco lepiej, ale chyba wciąż nie wyglądałam dobrze, skoro nasza pani kelnerka zaczęła mnie tym wielkim menu wachlować
:D.
Z marketu poczłapaliśmy (to najwłaściwsze słowo) do hostelu, skąd po 17:30 wraz z dwoma poznanymi rano Amerykanami złapaliśmy taksówkę na dworzec autobusowy. Dwóch pierwszych taksówkarzy nie chciało przyjąć zlecenia. Ale początkowo nie domyśliliśmy się dlaczego…
Louis i Rajesh kupili bilety do Baganu na ten sam autokar. Odjazd mieliśmy o 20:00, check-in o 19:30. Dystans między hostelem a dworcem wynosił 20km. Można byłoby to przebiec truchtem (może nie w tym klimacie). Dwie godziny zapasu wydawało nam się więcej niż wystarczające. O, w jakże wielkim błędzie byliśmy
:D ! Louis, dla którego Mjanma była jednym z ostatnich azjatyckich krajów do zwiedzenia stwierdził, że tak ekstremalnych korków nigdy nie widział w żadnym mieście… Gorzej niż warszawska Wisłostrada po wypadku. Mieliśmy więc w taksówce dużo czasu na zawiązanie znajomości. Jako weteran podróży po Azji uznał, że ludzie w Mjanmie są najwspanialsi, jakich gdziekolwiek spotkał. Drugą dość istotną rzeczą, na jaką zwrócił uwagę, były toalety publiczne – że po pierwsze w ogóle są, a po drugie, że są w naprawdę znośnym stanie (przywołując przykład z Chin, gdzie podobno czuć z daleka, że w okolicy jest toaleta). Mniej więcej w połowie przejazdu humor nam jeszcze dopisywał i rzucaliśmy żartem, że „no chyba przejedziemy 11km w 70 minut”? Kilka następnych kilometrów pokazało nam , że jednak nie przejedziemy.
Miny nam zrzedły i nawet łagodny Louis zaczął się robić nerwowy. Jak wybiła 19:30 do śmiechu już w ogóle nam nie było, a my niemalże staliśmy w miejscu. W końcu udało nam się dogadać z taksówkarzem i poprosić, by zadzwonił do JJ Express z błaganiem, by nie odjeżdżali bez nas. Z tego, co zrozumieliśmy (w każdym razie chcieliśmy to usłyszeć) mieli poczekać. Na dworzec (w zasadzie dworcem było kilka ulic, przy których mieściło się wiele firm przewozowych, kolokwialnie mówiąc – jeden wielki syf i chaos) dotarliśmy o 20:00. Taksówkarz tym telefonem uratował nam plan podróży, odwdzięczyliśmy się sporym napiwkiem, bo biedak zmarnował mnóstwo czasu (już wiedzieliśmy dlaczego inni nie chcieli przyjąć zlecenia). Jak się potem okazało, nie byliśmy ostatnimi, którzy zalegali w tym korku. Ostatecznie wyruszyliśmy w drogę około 20:40, lecz w całym tym zamieszaniu z oczu straciliśmy Louisa i Rajesha. Przed odjazdem jeszcze próbowaliśmy ich znaleźć, ale bezskutecznie, w autokarze nie było ich na pewno… Nie było wyjścia, odjechaliśmy. Żegnaj Rangunie, (nie) będziemy tęsknić!
C.d.n.Loty w obie strony Bangkok-Rangun-Bangkok dla dwóch osób wyniosły nas około 145USD, lecieliśmy tajskim Nok Airem. Nie braliśmy pod uwagę powrotu z innego miasta niż Rangun do Bangkoku, bo akurat tak nam się trasa całkiem dobrze ułożyła i zrobiliśmy pętlę.
Były dwa powody, dlaczego nie lataliśmy wewnątrz Mjanmy: - wychodziło to wyraźnie drożej (teraz już nie pamiętam jak dużo) od autokarów/pociągów; - nocne przejazdy traktowaliśmy też jako alternatywę dla noclegów, które w Mjanmie były droższe niż w Tajlandii. No a poza wszystkim nie traciliśmy tak naprawdę dnia na dojazdy i pobyty na lotniskach.Dzień III - Bagan. Jak dla mnie cud świata
JJ Express VIP wewnątrz robi wrażenie. Akurat flota kursująca na trasie do/z Rangunu jest w najlepszym stanie. Fotele maja wygodne, ale czasem są trochę rozklekotane lub nie wszystko działa. No ale trudno by było w idealnym stanie, skoro po zjeździe z głównej drogi Rangun-Mandalay na ostatnich 140km w kierunku Bagan jakość drogi jest gorsza od „gierkówki” przed remontem. Ale są monitory, można obejrzeć film (ale nie po angielsku
:D ) lub posłuchać muzyki (raczej lokalnej
;) ). Natomiast obsługa jest jak w samolocie, w mundurkach, rozdają przekąski (na słodko), wodę, cukierki (nie polecam
:D , ciekawość wygrała, ale nie dałam rady dojeść, z całym szacunkiem był paskudny
:? ) – pełna elegancja i uprzejmość. Ja problem miałam tylko z przedarciem się przez – eufemistycznie ujmując – bardzo charakterystyczny akcent i naprawdę niektórych prostych komunikatów podanych po angielsku nie zrozumiałam.
Fot. @almukantarant
Już przed wyjazdem do Azji słyszeliśmy o porażająco zimnej klimatyzacji włączanej w autokarach. Byliśmy na nią przygotowani – tak nam się przynajmniej wydawało. Dlatego to „Joyous Journey” do końca takie nie było
:roll: . Dygotałam z zimna mimo kurtki puchowej i koca, co zaowocowało uporczywym przeziębieniem na następnych kilka (bardzo upalnych) dni. Wolę nie wiedzieć co myśleli sobie sini z zimna turyści, którzy nie spodziewali się tak rześkich warunków jazdy.
Fot. @almukantarant
:)
Około godziny 23:30 zrobili nam przystanek na food markecie. Można było się trochę ogrzać na zewnątrz, skorzystać z toalety i coś zjeść. I nagle przypadkiem wpadamy na Louisa i Rajesha!
