Kolejny postój odbył się po kolejnej godzinie jazdy. Wprowadzono nas do baru. Kto chciał zamawiał obiad, były chyba trzy opcje do wyboru. Skorzystaliśmy – tym bardziej, że cena była nieprzyzwoicie niska (1500MMK). W cenie tej zaserwowali zupę, chicken curry z ryżem, jakieś warzywne dodatki (do których jednak się nie zdołałam przyzwyczaić) i kawę/herbatę.
I to wszystko za 4,50PLN.
Dalsza część podróży przebiegła sprawnie i wreszcie mieliśmy okazję, by przyjrzeć się wiejskim, nieturystycznym krajobrazom za dnia: bambusowe liche chatki, wyschnięte koryta rzek, stada bydła pędzone ulicami. W Mandalay okazało się, że kierowca odgrywa podwójną rolę i zanim zaczął odstawiać pasażerów pod hotele lub do taksówek (w cenie biletu), to zatrzymał się w kilku punktach i przekazywał czekającym w umówionych miejscach osobom przesyłki z Bagan. Z planowanych 4,5h zrobiło się 5,5h, ale tutaj przecież nikt z takich powodów nie narzeka
:) . I to jest piękne!
Spokooojnie, kilku jeszcze wsiądzie
;) .
Nas odwieziono pod same drzwi hotelu A1. (http://hotela1mandalay.com/). Naprawdę całkiem niezłe lokum, gdzie wieczór spędziliśmy w zasadzie na praniu przykrytych bagańskim kurzem ciuchów. Zdecydowaliśmy się zaszaleć i zjeść kolację w hotelu. Okazało się, że jesteśmy jedynymi jej klientami. Nie zraziło nas to (no, na pewno w porównaniu do cen ulicznych było drogo), ale nie mieliśmy już siły chodzić po mieście i szukać. Uczucie głodu było wielkie, zamówiłam więc zupę (upewniając się, czy jest mała) i drugie danie. Zupa była tak wielka i sycąca, że drugiego dania praktycznie już nie byłam w stanie zjeść… Ale było smacznie.
Jutro wycieczka po okolicach Mandalay!
Informacje praktyczne – wydatki: 2 pary lekkich, letnich spodni na Mani Sithu Market – 10000MMK OK Minibus Bagan-Mandalay – 25000MMK Dwudaniowy obiad na trasie Bagan-Mandalay – 1500MMK Nocleg w hotelu A1 – 27000MMK Dwudaniowy obiad w hotelu A1 z napojem (dwie osoby by się najadły) – 10000MMK
C.d.n.Będzie! Wstyd mi potwornie, że tak długo to trwa, ale zawsze brak tych paru godzin. Dzięki za pytanie - to mnie zmobilizuje by zakończyć relację.
;)No proszę, co za mobilizacja - znalazło się jednak kilka godzin w nocy - można? Można! Oto kontynuacja!
- - -
Dzień VI – Mr. Min i okolice Mandalay
Jeśli chcielibyście zwiedzać Mandalay i okolice, lub wybrać się na dłuższe zwiedzanie rzadziej uczęszczanych części kraju, polecam Wam z całego serca przewodnika, którego poznaliśmy. Przemiły, pomocny, z duża wiedzą i wysokimi notowaniami u turystów:
Louis i Rajesh na pobyt w Mandalay mieli dwa pełne dni. Jeden dzień chcieli wykorzystać na zwiedzanie okolic miasta i namówili nas na wspólną wycieczkę. Nie musieli się specjalnie trudzić, od zwiedzania gorącego miasta zdecydowanie woleliśmy odwiedzić pobliskie świątynie i wsie. Około 8:30 ruszyliśmy w drogę.
Mr. Min, nasz dzisiejszy przewodnik, miał nam wiele ciekawostek do przekazania. Turystyką zaczął zajmować się dopiero w 2011 roku. Wcześniej nie wiodło mu się najlepiej, pochodzi z ubogiej rodziny, mieszkał na wsi, wodę i pożywienie dla rodziny zdobywał w lesie. Jego częste wędrówki przyniosły mu obszerną wiedzę na temat tutejszej przyrody – wiedzę, którą chętnie się dzieli oprowadzając. Co więcej, organizuje nawet dla małych grup tygodniowe lub dwutygodniowe wypady do tutejszej „dziczy”. Takie trekkingi w stylu survivalu pod okiem lokalnego Beara Gryllsa na pewno są niezapomnianą przygodą. Przy ogromnym (nie)szczęściu można natknąć się na niedźwiedzia lub tygrysa. Dla zainteresowanych – najlepszą porą na taką przygodę zdaniem Mr. Mina jest listopad lub grudzień, cen nie znam. Mr. Min utrzymuje swoją rodzinę: 94-letnią babcię, około 70-letnią mamę, siostrę i 12-letnią córkę. Żona odeszła od niego odkąd zajął się turystyką, bo w zasadzie stał się gościem we własnym domu. W ciągu całego dnia, jaki spędziliśmy wspólnie wszyscy rotacyjnie zajmowaliśmy miejsce obok niego, by mieć okazję porozmawiać, podpytać, dowiedzieć się jak najwięcej.
Naszym pierwszym przystankiem, zaraz po przejeździe przez most Ayeyarwady/Yadanabon/Yadanar (nazwę chyba można sobie wybrać według uznania, wersji jest do wyboru, do koloru, mjanmarska nazwa z kolei widoczna na zdjęciu poniżej; https://goo.gl/maps/SmfP7baze4A2), były dwie świątynie w Mingun (żeby było jasne kolejnymi przystankami były świątynie, świątynie i… świątynie
:-) ). Sam most jest tutejszą chlubą, ma niecałe 10 lat i ponad 1700m długości. Około 600 metrów stąd w dół rzeki stoi drugi most – Inwa (Inva/Old Ava), którego historia sięga jeszcze lat 30. XX wieku. Inwa był jedynym stałym mostem na rzece Irawadi (mającej ponad 2000km długości) przez ponad 70 lat.
Widok z mostu na rzece Irawadi.
Pierwsza świątynia, przy jakiej się zatrzymaliśmy to Mingun (po polsku Mingwan) Pahtodawgyi (https://goo.gl/maps/nYAKS2JetDt) – nieukończona, potężna pagoda. Budowę rozpoczęto jeszcze pod koniec XVIII wieku. Miała być największą pagodą świata (projektowana na 170m wysokości) – i udałoby się, gdyby nie silne trzęsienie ziemi w 1839 roku. Masywna podstawa rzeczywiście działa na wyobraźnię. Poza nią zachowały się resztki potężnych mitologicznych lwów mających strzec wejścia do świątyni. Dobrze, że doczytałam. Krągłe kształty idealnie pasowały mi na pierwszy rzut oka na figury słoni – na jednym wyrosły nawet krzaczki do złudzenia przypominające niesforne fryzury młodych słoni spotkanych w Elephant’s World pod tajskim Kanchanaburi. Jakże się myliłam, krągłe kształty były niczym innym jak wielkimi zadami zrujnowanych przez trzęsienie ziemi lwów. Mingun Pahtodawgyi nie jest najpiękniejsza (lepiej wychodzi na zdjęciach niż wygląda na żywo), ale warto ją zobaczyć.