:) Tak samo jak my i oni martwili się, że gdzieś wsiąkliśmy. Okazało się, że po prostu w Rangunie, w tym chaosie, był gdzieś podstawiony drugi należny im autokar. Po postoju wracamy do JJ Fridge i próbujemy usnąć. Trochę spałam, zwinięta w „chińskie 9”, ale zatkany nos i niska temperatura wzorowo to uprzykrzały. Na miejsce dojechaliśmy przed 7 rano, około wschodu słońca. Poranek był dosyć chłodny, było z 14-15 stopni (tyle, co w autokarze), a miejscowi chodzili w czapkach. Na dworcu (Bagan Shwe Pyi Highway ( „Highway”
:D ) Bus Terminal; https://goo.gl/maps/fbZ71DYQGXp) od razu obstąpili nas taksówkarze, ale jeszcze przed wyjściem z autokaru zapytaliśmy „stewardessę” ile kosztuje taksówka z dworca do naszego hostelu (5000MMK). Bogatsi o tę wiedzę chcieliśmy się potargować, ale nie było z kim, bo wszyscy taksówkarze nas olewali jak słyszeli naszą kwotę. Jedyny, który nas przyjął na pokład, to był woźnica
;) . Do hostelu pojechaliśmy zatem bryczką… Trochę ponad 6km w 40 minut
:D Było powoli i niezbyt wygodnie
;) . W momencie przekroczenia granicy strefy historycznej Bagan musieliśmy wykupić ważne przez pięć dni wejściówki, które mieliśmy obowiązek mieć cały czas przy sobie podczas pobytu.
Słońce wyłaniające się znad drzew, leniwie snujące się mgiełki, tajemnicze zarysy pagód – czułam, że trafiłam do miejsca, z którego nie będę chciała wyjechać.
Królewstwo Baganu (Paganu) to historyczny region i kolebka dzisiejszej Mjanmy. Obszar liczy grubych kilkadziesiąt kilometrów kwadratowych. Jest co zwiedzać! My nocowaliśmy akurat w miejscowości Nyaung-U (Louis i Rajesh nocowali w New Bagan i nie byli zachwyceni, w Nyaung-U był chociażby ciekawy targ, na który warto się wybrać: Mani Sithu Market; https://goo.gl/maps/6HxoaUNz5cD2). Hostel Shwe Na Di Guest House (http://shwenadiguesthouse.com/) mogę polecić z czystym sercem, również z powodu śniadań, jakie tam serwowali (może akurat sok i herbata nie smakowały wyśmienicie). Ale co ważne, hostel był czysty, pokój klimatyzowany. Toalety i prysznice były oddzielnie. Robactwa i szczurów, poza ulicami w Bangkoku (przede wszystkim) i Rangunie nie widziałam nigdzie. Co więcej, w hostelu można niedrogo wypożyczyć skuter elektryczny, a także kupić znaczki i zostawić kartki pocztowe do wysłania (doszły, sprawdzone
;) ). Obsługa jest bardzo miła. A poniżej na zachętę zdjęcie śniadaniowego stołu (nie załapały się banany) – praktycznie jeśli miało się ochotę na dokładkę, to donosili. Ale nie było potrzeby, jedzenia było wystarczająco dużo i głodu nie odczuwaliśmy (również za sprawą upału) do wieczora.
Fot. @almukantarant
Po napełnieniu żołądków (śniadanie tego poranka w zasadzie nie należało nam się, bo przyjechaliśmy przed oficjalnym czasem check-in’u, ale recepcjonista sam nas zaprosił na nie) odezwało się niedospanie, więc pozwoliliśmy sobie odpocząć. Po południu wypożyczyliśmy skuter i zrobiliśmy rekonesans w celu znalezienia możliwie najlepszej pagody na fotografowanie tutejszego osławionego wschodu słońca. Na wybrane pagody można (jeszcze, ale podobno ma się to zmienić) wchodzić. W każdej chwili pobytu można spodziewać się kontroli biletów (nas sprawdzali koło 5:30, przed wschodem słońca). Wejścia na pagody są bardzo strome, oczywiście obowiązuje chodzenie boso i godny ubiór. Zdecydowanie warto również przyjechać na wybraną pagodę wcześniej, bo jak w ciągu dnia praktycznie nigdzie nie ma tłumów turystów, tak podczas zachodu lub wschodu słońca na najbardziej popularnych pagodach czasem nie ma gdzie przysłowiowej szpilki wcisnąć. My upatrzyliśmy sobie jedną (Shwesandaw; https://goo.gl/maps/v4YwnoRdjks), na której szczyt weszliśmy przed 17:00. Przyznam, że było tak gorąco (około 36 stopni), że innego miejsca nie mieliśmy już siły szukać, ale ta wydawała się idealna (co potem się potwierdzało, bardzo ją polecam!). Zajęliśmy sobie więc odpowiednie miejsce na podziwianie zachodu oraz... zjeżdżających się turystów.
Zalegliśmy na dwie godziny po ocienionej stronie. Kamień parzył w stopy, a metalowej poręczy lepiej było nie chwytać. I to, na co koniecznie trzeba było zwracać uwagę to jadowite węże
:| , przed którymi nas ostrzegano – żadnego nie widzieliśmy. Spędziliśmy tam dużo czasu, ale ta przestrzeń i widok był dla mnie tak wciągający, że mogłabym siedzieć jeszcze dłużej! Nie pytajcie, ile zdjęć tam zrobiłam... A oto, dlaczego:
Tak, do Baganu można dolecieć.
Renault, a jakże!
A patrząc od drugiej strony:
Po zachodzie słońca wybraliśmy się na kolację. Tu pierwszy raz zjadłam typowo mjanmarskie potrawy. Choć dania wyglądały na zróżnicowane smakowo i w zasadzie nie odstające wizualnie od tajskich, brakowało im wyrazu. Nie były złe, ale Tajlandia zdążyła już nas do siebie przyzwyczaić…
:)
Następny dzień zwiedzania Baganu zapowiadał się fantastycznie!
Informacje praktyczne – wydatki: Bryczka dworzec-hostel – 5000MMK (6km) Wstęp do strefy Bagan – 25000MMK Hostel pokój dwuosobowy/noc ze śniadaniem – 20USD (27000MMK) Skuter elektryczny na 1,5 dnia – 11000MMK Chicken curry z dodatkami i colą - 5000MMK Coca-cola 0,33l – 1000MMK (drogo! zakupiona gdzieś między pagodami)
C.d.n.Dzień IV – Baganu nie da się opisać, trzeba zobaczyć!
Jak wyżej. Tego miejsca nie da się dobrze opisać, dla mnie jest wyjątkowe i jest w nim jakaś magia. Chciałabym kiedyś tam wrócić. Elektryczny skuter dał nam taką wolność w zwiedzaniu – i miał wielką zaletę, był bezgłośny. Zapuszczaliśmy się w drogi, dróżki, ścieżki – przeważnie piaszczyste. Można oczywiście Bagan zwiedzać na rowerach, ale dla mnie w takim upale i po piachu byłoby to zabójcze. Jeżdżąc tak, gdzie nas oczy poniosą, nie wiedzieliśmy dokąd trafimy i rzadko spotykaliśmy innych ludzi. Co rusz zza drzew wyłaniały się polany i kolejne pagody, w których wnętrzach kryły się mniejsze lub większe posągi Buddy. Czasem były to niewielkie stupy, czasem majestatyczne, potężne świątynie, w większości zbudowane z czerwonej cegły. Zachowało się trochę stup i pagód wykonanych z piaskowca, nie dotrwały żadne z drewna tekowego. Niszczone cyklicznie przez trzęsienia ziemi lub najazdy ludów północy (np. Mongołów) legły w większości w gruzach. Szacuje się, że na terenie dawnego Królestwa znajdowało się od 4400 do może nawet (?) 13000 pagód. Do dziś przetrwało około 2000, z czego niestety wciąż niektóre rozpadają się w pył przez kolejne wstrząsy tektoniczne jakie nawiedzają teren. Ostatnie poważne trzęsienie ziemi miało miejsce w sierpniu 2016 roku, część świątyń została mniej lub bardziej poważnie uszkodzona, śmierć poniosły 4 osoby. Wstrząsy odczuwalne były również w Rangunie, Tajlandii, Bangladeszu i wschodnich Indiach. Widzieliśmy sporo pagód obudowanych bambusowymi rusztowaniami, lub przykrytych było częściowo plandekami. Natomiast nie odnieśliśmy z drugiej strony wrażenia, że nie ma już tam po co jechać, jakby ktoś miał wątpliwości. Zachwyciliśmy się tą częścią Mjanmy i polecam ją w ciemno wszystkim – najlepiej spędzić tam minimum dwa pełne dni.
***
Wstaliśmy o 5:00, za oknem było jeszcze zupełnie ciemno. Mobilizacja była o tyle większa, że usłyszeliśmy jak ktoś wypożycza skuter i odjeżdża. Przecież nie będziemy gorsi, wiadomo!
;) Bluza na plecy, szal na szyję i w drogę! Okazało się, że w naszym skuterze nie działa przednie światło. Na latarnie uliczne nie było co liczyć w okolicy więc praktycznie cała drogę, jako pasażer siedzący z tyłu, trzymałam w wyciągniętej ręce latarkę. Kiedy dojechaliśmy pod pagodę Shwesandaw (zwaną też „pagodą zachodów słońca”, jak kilka/kilkanaście innych) okazało się, że w wybranym przez nas miejscu stoją już 4 profesjonalne statywy z lustrzankami. Na szczęście pagoda ma kształt schodkowej świątyni, więc na niższym poziomie widok był praktycznie tak samo dobry. Kamień zdążył ostygnąć po poprzednim upalnym dniu i do momentu świtu było dość chłodno. A troszkę sobie posiedzieliśmy
;) . Brzask pojawił się koło 6:00. Do tego czasu mogliśmy oglądać gwiazdy i kilka podświetlonych stożków najważniejszych świątyń. Powoli zaczęło się robić szaro i spomiędzy drzew zaczęły się wyodrębniać kształty pagód. Od nas po sam horyzont. Gdzieniegdzie snuły się mgiełki, częściowo naturalne, częściowo pochodzące z rozpalonych przez mieszkańców ognisk. Zdecydowanie dodawały wiele uroku. Mimo to zaczęłam się obawiać, czy nie będę tym całym widokiem trochę rozczarowana, w porównaniu do tego, czego oczekiwałam...
Nie to, żebym była mało wrażliwa, ale w oczekiwaniu na wschód (trwało to jeszcze z kilkadziesiąt minut) żałowałam, że nie mam władzy nad czasem. I nie, nie zapauzowałabym w tej chwili. Nacisnęłabym „forward”.
(tak a propos)
Wreszcie znad mgieł wyłoniło się różowe słońce. Podnosiło się dość szybko, lecz jeszcze nie był to moment kiedy szczęka opadła mi na ziemię. Na południe od nas znad horyzontu zaczęły podnosić się pękate balony, było ich ze trzydzieści. Zresztą co będę pisać, sami zobaczcie:
Nad naszymi głowami już przed 5:30 rozstawieni byli profesjonaliści
;)
Naprawdę na takie widoki warto było czekać, mogłabym przeczekać całą noc, te balony wyglądały majestatycznie. Było jeszcze lepiej, niż sobie wyobrażałam. Przelot balonem kosztuje około 380USD. Ja jednak jeśli miałabym kiedykolwiek wydać takie pieniądze na lot balonem, to zrobiłabym to tylko nad afrykańska sawanną. Sam lot trwa około 30 minut i jest mocno uzależniony od pogody, gdzieś czytaliśmy, że jeśli po starcie warunki się zmienią i będzie trzeba lądować szybciej (i gdzie indziej) niż się planowało, to nie zwracają nawet części pieniędzy. Ale nie wiem, czy to standard, czy odosobniony przypadek.