Turysta spod Mingun Pahtodawgyi (potężny, różowawej karnacji, bezwłosy) był zdecydowanie większą atrakcją dla miejscowych niż pamiątki przez nich oferowane dla samego turysty
:-)
Kawałek dalej znajduje się jeden z największych (największy?) dzwonów świata wydający z siebie dźwięk (Mingun Bell; https://goo.gl/maps/QbZHM26YRTC2). Trzeba przyznać, że robi wrażenie. Nie będę kurczowo trzymać się informacji, że jest największy z dzwoniących, bo na różne licytacje natrafiłam szukając o nim informacji, Mr. Min twierdzi, że największy. Ja w ciemno daję mu podium
:-) . Dzwon Mingwan odlano z brązu w 1808 roku. Docelowo miał być zawieszony w nieukończonej pagodzie. Trzęsienie ziemi sprawiło, że dziewięćdziesięciotonowy dzwon osunął się i częściowo przez ponad pół wieku dotykał ziemi. Pod koniec XIX wieku zdecydowano się go podnieść, zawiesić na nowo i obudować specjalnym budynkiem. Jest bez serca
;-) . Dźwięk wydaje po uderzeniu w niego drewnianą belką. Nie mogę się powstrzymać przed zamieszczeniem odnośnika do Wikipedii, gdzie znajdziecie jego zdjęcie z XIX wieku, spójrzcie na te potężne belki, na których został zawieszony…: https://pl.wikipedia.org/wiki/Dzwon_Mingwan#/media/File:Mingun_Bell_1873.jpg Przy dzwonie spędziliśmy więcej czasu niż planowaliśmy, gdyż ustawiła się przy mnie kolejka z prośbą o zrobienie pamiątkowego zdjęcia (bynajmniej nie z dzwonem).
Tych 5 mjanmarskich zawijasków wymalowanych na dzwonie oznacza liczbę 55555. 55555 vissów, czyli właśnie około 90 ton. Dzwon ma 3,6m wysokości (łącznie z zawieszeniem ponad 6m).
Idąc dalej przez wioskę Mingun dotarliśmy do białej pagody Mya Thein Tan z 1816 roku (inaczej zwaną Myatheindan /Hsinbyume; https://goo.gl/maps/MWCZQhcHMZ62). Biel w pełnym słońcu raziła w oczy niesłychanie, ale przyznać trzeba, że pięknie kontrastowała z otaczającym ją wiejskim krajobrazem (nieco przypominała mi tort bezowy). Jej forma nawiązuje do buddyjskiej mitycznej Góry Meru. Trzęsienie ziemi nie oszczędziło i jej, ale doczekała się odbudowy w 1874 roku. Bardzo ją polecam!
Z Mingun cofnęliśmy się do Sagaing (po polsku Sikong) mijając po drodze niezliczone stupy i pagody. Sagaing to bardzo ważne centrum religijne dla wszystkich mjanmarskich mnichów i mniszek. Mniszki z ogolonymi głowami od mnichów odróżniały różowe szaty. W mieście i wokół niego znajdują się dziesiątki, setki świątyń i wiele szkół i uniwersytetów (w tym Sitagu International Buddhist Academy). Dosłownie chwilę po tym, jak przy jednej ze świątyń Mr. Min trzykrotnie zatrąbił (taka tradycja "na szczęście" i robi to zawsze jak koło niej przejeżdża), z ogromnego drzewa, pod którym wiła się droga, urwała się gałąź i roztrzaskała o asfalt kilkadziesiąt metrów przed naszym samochodem. Zabić, może i by nie zabiła, ale mogło być niewesoło. Na chwilę odeszliśmy od wszelkich tematów i pewnie każdy zastanawiał się czy ten rytuał Mr. Mina mógł mieć jakikolwiek wpływ na moment, w którym gałąź się urwała. A co by było, gdyby nie zatrąbił?
;-)
Między 13:00 a 14:00 zatrzymaliśmy się na lunch w sprawdzonej Sagaing Hill Restaurant (https://goo.gl/maps/Grq7dgzjQq42). Rzeczywiście jedzenie było smaczne (zamówiłam kurczaka w sosie cytrynowym). Między pozajmowanymi stolikami co chwila krążył kelner z wielką miską ryżu i na wyraźne zainteresowanie dokładał niemałą łyżkę co głodniejszym gościom. Po kilku odwiedzinach w kolejnych świątyniach – no trochę jedna do drugiej podobna, co zrobić – mieliśmy potrzebę zmiany krajobrazu. Jeszcze dwie świątynie spośród odwiedzonych nieco się wyróżniały: pagoda U Min Thonze (znaleziona też pod nazwą Ominthone Sal Paya; https://goo.gl/maps/X4i5yyjiteM2) z 45 posągami Buddy ustawionymi w jednym rzędzie. Każdy z posągów ma inne rysy twarzy i nieco różni się od siebie rozmiarami. Ostatnia odwiedzona świątynia tego dnia (na tym brzegu Irawadi
:-D) to pagoda Soon Oo Poya Shin (https://goo.gl/maps/ZM3Yndyb2492), położona na wzgórzu z wartym uwagi widokiem roztaczającym się na dolinę rzeki.
Przed nami tak naprawdę zostały jeszcze dwie atrakcje. Przeprawiamy się z powrotem mostem na drugi brzeg rzeki i Mr. Min zawozi nas do bezimiennej wioseczki (https://goo.gl/maps/6j8wwGqXRun), gdzie mamy przeprawić się łodzią przez dopływ Irawadi – rzekę Myitnge. Po drugiej stronie w Inn Wa (Inwa) niemalże atakują nas powożący bryczkami „przewodnicy”. To typowa atrakcja okolic Mandalay do „odhaczenia”. Wsadzają cię na bryczkę i przewożą pomiędzy paroma wartymi szczególnej uwagi punktami. Wszyscy byli niezwykle rozczarowani i bardzo podejrzliwie patrzyli na nas gdy mówiliśmy, że na bryczkę nie wsiądziemy ze względu na alergię na konie i pójdziemy pieszo do najbliższej świątyni. Ale jak to?! Pieszo? Zdumienie było na tyle wielkie, że zaproponowano nam, że obwiozą nas trasą… skuterami. Chyba zauważyli „nanochwilę” naszego zawahania i zniknęli po to, by chwilę później podjechać do nas dwoma skuterami nie ustępując w namawianiu. My jednak byliśmy nieugięci, poszliśmy, machnęli na nas ręką. I tego nam trzeba było – krótkiego spaceru po wsi, w spokoju, w zieleni. I w kurzu, bo co rusz mijały nas bryczki z turystami. Ale było na czym oko zawiesić: kury, świnie, krowy i grupka chłopców wywijających akrobacje podczas gry w chinlone.