Nie spiesząc się wróciliśmy do hostelu na śniadanie. Po drodze zatrzymywaliśmy się przy co ciekawszych pagodach. Trzeba przyznać, że z poziomu gruntu poranek wyglądał również zachwycająco:
Kiedy wychodziliśmy z hostelu na kolejny objazd po okolicy, trafiliśmy na uroczysty pochód. To, co najbardziej przykuwało wzrok to sznur pięknie przystrojonych kobiet. Nie raz żałowałam, że zdjęcia nie są w stanie uchwycić zapachów, czy dźwięków. Tym razem się cieszyłam. Nie wyobrażacie sobie jak bardzo nie do zniesienia była muzyka, która tym uroczystościom towarzyszyła, tego nie da się opisać słowami. Dźwięki były tak niespójne, że aż nas wykręcało
:) , no aż przykro mi to pisać. Ale kakofonia jakich mało! Boliwijska orkiestra karnawałowa była lepsza! Także nacieszcie oczy następnymi zdjęciami i cieszcie się tym bardziej, że dźwięk nie został zarejestrowany, aparat chyba by tego nie wytrzymał
:D
Mam w planach. Czy możesz podać więcej szczegółów dotyczących wizy, przejazdów i planu podróży? Najpierw były bilety czy wiza? Jak wygląda procedura, kiedy się o nią starać, ile wcześniej? Kiedy zacząć planowanie podroży? Transport, hotele? Będę wdzięczna za wskazówki.
Również mam w planach: mnie interesuje ile czasu spędziłaś w Birmie i czy było wystarczająco. Mógłbym sobie pozwolić na 13-14 dni (wliczając dolot, więc de facto 11-12 na miejscu). Byłaś może w Kambodży i czy można te kraje jakoś porównać (plusy, minusy)?
Na miejscu byliśmy 8 nocy (z czego 3 spędzone w autokarze w ramach oszczędności czasu). Plan podróży był następujący:1. popołudniowy przylot do Rangunu z Bangkoku - nocleg w Rangunie2. Zwiedzanie Rangunu - nocny przejazd do Bagan3. Zwiedzanie Baganu - nocleg4. Zwiedzanie Baganu - nocleg5. Przejazd dzienny do Mandalay - nocleg6. Zwiedzanie okolic Mandalay - nocny przejazd pod Inle Lake7. Zwiedzanie okolic Inle Lake (Kakku) - nocleg8. Zwiedzanie Inle Lake - nocny przejazd do Rangunu9. Poranny przelot do BangkokuUważam, że plan był jak na nasze potrzeby optymalny. Jeśli cokolwiek miałabym zmienić, to może ewentualnie dodałabym jeden dzień w Mandalay, by zwiedzić samo miasto i tamtejsze świątynie (z naciskiem na te drewniane). To nam umknęło, ale nie powiem, bym czuła jakiś niedosyt z tego powodu. Świątyń wszędzie jest na pęczki, a miasto nie jest ładne, więc to raczej chodzi o moje poczucie, że byłam, a nie wszystko zobaczyłam
:-). Ponieważ mieliśmy w planach tajskie wyspy na koniec pobytu w Azji, plaże w Mjanmie zupełnie odpuściliśmy. Choć podobno warto się tam wybrać, bo są praktycznie puste. W ogóle nie zwiedziliśmy południowej części kraju, ale poznaliśmy jego najsłynniejsze atrakcje. To, nad czym warto się zastanowić to parodniowy pobyt w dziczy z przewodnikiem - w północnej części kraju. Albo można wybrać się na trekking dwu-trzydniowy przez góry do Inle Lake. Podobno bardzo przyjemna trasa przez wioski. Odpuściliśmy to, bo ja w temperaturach 35-38`C nie pląsam po górach jak kozica... Oglądałam na youtubie relację z takiego trekkingu - owszem, fajne, ale poza egzotycznymi wioskami widoki praktycznie jak w naszych Beskidach
;-). Ale na pewno dla samych tubylców, jakich można po drodze spotkać, warto.Mjanma i Tajlandia to był nasz pierwszy pobyt w Azji w ogóle, więc nie potrafię porównać z Kambodżą. Uważam, że 11-12 dni na miejscu to dobry czas, na pewno się nie znudzisz, polecam wszystko to, co my zwiedziliśmy. Jeśli miałabym z czegoś zrezygnować, to najprędzej z Mandalay. Uważam też, że jeden pełny dzień na Bagan to za mało, dla mnie miejsce było magiczne i pełne dwa dni pozwoliły się nacieszyć miejscem (a i trzy to nie byłoby za dużo). Należałoby się więc zastanowić, co dodać - trekking, południe Birmy z plażami, czy pobyt na północy z przewodnikiem, albo przystanki w innych atrakcjach, których my nie odwiedziliśmy: np. wodospady Dat Daw Kyaing, wielki posąg leżącego buddy w Bago, klasztor na Mount Popa, czy święta Złota Skała (Kyaiktiyo). Po drodze poznaliśmy świetnego przewodnika - oprowadzał nas po okolicach Mandalay, a ma też w ofercie survival w dziczy (co kto lubi, ja lubię) - odnajdę jego wizytówkę i wkleję w relację.@Margita, najpierw były bilety lotnicze, potem wiza. My załatwiliśmy sobie wizę online na przełomie stycznia i lutego br. (do Mjanmy wjechaliśmy, a w zasadzie wlecieliśmy 28 lutego. Warunek jest taki, że wizę trzeba "aktywować", czyli wjechać do kraju w ciągu bodajże 90dni od wydania, natomiast dostaje się ją na maksymalnie 28 dni pobytu na miejscu - potem grożą kary finansowe), mimo, że to najdroższe rozwiązanie (50USD), ale:1) nie chcieliśmy tracić czasu w Bangkoku na załatwianie formalności (można tam się udać do ambasady Mjanmy i po jakichś dwóch dniach wizę odebrać).2) nie było nam po drodze do Berlina, gdzie można wizę wyrobić, a nie zdecydowaliśmy się na wysyłanie paszportów pocztą (znam osoby, które to praktykowały, jedni najedli się niezłego strachu jak przesyłka się opóźniała). A te opcje powyższe wcale nie są tak duuużo tańsze od wersji online, różnica w cenie w skali całego wyjazdu to "grosze".Po dwóch dniach od wypełnienia formularza przesłano nam do wydrukowania promesę, którą mieliśmy okazać na lotnisku w Rangunie. Z niczym nigdzie nie było problemu, w porównaniu do wypełniania wniosku o wizę do USA to "pikuś", więc nie trzeba zmieniać kolejności na "najpierw wiza, potem bilety" (choć do USA i tak najpierw mieliśmy bilety
:-) ). A co do planowania podróży, to jak kto woli, my nie chcieliśmy tracić czasu na miejscu na szukanie noclegów (co jest możliwe oczywiście), więc rezerwowaliśmy online (trzeba mieć na uwadze, że jednak ta baza noclegowa nie jest nie wiadomo jak świetnie rozwinięta, więc albo straci się sporo czasu szukając na miejscu, albo po prostu dostaniesz takie lokum, jakie zostało, a nie jakie chciałoby się mieć). Ja polecam noclegi załatwić sobie wcześniej. Przejazdy autokarami załatwialiśmy na miejscu (rezerwacja przez Facebooka, firma JJ Express Bus), nie było problemu, ale dla pewności można zrobić to odrobinę wcześniej, żeby nie zostać z ręką tam, gdzie nie trzeba.Myślę, że wiele odpowiedzi na różne pytania czy wątpliwości pojawi się w trakcie relacji - a nie chcę jej rozciągać na długie tygodnie, więc wszystko mam nadzieję wkrótce się wyjaśni!