Świątynia na wysepce Inwa (nazwy nie pomnę, a mjanmarskich zawijasów nie chce mi tu w treść wkleić – swoją drogą lokalna nazwa niewiele mogłaby Wam pomóc; https://goo.gl/maps/wkSEPcj3sDU2). Jedna z ciekawszych, jakie zwiedzaliśmy, wyraźnie nadgryziona zębem czasu, kamienna, a wewnątrz drewniane podłogi. Bez złoceń, krzykliwych kolorów, światełek, lustrzanych mozaik i tego wszystkiego, czego w tych dotychczasowych świątyniach było tak dużo, a za czym niekoniecznie przepadamy.
Po spacerze łódź zabrała nas na drugi brzeg, gdzie wraz z Mr. Minem czekaliśmy na Louisa i Rajesha. Czekaliśmy, czekaliśmy, słońce majestatycznie zaczęło się chylić ku zachodowi. Widok był ładny, ale niestety o tej porze mieliśmy być już przy zabytkowym moście U-Bein i tam mieliśmy podziwiać zachód słońca.
Pies też czeka w zniecierpliwieniu. Typowy mjanmarski "Burek".
Kiedy po dłuższej chwili Louis i Rajesh do nas dołączyli było już w sumie trochę za późno. Na najlepsze światło spóźniliśmy się z 45 minut. Louis w zasadzie nie był do końca zachwycony przejażdżką bryczką – całe zwiedzanie (około jednogodzinne) odbyło się w pośpiechu. Także rozważcie alergię na konie i polecam spacer po wsi
:-). Louis też poleca, bo po tej ich wycieczce byli bogatsi o widoki kilku kolejnych świątyń a biedniejsi o koszt przejażdżki (jeśli dobrze pamiętam - 10000MMK/osoba). Ja z początku nieco żałowałam, bo zależało mi na zobaczeniu drewnianej świątyni Bagaya (https://goo.gl/maps/2W86nowXmR52), ale Louis podsumował ją tak, że mi żal przeszedł: było za tłoczno, za ciemno i za krótko (ale może też chciał być miły
:-) ). W samym Mandalay jest drewniana świątynia, dużo piękniej zdobiona, niczym koronkowa robota, więc warto właśnie ją zwiedzić.
Wracając w kierunku Mandalay zatrzymaliśmy się przy moście U-Bein – najdłuższej takiej konstrukcji z drewna tekowego na świecie. Most wybudowano w połowie XIX wieku i ma ponad 1km. Składa się na niego ponad 1000 słupów i prawie 500 przęseł. Pomyślano również o czterech zadaszeniach by dać wytchnienie wędrującym przed palącym słońcem. Most wiedzie przez jezioro Taung Tha Man przy miejscowości Amarapura i wciąż uczęszczany jest przez wielu miejscowych. Ciekawy, fotogeniczny obiekt, jedyny w swoim rodzaju więc warto mu chwilę poświęcić. Przy wejściu na most rozrosła się wioska z wieloma stoiskami z pamiątkami. Czuliśmy pewien niedosyt w związku z tym, że nie obejrzeliśmy przy moście zachodu słońca (wtedy najpiękniej się prezentuje), ale widok Księżyca po zmroku w pełni nam to wynagrodził.
Mr. Min podrzucił nas w drodze powrotnej na dworzec, skąd tego samego wieczoru ruszyliśmy w drogę nad jezioro Inle. Mieliśmy jeszcze chwilę na kolację i profilaktyczne założenie na siebie przed podróżą piekielnie klimatyzowanym (oksymoron?) autokarem kilku dodatkowych warstw (w dworcowej, nie do końca wyrafinowanej toalecie, stojąc na jednej nodze i rozpaczliwie trzymając się jedną ręką chybotliwych drzwi, by tylko żadna część garderoby nie wpadła do wiadomo jakiej dziury). Jutro zwiedzamy okolice jeziora Inle!
Informacje praktyczne – wydatki Usługa przewodnicka Mr. Mina – 20000MMK/od osoby Kurczak z sosem cytrynowym – 6500MMK Wstęp do Sagaing – 5000MMK Wstęp aparatu fotograficznego do Sagaing… - 300MMK Toaleta („na Małysza”) w Mingun – 200MMK Łódź na Inwe (tam i z powrotem) – 1000MMK Autokar JJ-Bus Mandalay-Inle – 15600MMK Kolacja przy dworcu w Mandalay – 1500MMK Wjazd do regionu Inle – 13500MMK
C.d.n.Mnie nie trzeba namawiać! Wystarczy, by doba była z gumy!
;-)
- - -
Dzień VII – Między Nyuangshwe a Kakku
Nocny ośmiogodzinny przejazd dał nam nieco w kość. Nie było aż tak zimno jak w autokarze z Rangunu do Baganu, ale autokar był w nienajlepszym stanie, a w powietrzu wciąż unosił się dosyć drażniący zapach jakiegoś smaru. W zaśnięciu nie pomagały wertepy i fakt, że jechaliśmy częściowo przez pasma górskie. Ogólnie rzecz biorąc: bujało, śmierdziało i było mi niedobrze
:? . Nad ranem, przed dojazdem do celu naszej podróży nasz autokar zatrzymał się. Do środka wszedł strażnik i musieliśmy wnieść opłatę za wjazd do regionu Nyuangshwe. Do miasteczka dojechaliśmy przed 6:00 i brzask dopiero się zbliżał. Autokar wysadził nas na jednym z głównych skrzyżowań, ciężko mówić tu o jakimś dworcu. Mało wypoczęci poszliśmy pod nasze lokum – Nanda Wunn Hotel, który zresztą bardzo serdecznie polecam (https://goo.gl/maps/xaqhz3tnXyK2). Chwilę pokręciliśmy się pod zamkniętą bramą zastanawiając się ile przyjdzie nam czekać – dopiero robiło się jasno. Miła pani z recepcji pewnie przyzwyczajona była do tego, że turyści wysypują się z JJ-Busa o nieprzyzwoicie wczesnej porze i wypatrzyła nas przez okno. Na szczęście mogliśmy się wcześniej zakwaterować i wykupiwszy dodatkowe śniadanie napełnić żołądki. Od razu też załatwiliśmy w recepcji bilety z Nyuangshwe do Rangunu oraz dwie wycieczki – na dziś do Kakku oraz na jutro – rejs po Inle. Prysznic, godzina snu i ruszamy!
O 9:00 czekała już na nas czarna… (nie, nie Wołga, bo zrezygnowałabym z wycieczki
:D) …wygodna, hybrydowa Honda. Pojechaliśmy najpierw do oddalonego o niecałe 30km miasta Taunggyi (przejazd zajął niecałą godzinę), gdzie zatrzymaliśmy się w biurze turystycznym. Może nie było to biuro turystyczne a biuro jakiejś regionalnej organizacji turystycznej, albo w ogóle cokolwiek innego – trudno mi ocenić. Tam wnieśliśmy opłatę za wjazd do Kakku i obowiązkowego lokalnego przewodnika. Nasz przewodnik był bardzo lokalny jak się okazało – należał do plemienia Pa’O i miał na sobie tradycyjny strój. Trzeba przyznać, że prezentował się bardzo elegancko: ciemnogranatowa koszula i spodnie, przepasany tradycyjną materiałową torbą i z turbanem na głowie. Turbany mężczyzn z grupy Pa’O wyglądają jak mocno zwinięte ręczniki, co w zasadzie na pierwszy rzut oka wygląda trochę śmiesznie. Albo powiem inaczej: nie dodaje powagi. Khan Lu Pa (pewnie przykro by mu się zrobiło, jakby zobaczył jak zapisałam jego imię, ale tak mniej więcej brzmiało) okazał się bardzo żądnym wiedzy studentem psychologii. Świetnie mówił po angielsku, choć na co dzień posługuje się językiem Shan. Ni w ząb nie dogadaliby się z Mr. Minem. Kiedy Khan dowiedział się, że też jestem przewodnikiem, prosił, bym wyjaśniła mu różne kwestie związane z historią Europy, ze szczególnym naciskiem na tematykę żydowską i Holokaustu. Podróż zatem mijała nam dość szybko mimo, że odcinek z Taunggyi do Kakku (nieco ponad 40km, ale przez tereny górskie) zajął nam dwie godziny…
Zaraz za miastem zatrzymaliśmy się w bardzo malowniczej winnicy Aythaya (https://goo.gl/maps/dmK6TcUy9kR2). Bardzo dobra gleba, wysokość około 1200m n.p.m. i odpowiedni klimat pozwalają na uprawę winorośli. Na mnie jednak większe wrażenie robi ogromne drzewo obsypane awokado. Tyle szczęścia na jednym pniu
;-) !
Fot. @almukantarant
Po drodze przejeżdżaliśmy przez kilka odcinków dróg w budowie. Wśród robotników byli przeważnie bardzo młodzi ludzie, w tym wiele kobiet. Przykro było na to patrzeć, bo praca była naprawdę ciężka, przerzucali kamienie. Wszystko robili ręcznie przy pomocy taczek i łopat, w pełnym słońcu, na rozgrzanym asfalcie, bez krzty cienia. Khan Lu Pa wyjaśnił, że zamiast edukacji młodzi ludzie, ale nawet dzieci, często wybierają pracę – nierzadko również poza granicami Mjanmy. Zmusza ich do tego sytuacja ekonomiczna rodzin, a praca, jaka czeka na młodziutkich, niewykształconych Mjanmarczyków to po prostu ciężka robota w trudnych warunkach (za granicą lepiej płatna).
Dookoła nas piękne, wiejskie widoczki, pola ryżowe, rolnicy doglądający swoich upraw. Mijamy targ bydła odbywający się raz na kilka dni i na chwilę się na nim zatrzymujemy, bo przyznać trzeba, że było to dość fotogeniczne miejsce. Transakcja została zawarta, dorodny bawół zmienił właściciela. Pstrykamy kilka zdjęć i ruszamy dalej w drogę do Kakku.
Mam w planach. Czy możesz podać więcej szczegółów dotyczących wizy, przejazdów i planu podróży? Najpierw były bilety czy wiza? Jak wygląda procedura, kiedy się o nią starać, ile wcześniej? Kiedy zacząć planowanie podroży? Transport, hotele? Będę wdzięczna za wskazówki.
Również mam w planach: mnie interesuje ile czasu spędziłaś w Birmie i czy było wystarczająco. Mógłbym sobie pozwolić na 13-14 dni (wliczając dolot, więc de facto 11-12 na miejscu). Byłaś może w Kambodży i czy można te kraje jakoś porównać (plusy, minusy)?
Na miejscu byliśmy 8 nocy (z czego 3 spędzone w autokarze w ramach oszczędności czasu). Plan podróży był następujący:1. popołudniowy przylot do Rangunu z Bangkoku - nocleg w Rangunie2. Zwiedzanie Rangunu - nocny przejazd do Bagan3. Zwiedzanie Baganu - nocleg4. Zwiedzanie Baganu - nocleg5. Przejazd dzienny do Mandalay - nocleg6. Zwiedzanie okolic Mandalay - nocny przejazd pod Inle Lake7. Zwiedzanie okolic Inle Lake (Kakku) - nocleg8. Zwiedzanie Inle Lake - nocny przejazd do Rangunu9. Poranny przelot do BangkokuUważam, że plan był jak na nasze potrzeby optymalny. Jeśli cokolwiek miałabym zmienić, to może ewentualnie dodałabym jeden dzień w Mandalay, by zwiedzić samo miasto i tamtejsze świątynie (z naciskiem na te drewniane). To nam umknęło, ale nie powiem, bym czuła jakiś niedosyt z tego powodu. Świątyń wszędzie jest na pęczki, a miasto nie jest ładne, więc to raczej chodzi o moje poczucie, że byłam, a nie wszystko zobaczyłam
:-). Ponieważ mieliśmy w planach tajskie wyspy na koniec pobytu w Azji, plaże w Mjanmie zupełnie odpuściliśmy. Choć podobno warto się tam wybrać, bo są praktycznie puste. W ogóle nie zwiedziliśmy południowej części kraju, ale poznaliśmy jego najsłynniejsze atrakcje. To, nad czym warto się zastanowić to parodniowy pobyt w dziczy z przewodnikiem - w północnej części kraju. Albo można wybrać się na trekking dwu-trzydniowy przez góry do Inle Lake. Podobno bardzo przyjemna trasa przez wioski. Odpuściliśmy to, bo ja w temperaturach 35-38`C nie pląsam po górach jak kozica... Oglądałam na youtubie relację z takiego trekkingu - owszem, fajne, ale poza egzotycznymi wioskami widoki praktycznie jak w naszych Beskidach