Hej, relacja super, świetnie się czyta, i te zdjęcia!Jedyna uwaga: skąd masz informację że Aung San Suu Kyi odebrano nagrodę Nobla? Z tego co się orientuję wzbudziła ona kontrowersję wśród Muzułmanów kilka lat temu, ale oprócz petycji on-linę do odebrania jej nagrody nic więcej się nie stało.
Może wyszło na skrót myślowy, Aung San Suu Kyi osobiście odebrała swoją nagrodę Nobla dopiero po ponad dwudziestu latach od jej przyznania, bo większość czasu spędziła w areszcie domowym w Birmie i nie mogła wyjechać z kraju (nawet do swojej rodziny), bo by jej nie wpuścili z powrotem. Także nie w tym sensie, że jej odebrano/cofnięto przyznaną nagrodę, a można było tak zrozumieć.
:)
Loty w obie strony Bangkok-Rangun-Bangkok dla dwóch osób wyniosły nas około 145USD, lecieliśmy tajskim Nok Airem. Nie braliśmy pod uwagę powrotu z innego miasta niż Rangun do Bangkoku, bo akurat tak nam się trasa całkiem dobrze ułożyło i zrobiliśmy pętlę. Były dwa powody, dlaczego nie lataliśmy wewnątrz Mjanmy:- wychodziło to wyraźnie drożej (teraz już nie pamiętam jak dużo) od autokarów/pociągów; - nocne przejazdy traktowaliśmy też jako alternatywę dla noclegów, które w Mjanmie były droższe niż w Tajlandii.
No i się doczekałam
:D Cudne zdjęcia!!
:)Moja droga dzięki Tobie właśnie Mjanma wskoczyła o parę ładnych oczek na mojej liście, a w samej Azji to myślę, że na miejsce nr 1
;)
Sama stupa i liczne kapliczki w jej otoczeniu robią wrażenie, choć znowu mogę powiedzieć, że do gustu bardziej przypadają mi świątynie w Bangkoku. Budowla w obecnym kształcie powstała około 500 lat temu, ale jej historia jej znacznie dłuższa. Stupa ma prawie 100m wysokości i 400m obwodu u podstawy, kształtem nawiązuje częściowo do odwróconej misy mnicha oraz do kwiatu bananowca. Zwieńczona chorągiewką ocieka złotem, którego we wszystkich elementach jest podobno około 9 ton. Jest też ponad 5000 diamentów i 2000 innych drogich kamieni. Akurat na mnie stupa zrobiłaby większe wrażenie, gdyby była wykonana z precyzyjnie zdobionego, starego drewna, ale co kto lubi. Bez żadnego wątpienia to obowiązkowe miejsce w Rangunie do zobaczenia (zresztą i tak nie da się go ominąć).
Detale pozłacanej stupy - na prawie 100m znajduje się tzw. "parasol" obwieszony dzwonkami.
Fragment stupy w kształcie odwróconej misy mnicha; każdy taki płat złota z 1900r. waży prawie 40dag.
Spod Shwedagon pojechaliśmy taksówką na Bogyoke Market (https://goo.gl/maps/uAa4Xg5FTd72) – kolejną turystyczną atrakcję w mieście. Przedwojenny bazar to nie tylko miejsce, gdzie można się obkupić w fantastyczne rękodzieło (i to nie „made in China”), ale gdzie też można zjeść. Bardziej interesowało nas to drugie, gdyż po paru godzinach zwiedzania Rangunu czułam się przegrzana i wyczerpana. Weszliśmy do części „restauracyjnej”. Lepiące się blaty, gwar, paru białych turystów. Jest dobrze :). Już na wejściu rzucają się w naszym kierunku dwie kobiety zachwalając swoje menu i niskie ceny. Przypominało to trochę scenę z komedii – wygrała oferta tej, która miała obszerniejsze (gabarytowo) menu i udało jej się nim przysłonić wysiłki tej drugiej… Do zamówienia od razu dostaliśmy herbatę w gratisie. Chciałam zamówić zupę won ton, ale Pani ze śmiechem uznała, że nie, że zamówię noodle soup :) . Nie miałam wiele do powiedzenia, a próba dowiedzenia się "dlaczego?" okazała się bezskuteczna. Zaufałam jej, jak zresztą nie raz kelnerom w Azji przy zamawianiu posiłków :D . Porcja była duża, do tego dostałam sałatkę (tej akurat nie zjadłam unikając surowizny). Po jedzeniu poczułam się nieco lepiej, ale chyba wciąż nie wyglądałam dobrze, skoro nasza pani kelnerka zaczęła mnie tym wielkim menu wachlować :D.
Z marketu poczłapaliśmy (to najwłaściwsze słowo) do hostelu, skąd po 17:30 wraz z dwoma poznanymi rano Amerykanami złapaliśmy taksówkę na dworzec autobusowy. Dwóch pierwszych taksówkarzy nie chciało przyjąć zlecenia. Ale początkowo nie domyśliliśmy się dlaczego…
Louis i Rajesh kupili bilety do Baganu na ten sam autokar. Odjazd mieliśmy o 20:00, check-in o 19:30. Dystans między hostelem a dworcem wynosił 20km. Można byłoby to przebiec truchtem (może nie w tym klimacie). Dwie godziny zapasu wydawało nam się więcej niż wystarczające. O, w jakże wielkim błędzie byliśmy :D ! Louis, dla którego Mjanma była jednym z ostatnich azjatyckich krajów do zwiedzenia stwierdził, że tak ekstremalnych korków nigdy nie widział w żadnym mieście… Gorzej niż warszawska Wisłostrada po wypadku. Mieliśmy więc w taksówce dużo czasu na zawiązanie znajomości. Jako weteran podróży po Azji uznał, że ludzie w Mjanmie są najwspanialsi, jakich gdziekolwiek spotkał. Drugą dość istotną rzeczą, na jaką zwrócił uwagę, były toalety publiczne – że po pierwsze w ogóle są, a po drugie, że są w naprawdę znośnym stanie (przywołując przykład z Chin, gdzie podobno czuć z daleka, że w okolicy jest toaleta). Mniej więcej w połowie przejazdu humor nam jeszcze dopisywał i rzucaliśmy żartem, że „no chyba przejedziemy 11km w 70 minut”? Kilka następnych kilometrów pokazało nam , że jednak nie przejedziemy.