;-). Ale na pewno dla samych tubylców, jakich można po drodze spotkać, warto.Mjanma i Tajlandia to był nasz pierwszy pobyt w Azji w ogóle, więc nie potrafię porównać z Kambodżą. Uważam, że 11-12 dni na miejscu to dobry czas, na pewno się nie znudzisz, polecam wszystko to, co my zwiedziliśmy. Jeśli miałabym z czegoś zrezygnować, to najprędzej z Mandalay. Uważam też, że jeden pełny dzień na Bagan to za mało, dla mnie miejsce było magiczne i pełne dwa dni pozwoliły się nacieszyć miejscem (a i trzy to nie byłoby za dużo). Należałoby się więc zastanowić, co dodać - trekking, południe Birmy z plażami, czy pobyt na północy z przewodnikiem, albo przystanki w innych atrakcjach, których my nie odwiedziliśmy: np. wodospady Dat Daw Kyaing, wielki posąg leżącego buddy w Bago, klasztor na Mount Popa, czy święta Złota Skała (Kyaiktiyo). Po drodze poznaliśmy świetnego przewodnika - oprowadzał nas po okolicach Mandalay, a ma też w ofercie survival w dziczy (co kto lubi, ja lubię) - odnajdę jego wizytówkę i wkleję w relację.@Margita, najpierw były bilety lotnicze, potem wiza. My załatwiliśmy sobie wizę online na przełomie stycznia i lutego br. (do Mjanmy wjechaliśmy, a w zasadzie wlecieliśmy 28 lutego. Warunek jest taki, że wizę trzeba "aktywować", czyli wjechać do kraju w ciągu bodajże 90dni od wydania, natomiast dostaje się ją na maksymalnie 28 dni pobytu na miejscu - potem grożą kary finansowe), mimo, że to najdroższe rozwiązanie (50USD), ale:1) nie chcieliśmy tracić czasu w Bangkoku na załatwianie formalności (można tam się udać do ambasady Mjanmy i po jakichś dwóch dniach wizę odebrać).2) nie było nam po drodze do Berlina, gdzie można wizę wyrobić, a nie zdecydowaliśmy się na wysyłanie paszportów pocztą (znam osoby, które to praktykowały, jedni najedli się niezłego strachu jak przesyłka się opóźniała). A te opcje powyższe wcale nie są tak duuużo tańsze od wersji online, różnica w cenie w skali całego wyjazdu to "grosze".Po dwóch dniach od wypełnienia formularza przesłano nam do wydrukowania promesę, którą mieliśmy okazać na lotnisku w Rangunie. Z niczym nigdzie nie było problemu, w porównaniu do wypełniania wniosku o wizę do USA to "pikuś", więc nie trzeba zmieniać kolejności na "najpierw wiza, potem bilety" (choć do USA i tak najpierw mieliśmy bilety
:-) ). A co do planowania podróży, to jak kto woli, my nie chcieliśmy tracić czasu na miejscu na szukanie noclegów (co jest możliwe oczywiście), więc rezerwowaliśmy online (trzeba mieć na uwadze, że jednak ta baza noclegowa nie jest nie wiadomo jak świetnie rozwinięta, więc albo straci się sporo czasu szukając na miejscu, albo po prostu dostaniesz takie lokum, jakie zostało, a nie jakie chciałoby się mieć). Ja polecam noclegi załatwić sobie wcześniej. Przejazdy autokarami załatwialiśmy na miejscu (rezerwacja przez Facebooka, firma JJ Express Bus), nie było problemu, ale dla pewności można zrobić to odrobinę wcześniej, żeby nie zostać z ręką tam, gdzie nie trzeba.Myślę, że wiele odpowiedzi na różne pytania czy wątpliwości pojawi się w trakcie relacji - a nie chcę jej rozciągać na długie tygodnie, więc wszystko mam nadzieję wkrótce się wyjaśni!
Hej, relacja super, świetnie się czyta, i te zdjęcia!Jedyna uwaga: skąd masz informację że Aung San Suu Kyi odebrano nagrodę Nobla? Z tego co się orientuję wzbudziła ona kontrowersję wśród Muzułmanów kilka lat temu, ale oprócz petycji on-linę do odebrania jej nagrody nic więcej się nie stało.
Może wyszło na skrót myślowy, Aung San Suu Kyi osobiście odebrała swoją nagrodę Nobla dopiero po ponad dwudziestu latach od jej przyznania, bo większość czasu spędziła w areszcie domowym w Birmie i nie mogła wyjechać z kraju (nawet do swojej rodziny), bo by jej nie wpuścili z powrotem. Także nie w tym sensie, że jej odebrano/cofnięto przyznaną nagrodę, a można było tak zrozumieć.
:)
Loty w obie strony Bangkok-Rangun-Bangkok dla dwóch osób wyniosły nas około 145USD, lecieliśmy tajskim Nok Airem. Nie braliśmy pod uwagę powrotu z innego miasta niż Rangun do Bangkoku, bo akurat tak nam się trasa całkiem dobrze ułożyło i zrobiliśmy pętlę. Były dwa powody, dlaczego nie lataliśmy wewnątrz Mjanmy:- wychodziło to wyraźnie drożej (teraz już nie pamiętam jak dużo) od autokarów/pociągów; - nocne przejazdy traktowaliśmy też jako alternatywę dla noclegów, które w Mjanmie były droższe niż w Tajlandii.
No i się doczekałam
:D Cudne zdjęcia!!
:)Moja droga dzięki Tobie właśnie Mjanma wskoczyła o parę ładnych oczek na mojej liście, a w samej Azji to myślę, że na miejsce nr 1
;)
Kolejny postój odbył się po kolejnej godzinie jazdy. Wprowadzono nas do baru. Kto chciał zamawiał obiad, były chyba trzy opcje do wyboru. Skorzystaliśmy – tym bardziej, że cena była nieprzyzwoicie niska (1500MMK). W cenie tej zaserwowali zupę, chicken curry z ryżem, jakieś warzywne dodatki (do których jednak się nie zdołałam przyzwyczaić) i kawę/herbatę.
I to wszystko za 4,50PLN.
Dalsza część podróży przebiegła sprawnie i wreszcie mieliśmy okazję, by przyjrzeć się wiejskim, nieturystycznym krajobrazom za dnia: bambusowe liche chatki, wyschnięte koryta rzek, stada bydła pędzone ulicami. W Mandalay okazało się, że kierowca odgrywa podwójną rolę i zanim zaczął odstawiać pasażerów pod hotele lub do taksówek (w cenie biletu), to zatrzymał się w kilku punktach i przekazywał czekającym w umówionych miejscach osobom przesyłki z Bagan. Z planowanych 4,5h zrobiło się 5,5h, ale tutaj przecież nikt z takich powodów nie narzeka :) . I to jest piękne!
Spokooojnie, kilku jeszcze wsiądzie ;) .
Nas odwieziono pod same drzwi hotelu A1. (http://hotela1mandalay.com/). Naprawdę całkiem niezłe lokum, gdzie wieczór spędziliśmy w zasadzie na praniu przykrytych bagańskim kurzem ciuchów. Zdecydowaliśmy się zaszaleć i zjeść kolację w hotelu. Okazało się, że jesteśmy jedynymi jej klientami. Nie zraziło nas to (no, na pewno w porównaniu do cen ulicznych było drogo), ale nie mieliśmy już siły chodzić po mieście i szukać. Uczucie głodu było wielkie, zamówiłam więc zupę (upewniając się, czy jest mała) i drugie danie. Zupa była tak wielka i sycąca, że drugiego dania praktycznie już nie byłam w stanie zjeść… Ale było smacznie.
Jutro wycieczka po okolicach Mandalay!
Informacje praktyczne – wydatki:
2 pary lekkich, letnich spodni na Mani Sithu Market – 10000MMK
OK Minibus Bagan-Mandalay – 25000MMK
Dwudaniowy obiad na trasie Bagan-Mandalay – 1500MMK
Nocleg w hotelu A1 – 27000MMK
Dwudaniowy obiad w hotelu A1 z napojem (dwie osoby by się najadły) – 10000MMK
C.d.n.Będzie! Wstyd mi potwornie, że tak długo to trwa, ale zawsze brak tych paru godzin. Dzięki za pytanie - to mnie zmobilizuje by zakończyć relację. ;)No proszę, co za mobilizacja - znalazło się jednak kilka godzin w nocy - można? Można! Oto kontynuacja!
- - -
Dzień VI – Mr. Min i okolice Mandalay
Jeśli chcielibyście zwiedzać Mandalay i okolice, lub wybrać się na dłuższe zwiedzanie rzadziej uczęszczanych części kraju, polecam Wam z całego serca przewodnika, którego poznaliśmy. Przemiły, pomocny, z duża wiedzą i wysokimi notowaniami u turystów:
Louis i Rajesh na pobyt w Mandalay mieli dwa pełne dni. Jeden dzień chcieli wykorzystać na zwiedzanie okolic miasta i namówili nas na wspólną wycieczkę. Nie musieli się specjalnie trudzić, od zwiedzania gorącego miasta zdecydowanie woleliśmy odwiedzić pobliskie świątynie i wsie. Około 8:30 ruszyliśmy w drogę.
Mr. Min, nasz dzisiejszy przewodnik, miał nam wiele ciekawostek do przekazania. Turystyką zaczął zajmować się dopiero w 2011 roku. Wcześniej nie wiodło mu się najlepiej, pochodzi z ubogiej rodziny, mieszkał na wsi, wodę i pożywienie dla rodziny zdobywał w lesie. Jego częste wędrówki przyniosły mu obszerną wiedzę na temat tutejszej przyrody – wiedzę, którą chętnie się dzieli oprowadzając. Co więcej, organizuje nawet dla małych grup tygodniowe lub dwutygodniowe wypady do tutejszej „dziczy”. Takie trekkingi w stylu survivalu pod okiem lokalnego Beara Gryllsa na pewno są niezapomnianą przygodą. Przy ogromnym (nie)szczęściu można natknąć się na niedźwiedzia lub tygrysa. Dla zainteresowanych – najlepszą porą na taką przygodę zdaniem Mr. Mina jest listopad lub grudzień, cen nie znam. Mr. Min utrzymuje swoją rodzinę: 94-letnią babcię, około 70-letnią mamę, siostrę i 12-letnią córkę. Żona odeszła od niego odkąd zajął się turystyką, bo w zasadzie stał się gościem we własnym domu. W ciągu całego dnia, jaki spędziliśmy wspólnie wszyscy rotacyjnie zajmowaliśmy miejsce obok niego, by mieć okazję porozmawiać, podpytać, dowiedzieć się jak najwięcej.
Naszym pierwszym przystankiem, zaraz po przejeździe przez most Ayeyarwady/Yadanabon/Yadanar (nazwę chyba można sobie wybrać według uznania, wersji jest do wyboru, do koloru, mjanmarska nazwa z kolei widoczna na zdjęciu poniżej; https://goo.gl/maps/SmfP7baze4A2), były dwie świątynie w Mingun (żeby było jasne kolejnymi przystankami były świątynie, świątynie i… świątynie :-) ). Sam most jest tutejszą chlubą, ma niecałe 10 lat i ponad 1700m długości. Około 600 metrów stąd w dół rzeki stoi drugi most – Inwa (Inva/Old Ava), którego historia sięga jeszcze lat 30. XX wieku. Inwa był jedynym stałym mostem na rzece Irawadi (mającej ponad 2000km długości) przez ponad 70 lat.
Widok z mostu na rzece Irawadi.
Pierwsza świątynia, przy jakiej się zatrzymaliśmy to Mingun (po polsku Mingwan) Pahtodawgyi (https://goo.gl/maps/nYAKS2JetDt) – nieukończona, potężna pagoda. Budowę rozpoczęto jeszcze pod koniec XVIII wieku. Miała być największą pagodą świata (projektowana na 170m wysokości) – i udałoby się, gdyby nie silne trzęsienie ziemi w 1839 roku. Masywna podstawa rzeczywiście działa na wyobraźnię. Poza nią zachowały się resztki potężnych mitologicznych lwów mających strzec wejścia do świątyni. Dobrze, że doczytałam. Krągłe kształty idealnie pasowały mi na pierwszy rzut oka na figury słoni – na jednym wyrosły nawet krzaczki do złudzenia przypominające niesforne fryzury młodych słoni spotkanych w Elephant’s World pod tajskim Kanchanaburi. Jakże się myliłam, krągłe kształty były niczym innym jak wielkimi zadami zrujnowanych przez trzęsienie ziemi lwów. Mingun Pahtodawgyi nie jest najpiękniejsza (lepiej wychodzi na zdjęciach niż wygląda na żywo), ale warto ją zobaczyć.
Turysta spod Mingun Pahtodawgyi (potężny, różowawej karnacji, bezwłosy) był zdecydowanie większą atrakcją dla miejscowych niż pamiątki przez nich oferowane dla samego turysty :-)
Kawałek dalej znajduje się jeden z największych (największy?) dzwonów świata wydający z siebie dźwięk (Mingun Bell; https://goo.gl/maps/QbZHM26YRTC2). Trzeba przyznać, że robi wrażenie. Nie będę kurczowo trzymać się informacji, że jest największy z dzwoniących, bo na różne licytacje natrafiłam szukając o nim informacji, Mr. Min twierdzi, że największy. Ja w ciemno daję mu podium :-) . Dzwon Mingwan odlano z brązu w 1808 roku. Docelowo miał być zawieszony w nieukończonej pagodzie. Trzęsienie ziemi sprawiło, że dziewięćdziesięciotonowy dzwon osunął się i częściowo przez ponad pół wieku dotykał ziemi. Pod koniec XIX wieku zdecydowano się go podnieść, zawiesić na nowo i obudować specjalnym budynkiem. Jest bez serca ;-) . Dźwięk wydaje po uderzeniu w niego drewnianą belką. Nie mogę się powstrzymać przed zamieszczeniem odnośnika do Wikipedii, gdzie znajdziecie jego zdjęcie z XIX wieku, spójrzcie na te potężne belki, na których został zawieszony…: https://pl.wikipedia.org/wiki/Dzwon_Mingwan#/media/File:Mingun_Bell_1873.jpg
Przy dzwonie spędziliśmy więcej czasu niż planowaliśmy, gdyż ustawiła się przy mnie kolejka z prośbą o zrobienie pamiątkowego zdjęcia (bynajmniej nie z dzwonem).
Tych 5 mjanmarskich zawijasków wymalowanych na dzwonie oznacza liczbę 55555. 55555 vissów, czyli właśnie około 90 ton. Dzwon ma 3,6m wysokości (łącznie z zawieszeniem ponad 6m).
Idąc dalej przez wioskę Mingun dotarliśmy do białej pagody Mya Thein Tan z 1816 roku (inaczej zwaną Myatheindan /Hsinbyume; https://goo.gl/maps/MWCZQhcHMZ62). Biel w pełnym słońcu raziła w oczy niesłychanie, ale przyznać trzeba, że pięknie kontrastowała z otaczającym ją wiejskim krajobrazem (nieco przypominała mi tort bezowy). Jej forma nawiązuje do buddyjskiej mitycznej Góry Meru. Trzęsienie ziemi nie oszczędziło i jej, ale doczekała się odbudowy w 1874 roku. Bardzo ją polecam!