Miny nam zrzedły i nawet łagodny Louis zaczął się robić nerwowy. Jak wybiła 19:30 do śmiechu już w ogóle nam nie było, a my niemalże staliśmy w miejscu. W końcu udało nam się dogadać z taksówkarzem i poprosić, by zadzwonił do JJ Express z błaganiem, by nie odjeżdżali bez nas. Z tego, co zrozumieliśmy (w każdym razie chcieliśmy to usłyszeć) mieli poczekać. Na dworzec (w zasadzie dworcem było kilka ulic, przy których mieściło się wiele firm przewozowych, kolokwialnie mówiąc – jeden wielki syf i chaos) dotarliśmy o 20:00. Taksówkarz tym telefonem uratował nam plan podróży, odwdzięczyliśmy się sporym napiwkiem, bo biedak zmarnował mnóstwo czasu (już wiedzieliśmy dlaczego inni nie chcieli przyjąć zlecenia). Jak się potem okazało, nie byliśmy ostatnimi, którzy zalegali w tym korku. Ostatecznie wyruszyliśmy w drogę około 20:40, lecz w całym tym zamieszaniu z oczu straciliśmy Louisa i Rajesha. Przed odjazdem jeszcze próbowaliśmy ich znaleźć, ale bezskutecznie, w autokarze nie było ich na pewno… Nie było wyjścia, odjechaliśmy. Żegnaj Rangunie, (nie) będziemy tęsknić!
Informacje praktyczne – wydatki:
Taksówka hostel-leżący Budda – 3500MMK
Taksówka siedzący Budda-Shwedagon – 2500MMK
Taksówka Shwedagon-Bogyoke Market – 3000MMK
Wstęp do Shwedagon – 8000MMK
Noodle Soup na Bogyoke Market – 1750MMK
Taksówka hostel-dworzec autobusowy – 9000MMK (bez napiwku)
Wjazd taksówką na teren dworca autobusowego – 100MMK
Autokar nocny JJ Express (VIP): Rangun – Bagan – 25000MMK
C.d.n.Loty w obie strony Bangkok-Rangun-Bangkok dla dwóch osób wyniosły nas około 145USD, lecieliśmy tajskim Nok Airem. Nie braliśmy pod uwagę powrotu z innego miasta niż Rangun do Bangkoku, bo akurat tak nam się trasa całkiem dobrze ułożyła i zrobiliśmy pętlę.
Były dwa powody, dlaczego nie lataliśmy wewnątrz Mjanmy:
- wychodziło to wyraźnie drożej (teraz już nie pamiętam jak dużo) od autokarów/pociągów;
- nocne przejazdy traktowaliśmy też jako alternatywę dla noclegów, które w Mjanmie były droższe niż w Tajlandii.
No a poza wszystkim nie traciliśmy tak naprawdę dnia na dojazdy i pobyty na lotniskach.Dzień III - Bagan. Jak dla mnie cud świata
JJ Express VIP wewnątrz robi wrażenie. Akurat flota kursująca na trasie do/z Rangunu jest w najlepszym stanie. Fotele maja wygodne, ale czasem są trochę rozklekotane lub nie wszystko działa. No ale trudno by było w idealnym stanie, skoro po zjeździe z głównej drogi Rangun-Mandalay na ostatnich 140km w kierunku Bagan jakość drogi jest gorsza od „gierkówki” przed remontem. Ale są monitory, można obejrzeć film (ale nie po angielsku :D ) lub posłuchać muzyki (raczej lokalnej ;) ). Natomiast obsługa jest jak w samolocie, w mundurkach, rozdają przekąski (na słodko), wodę, cukierki (nie polecam :D , ciekawość wygrała, ale nie dałam rady dojeść, z całym szacunkiem był paskudny :? ) – pełna elegancja i uprzejmość. Ja problem miałam tylko z przedarciem się przez – eufemistycznie ujmując – bardzo charakterystyczny akcent i naprawdę niektórych prostych komunikatów podanych po angielsku nie zrozumiałam.
Fot. @almukantarant
Już przed wyjazdem do Azji słyszeliśmy o porażająco zimnej klimatyzacji włączanej w autokarach. Byliśmy na nią przygotowani – tak nam się przynajmniej wydawało. Dlatego to „Joyous Journey” do końca takie nie było :roll: . Dygotałam z zimna mimo kurtki puchowej i koca, co zaowocowało uporczywym przeziębieniem na następnych kilka (bardzo upalnych) dni. Wolę nie wiedzieć co myśleli sobie sini z zimna turyści, którzy nie spodziewali się tak rześkich warunków jazdy.
Fot. @almukantarant
:)
Około godziny 23:30 zrobili nam przystanek na food markecie. Można było się trochę ogrzać na zewnątrz, skorzystać z toalety i coś zjeść. I nagle przypadkiem wpadamy na Louisa i Rajesha! :) Tak samo jak my i oni martwili się, że gdzieś wsiąkliśmy. Okazało się, że po prostu w Rangunie, w tym chaosie, był gdzieś podstawiony drugi należny im autokar. Po postoju wracamy do JJ Fridge i próbujemy usnąć. Trochę spałam, zwinięta w „chińskie 9”, ale zatkany nos i niska temperatura wzorowo to uprzykrzały. Na miejsce dojechaliśmy przed 7 rano, około wschodu słońca. Poranek był dosyć chłodny, było z 14-15 stopni (tyle, co w autokarze), a miejscowi chodzili w czapkach. Na dworcu (Bagan Shwe Pyi Highway ( „Highway” :D ) Bus Terminal; https://goo.gl/maps/fbZ71DYQGXp) od razu obstąpili nas taksówkarze, ale jeszcze przed wyjściem z autokaru zapytaliśmy „stewardessę” ile kosztuje taksówka z dworca do naszego hostelu (5000MMK). Bogatsi o tę wiedzę chcieliśmy się potargować, ale nie było z kim, bo wszyscy taksówkarze nas olewali jak słyszeli naszą kwotę. Jedyny, który nas przyjął na pokład, to był woźnica ;) . Do hostelu pojechaliśmy zatem bryczką… Trochę ponad 6km w 40 minut :D Było powoli i niezbyt wygodnie ;) . W momencie przekroczenia granicy strefy historycznej Bagan musieliśmy wykupić ważne przez pięć dni wejściówki, które mieliśmy obowiązek mieć cały czas przy sobie podczas pobytu.
Słońce wyłaniające się znad drzew, leniwie snujące się mgiełki, tajemnicze zarysy pagód – czułam, że trafiłam do miejsca, z którego nie będę chciała wyjechać.
Królewstwo Baganu (Paganu) to historyczny region i kolebka dzisiejszej Mjanmy. Obszar liczy grubych kilkadziesiąt kilometrów kwadratowych. Jest co zwiedzać! My nocowaliśmy akurat w miejscowości Nyaung-U (Louis i Rajesh nocowali w New Bagan i nie byli zachwyceni, w Nyaung-U był chociażby ciekawy targ, na który warto się wybrać: Mani Sithu Market; https://goo.gl/maps/6HxoaUNz5cD2). Hostel Shwe Na Di Guest House (http://shwenadiguesthouse.com/) mogę polecić z czystym sercem, również z powodu śniadań, jakie tam serwowali (może akurat sok i herbata nie smakowały wyśmienicie). Ale co ważne, hostel był czysty, pokój klimatyzowany. Toalety i prysznice były oddzielnie. Robactwa i szczurów, poza ulicami w Bangkoku (przede wszystkim) i Rangunie nie widziałam nigdzie. Co więcej, w hostelu można niedrogo wypożyczyć skuter elektryczny, a także kupić znaczki i zostawić kartki pocztowe do wysłania (doszły, sprawdzone ;) ). Obsługa jest bardzo miła. A poniżej na zachętę zdjęcie śniadaniowego stołu (nie załapały się banany) – praktycznie jeśli miało się ochotę na dokładkę, to donosili. Ale nie było potrzeby, jedzenia było wystarczająco dużo i głodu nie odczuwaliśmy (również za sprawą upału) do wieczora.
Fot. @almukantarant
Po napełnieniu żołądków (śniadanie tego poranka w zasadzie nie należało nam się, bo przyjechaliśmy przed oficjalnym czasem check-in’u, ale recepcjonista sam nas zaprosił na nie) odezwało się niedospanie, więc pozwoliliśmy sobie odpocząć. Po południu wypożyczyliśmy skuter i zrobiliśmy rekonesans w celu znalezienia możliwie najlepszej pagody na fotografowanie tutejszego osławionego wschodu słońca. Na wybrane pagody można (jeszcze, ale podobno ma się to zmienić) wchodzić. W każdej chwili pobytu można spodziewać się kontroli biletów (nas sprawdzali koło 5:30, przed wschodem słońca). Wejścia na pagody są bardzo strome, oczywiście obowiązuje chodzenie boso i godny ubiór. Zdecydowanie warto również przyjechać na wybraną pagodę wcześniej, bo jak w ciągu dnia praktycznie nigdzie nie ma tłumów turystów, tak podczas zachodu lub wschodu słońca na najbardziej popularnych pagodach czasem nie ma gdzie przysłowiowej szpilki wcisnąć. My upatrzyliśmy sobie jedną (Shwesandaw; https://goo.gl/maps/v4YwnoRdjks), na której szczyt weszliśmy przed 17:00. Przyznam, że było tak gorąco (około 36 stopni), że innego miejsca nie mieliśmy już siły szukać, ale ta wydawała się idealna (co potem się potwierdzało, bardzo ją polecam!). Zajęliśmy sobie więc odpowiednie miejsce na podziwianie zachodu oraz... zjeżdżających się turystów.
Zalegliśmy na dwie godziny po ocienionej stronie. Kamień parzył w stopy, a metalowej poręczy lepiej było nie chwytać. I to, na co koniecznie trzeba było zwracać uwagę to jadowite węże :| , przed którymi nas ostrzegano – żadnego nie widzieliśmy. Spędziliśmy tam dużo czasu, ale ta przestrzeń i widok był dla mnie tak wciągający, że mogłabym siedzieć jeszcze dłużej! Nie pytajcie, ile zdjęć tam zrobiłam... A oto, dlaczego:
Tak, do Baganu można dolecieć.
Renault, a jakże!
A patrząc od drugiej strony:
Po zachodzie słońca wybraliśmy się na kolację. Tu pierwszy raz zjadłam typowo mjanmarskie potrawy. Choć dania wyglądały na zróżnicowane smakowo i w zasadzie nie odstające wizualnie od tajskich, brakowało im wyrazu. Nie były złe, ale Tajlandia zdążyła już nas do siebie przyzwyczaić… :)
Następny dzień zwiedzania Baganu zapowiadał się fantastycznie!
Informacje praktyczne – wydatki:
Bryczka dworzec-hostel – 5000MMK (6km)
Wstęp do strefy Bagan – 25000MMK
Hostel pokój dwuosobowy/noc ze śniadaniem – 20USD (27000MMK)
Skuter elektryczny na 1,5 dnia – 11000MMK
Chicken curry z dodatkami i colą - 5000MMK
Coca-cola 0,33l – 1000MMK (drogo! zakupiona gdzieś między pagodami)
C.d.n.Dzień IV – Baganu nie da się opisać, trzeba zobaczyć!