Z Mingun cofnęliśmy się do Sagaing (po polsku Sikong) mijając po drodze niezliczone stupy i pagody. Sagaing to bardzo ważne centrum religijne dla wszystkich mjanmarskich mnichów i mniszek. Mniszki z ogolonymi głowami od mnichów odróżniały różowe szaty. W mieście i wokół niego znajdują się dziesiątki, setki świątyń i wiele szkół i uniwersytetów (w tym Sitagu International Buddhist Academy). Dosłownie chwilę po tym, jak przy jednej ze świątyń Mr. Min trzykrotnie zatrąbił (taka tradycja "na szczęście" i robi to zawsze jak koło niej przejeżdża), z ogromnego drzewa, pod którym wiła się droga, urwała się gałąź i roztrzaskała o asfalt kilkadziesiąt metrów przed naszym samochodem. Zabić, może i by nie zabiła, ale mogło być niewesoło. Na chwilę odeszliśmy od wszelkich tematów i pewnie każdy zastanawiał się czy ten rytuał Mr. Mina mógł mieć jakikolwiek wpływ na moment, w którym gałąź się urwała. A co by było, gdyby nie zatrąbił? ;-)
Między 13:00 a 14:00 zatrzymaliśmy się na lunch w sprawdzonej Sagaing Hill Restaurant (https://goo.gl/maps/Grq7dgzjQq42). Rzeczywiście jedzenie było smaczne (zamówiłam kurczaka w sosie cytrynowym). Między pozajmowanymi stolikami co chwila krążył kelner z wielką miską ryżu i na wyraźne zainteresowanie dokładał niemałą łyżkę co głodniejszym gościom. Po kilku odwiedzinach w kolejnych świątyniach – no trochę jedna do drugiej podobna, co zrobić – mieliśmy potrzebę zmiany krajobrazu. Jeszcze dwie świątynie spośród odwiedzonych nieco się wyróżniały: pagoda U Min Thonze (znaleziona też pod nazwą Ominthone Sal Paya; https://goo.gl/maps/X4i5yyjiteM2) z 45 posągami Buddy ustawionymi w jednym rzędzie. Każdy z posągów ma inne rysy twarzy i nieco różni się od siebie rozmiarami. Ostatnia odwiedzona świątynia tego dnia (na tym brzegu Irawadi :-D) to pagoda Soon Oo Poya Shin (https://goo.gl/maps/ZM3Yndyb2492), położona na wzgórzu z wartym uwagi widokiem roztaczającym się na dolinę rzeki.
Przed nami tak naprawdę zostały jeszcze dwie atrakcje. Przeprawiamy się z powrotem mostem na drugi brzeg rzeki i Mr. Min zawozi nas do bezimiennej wioseczki (https://goo.gl/maps/6j8wwGqXRun), gdzie mamy przeprawić się łodzią przez dopływ Irawadi – rzekę Myitnge. Po drugiej stronie w Inn Wa (Inwa) niemalże atakują nas powożący bryczkami „przewodnicy”. To typowa atrakcja okolic Mandalay do „odhaczenia”. Wsadzają cię na bryczkę i przewożą pomiędzy paroma wartymi szczególnej uwagi punktami. Wszyscy byli niezwykle rozczarowani i bardzo podejrzliwie patrzyli na nas gdy mówiliśmy, że na bryczkę nie wsiądziemy ze względu na alergię na konie i pójdziemy pieszo do najbliższej świątyni. Ale jak to?! Pieszo? Zdumienie było na tyle wielkie, że zaproponowano nam, że obwiozą nas trasą… skuterami. Chyba zauważyli „nanochwilę” naszego zawahania i zniknęli po to, by chwilę później podjechać do nas dwoma skuterami nie ustępując w namawianiu. My jednak byliśmy nieugięci, poszliśmy, machnęli na nas ręką. I tego nam trzeba było – krótkiego spaceru po wsi, w spokoju, w zieleni. I w kurzu, bo co rusz mijały nas bryczki z turystami. Ale było na czym oko zawiesić: kury, świnie, krowy i grupka chłopców wywijających akrobacje podczas gry w chinlone.
Świątynia na wysepce Inwa (nazwy nie pomnę, a mjanmarskich zawijasów nie chce mi tu w treść wkleić – swoją drogą lokalna nazwa niewiele mogłaby Wam pomóc; https://goo.gl/maps/wkSEPcj3sDU2). Jedna z ciekawszych, jakie zwiedzaliśmy, wyraźnie nadgryziona zębem czasu, kamienna, a wewnątrz drewniane podłogi. Bez złoceń, krzykliwych kolorów, światełek, lustrzanych mozaik i tego wszystkiego, czego w tych dotychczasowych świątyniach było tak dużo, a za czym niekoniecznie przepadamy.
Po spacerze łódź zabrała nas na drugi brzeg, gdzie wraz z Mr. Minem czekaliśmy na Louisa i Rajesha. Czekaliśmy, czekaliśmy, słońce majestatycznie zaczęło się chylić ku zachodowi. Widok był ładny, ale niestety o tej porze mieliśmy być już przy zabytkowym moście U-Bein i tam mieliśmy podziwiać zachód słońca.
Pies też czeka w zniecierpliwieniu. Typowy mjanmarski "Burek".
Kiedy po dłuższej chwili Louis i Rajesh do nas dołączyli było już w sumie trochę za późno. Na najlepsze światło spóźniliśmy się z 45 minut. Louis w zasadzie nie był do końca zachwycony przejażdżką bryczką – całe zwiedzanie (około jednogodzinne) odbyło się w pośpiechu. Także rozważcie alergię na konie i polecam spacer po wsi :-). Louis też poleca, bo po tej ich wycieczce byli bogatsi o widoki kilku kolejnych świątyń a biedniejsi o koszt przejażdżki (jeśli dobrze pamiętam - 10000MMK/osoba). Ja z początku nieco żałowałam, bo zależało mi na zobaczeniu drewnianej świątyni Bagaya (https://goo.gl/maps/2W86nowXmR52), ale Louis podsumował ją tak, że mi żal przeszedł: było za tłoczno, za ciemno i za krótko (ale może też chciał być miły :-) ). W samym Mandalay jest drewniana świątynia, dużo piękniej zdobiona, niczym koronkowa robota, więc warto właśnie ją zwiedzić.
Wracając w kierunku Mandalay zatrzymaliśmy się przy moście U-Bein – najdłuższej takiej konstrukcji z drewna tekowego na świecie. Most wybudowano w połowie XIX wieku i ma ponad 1km. Składa się na niego ponad 1000 słupów i prawie 500 przęseł. Pomyślano również o czterech zadaszeniach by dać wytchnienie wędrującym przed palącym słońcem. Most wiedzie przez jezioro Taung Tha Man przy miejscowości Amarapura i wciąż uczęszczany jest przez wielu miejscowych. Ciekawy, fotogeniczny obiekt, jedyny w swoim rodzaju więc warto mu chwilę poświęcić. Przy wejściu na most rozrosła się wioska z wieloma stoiskami z pamiątkami. Czuliśmy pewien niedosyt w związku z tym, że nie obejrzeliśmy przy moście zachodu słońca (wtedy najpiękniej się prezentuje), ale widok Księżyca po zmroku w pełni nam to wynagrodził.
Mr. Min podrzucił nas w drodze powrotnej na dworzec, skąd tego samego wieczoru ruszyliśmy w drogę nad jezioro Inle. Mieliśmy jeszcze chwilę na kolację i profilaktyczne założenie na siebie przed podróżą piekielnie klimatyzowanym (oksymoron?) autokarem kilku dodatkowych warstw (w dworcowej, nie do końca wyrafinowanej toalecie, stojąc na jednej nodze i rozpaczliwie trzymając się jedną ręką chybotliwych drzwi, by tylko żadna część garderoby nie wpadła do wiadomo jakiej dziury). Jutro zwiedzamy okolice jeziora Inle!
Informacje praktyczne – wydatki
Usługa przewodnicka Mr. Mina – 20000MMK/od osoby
Kurczak z sosem cytrynowym – 6500MMK
Wstęp do Sagaing – 5000MMK
Wstęp aparatu fotograficznego do Sagaing… - 300MMK
Toaleta („na Małysza”) w Mingun – 200MMK
Łódź na Inwe (tam i z powrotem) – 1000MMK
Autokar JJ-Bus Mandalay-Inle – 15600MMK
Kolacja przy dworcu w Mandalay – 1500MMK
Wjazd do regionu Inle – 13500MMK
C.d.n.Mnie nie trzeba namawiać! Wystarczy, by doba była z gumy! ;-)
- - -
Dzień VII – Między Nyuangshwe a Kakku
Nocny ośmiogodzinny przejazd dał nam nieco w kość. Nie było aż tak zimno jak w autokarze z Rangunu do Baganu, ale autokar był w nienajlepszym stanie, a w powietrzu wciąż unosił się dosyć drażniący zapach jakiegoś smaru. W zaśnięciu nie pomagały wertepy i fakt, że jechaliśmy częściowo przez pasma górskie. Ogólnie rzecz biorąc: bujało, śmierdziało i było mi niedobrze :? . Nad ranem, przed dojazdem do celu naszej podróży nasz autokar zatrzymał się. Do środka wszedł strażnik i musieliśmy wnieść opłatę za wjazd do regionu Nyuangshwe. Do miasteczka dojechaliśmy przed 6:00 i brzask dopiero się zbliżał. Autokar wysadził nas na jednym z głównych skrzyżowań, ciężko mówić tu o jakimś dworcu. Mało wypoczęci poszliśmy pod nasze lokum – Nanda Wunn Hotel, który zresztą bardzo serdecznie polecam (https://goo.gl/maps/xaqhz3tnXyK2). Chwilę pokręciliśmy się pod zamkniętą bramą zastanawiając się ile przyjdzie nam czekać – dopiero robiło się jasno. Miła pani z recepcji pewnie przyzwyczajona była do tego, że turyści wysypują się z JJ-Busa o nieprzyzwoicie wczesnej porze i wypatrzyła nas przez okno. Na szczęście mogliśmy się wcześniej zakwaterować i wykupiwszy dodatkowe śniadanie napełnić żołądki. Od razu też załatwiliśmy w recepcji bilety z Nyuangshwe do Rangunu oraz dwie wycieczki – na dziś do Kakku oraz na jutro – rejs po Inle. Prysznic, godzina snu i ruszamy!
O 9:00 czekała już na nas czarna… (nie, nie Wołga, bo zrezygnowałabym z wycieczki :D) …wygodna, hybrydowa Honda. Pojechaliśmy najpierw do oddalonego o niecałe 30km miasta Taunggyi (przejazd zajął niecałą godzinę), gdzie zatrzymaliśmy się w biurze turystycznym. Może nie było to biuro turystyczne a biuro jakiejś regionalnej organizacji turystycznej, albo w ogóle cokolwiek innego – trudno mi ocenić. Tam wnieśliśmy opłatę za wjazd do Kakku i obowiązkowego lokalnego przewodnika. Nasz przewodnik był bardzo lokalny jak się okazało – należał do plemienia Pa’O i miał na sobie tradycyjny strój. Trzeba przyznać, że prezentował się bardzo elegancko: ciemnogranatowa koszula i spodnie, przepasany tradycyjną materiałową torbą i z turbanem na głowie. Turbany mężczyzn z grupy Pa’O wyglądają jak mocno zwinięte ręczniki, co w zasadzie na pierwszy rzut oka wygląda trochę śmiesznie. Albo powiem inaczej: nie dodaje powagi. Khan Lu Pa (pewnie przykro by mu się zrobiło, jakby zobaczył jak zapisałam jego imię, ale tak mniej więcej brzmiało) okazał się bardzo żądnym wiedzy studentem psychologii. Świetnie mówił po angielsku, choć na co dzień posługuje się językiem Shan. Ni w ząb nie dogadaliby się z Mr. Minem. Kiedy Khan dowiedział się, że też jestem przewodnikiem, prosił, bym wyjaśniła mu różne kwestie związane z historią Europy, ze szczególnym naciskiem na tematykę żydowską i Holokaustu. Podróż zatem mijała nam dość szybko mimo, że odcinek z Taunggyi do Kakku (nieco ponad 40km, ale przez tereny górskie) zajął nam dwie godziny…
Zaraz za miastem zatrzymaliśmy się w bardzo malowniczej winnicy Aythaya (https://goo.gl/maps/dmK6TcUy9kR2). Bardzo dobra gleba, wysokość około 1200m n.p.m. i odpowiedni klimat pozwalają na uprawę winorośli. Na mnie jednak większe wrażenie robi ogromne drzewo obsypane awokado. Tyle szczęścia na jednym pniu ;-) !
Fot. @almukantarant
Po drodze przejeżdżaliśmy przez kilka odcinków dróg w budowie. Wśród robotników byli przeważnie bardzo młodzi ludzie, w tym wiele kobiet. Przykro było na to patrzeć, bo praca była naprawdę ciężka, przerzucali kamienie. Wszystko robili ręcznie przy pomocy taczek i łopat, w pełnym słońcu, na rozgrzanym asfalcie, bez krzty cienia. Khan Lu Pa wyjaśnił, że zamiast edukacji młodzi ludzie, ale nawet dzieci, często wybierają pracę – nierzadko również poza granicami Mjanmy. Zmusza ich do tego sytuacja ekonomiczna rodzin, a praca, jaka czeka na młodziutkich, niewykształconych Mjanmarczyków to po prostu ciężka robota w trudnych warunkach (za granicą lepiej płatna).
Dookoła nas piękne, wiejskie widoczki, pola ryżowe, rolnicy doglądający swoich upraw. Mijamy targ bydła odbywający się raz na kilka dni i na chwilę się na nim zatrzymujemy, bo przyznać trzeba, że było to dość fotogeniczne miejsce. Transakcja została zawarta, dorodny bawół zmienił właściciela. Pstrykamy kilka zdjęć i ruszamy dalej w drogę do Kakku.