Jak wyżej. Tego miejsca nie da się dobrze opisać, dla mnie jest wyjątkowe i jest w nim jakaś magia. Chciałabym kiedyś tam wrócić. Elektryczny skuter dał nam taką wolność w zwiedzaniu – i miał wielką zaletę, był bezgłośny. Zapuszczaliśmy się w drogi, dróżki, ścieżki – przeważnie piaszczyste. Można oczywiście Bagan zwiedzać na rowerach, ale dla mnie w takim upale i po piachu byłoby to zabójcze. Jeżdżąc tak, gdzie nas oczy poniosą, nie wiedzieliśmy dokąd trafimy i rzadko spotykaliśmy innych ludzi. Co rusz zza drzew wyłaniały się polany i kolejne pagody, w których wnętrzach kryły się mniejsze lub większe posągi Buddy. Czasem były to niewielkie stupy, czasem majestatyczne, potężne świątynie, w większości zbudowane z czerwonej cegły. Zachowało się trochę stup i pagód wykonanych z piaskowca, nie dotrwały żadne z drewna tekowego. Niszczone cyklicznie przez trzęsienia ziemi lub najazdy ludów północy (np. Mongołów) legły w większości w gruzach. Szacuje się, że na terenie dawnego Królestwa znajdowało się od 4400 do może nawet (?) 13000 pagód. Do dziś przetrwało około 2000, z czego niestety wciąż niektóre rozpadają się w pył przez kolejne wstrząsy tektoniczne jakie nawiedzają teren. Ostatnie poważne trzęsienie ziemi miało miejsce w sierpniu 2016 roku, część świątyń została mniej lub bardziej poważnie uszkodzona, śmierć poniosły 4 osoby. Wstrząsy odczuwalne były również w Rangunie, Tajlandii, Bangladeszu i wschodnich Indiach. Widzieliśmy sporo pagód obudowanych bambusowymi rusztowaniami, lub przykrytych było częściowo plandekami. Natomiast nie odnieśliśmy z drugiej strony wrażenia, że nie ma już tam po co jechać, jakby ktoś miał wątpliwości. Zachwyciliśmy się tą częścią Mjanmy i polecam ją w ciemno wszystkim – najlepiej spędzić tam minimum dwa pełne dni.
***
Wstaliśmy o 5:00, za oknem było jeszcze zupełnie ciemno. Mobilizacja była o tyle większa, że usłyszeliśmy jak ktoś wypożycza skuter i odjeżdża. Przecież nie będziemy gorsi, wiadomo! ;) Bluza na plecy, szal na szyję i w drogę! Okazało się, że w naszym skuterze nie działa przednie światło. Na latarnie uliczne nie było co liczyć w okolicy więc praktycznie cała drogę, jako pasażer siedzący z tyłu, trzymałam w wyciągniętej ręce latarkę. Kiedy dojechaliśmy pod pagodę Shwesandaw (zwaną też „pagodą zachodów słońca”, jak kilka/kilkanaście innych) okazało się, że w wybranym przez nas miejscu stoją już 4 profesjonalne statywy z lustrzankami. Na szczęście pagoda ma kształt schodkowej świątyni, więc na niższym poziomie widok był praktycznie tak samo dobry. Kamień zdążył ostygnąć po poprzednim upalnym dniu i do momentu świtu było dość chłodno. A troszkę sobie posiedzieliśmy ;) . Brzask pojawił się koło 6:00. Do tego czasu mogliśmy oglądać gwiazdy i kilka podświetlonych stożków najważniejszych świątyń. Powoli zaczęło się robić szaro i spomiędzy drzew zaczęły się wyodrębniać kształty pagód. Od nas po sam horyzont. Gdzieniegdzie snuły się mgiełki, częściowo naturalne, częściowo pochodzące z rozpalonych przez mieszkańców ognisk. Zdecydowanie dodawały wiele uroku. Mimo to zaczęłam się obawiać, czy nie będę tym całym widokiem trochę rozczarowana, w porównaniu do tego, czego oczekiwałam...
Nie to, żebym była mało wrażliwa, ale w oczekiwaniu na wschód (trwało to jeszcze z kilkadziesiąt minut) żałowałam, że nie mam władzy nad czasem. I nie, nie zapauzowałabym w tej chwili. Nacisnęłabym „forward”.
(tak a propos)
Wreszcie znad mgieł wyłoniło się różowe słońce. Podnosiło się dość szybko, lecz jeszcze nie był to moment kiedy szczęka opadła mi na ziemię. Na południe od nas znad horyzontu zaczęły podnosić się pękate balony, było ich ze trzydzieści. Zresztą co będę pisać, sami zobaczcie:
Nad naszymi głowami już przed 5:30 rozstawieni byli profesjonaliści ;)
Naprawdę na takie widoki warto było czekać, mogłabym przeczekać całą noc, te balony wyglądały majestatycznie. Było jeszcze lepiej, niż sobie wyobrażałam. Przelot balonem kosztuje około 380USD. Ja jednak jeśli miałabym kiedykolwiek wydać takie pieniądze na lot balonem, to zrobiłabym to tylko nad afrykańska sawanną. Sam lot trwa około 30 minut i jest mocno uzależniony od pogody, gdzieś czytaliśmy, że jeśli po starcie warunki się zmienią i będzie trzeba lądować szybciej (i gdzie indziej) niż się planowało, to nie zwracają nawet części pieniędzy. Ale nie wiem, czy to standard, czy odosobniony przypadek.
Nie spiesząc się wróciliśmy do hostelu na śniadanie. Po drodze zatrzymywaliśmy się przy co ciekawszych pagodach. Trzeba przyznać, że z poziomu gruntu poranek wyglądał również zachwycająco:
Kiedy wychodziliśmy z hostelu na kolejny objazd po okolicy, trafiliśmy na uroczysty pochód. To, co najbardziej przykuwało wzrok to sznur pięknie przystrojonych kobiet. Nie raz żałowałam, że zdjęcia nie są w stanie uchwycić zapachów, czy dźwięków. Tym razem się cieszyłam. Nie wyobrażacie sobie jak bardzo nie do zniesienia była muzyka, która tym uroczystościom towarzyszyła, tego nie da się opisać słowami. Dźwięki były tak niespójne, że aż nas wykręcało :) , no aż przykro mi to pisać. Ale kakofonia jakich mało! Boliwijska orkiestra karnawałowa była lepsza! Także nacieszcie oczy następnymi zdjęciami i cieszcie się tym bardziej, że dźwięk nie został zarejestrowany, aparat chyba by tego nie wytrzymał :D