Po dotarciu do centrum udaliśmy się na zakupy do lokalnej galerii, ponieważ zewsząd słyszeliśmy o niezwykle przystępnych cenach w Paragwaju (szczególnie elektroniki). Nie wiemy jak sytuacja cenowa wygląda w innych miastach, jednak w Asuncion ceny są zbliżone do polskich. Przy jednym ze stoisk zostaliśmy zaczepieni przez przedstawicieli paragwajskiej telewizji, którzy przeprowadzili z nami.. wywiad, pytając o odczucia związane z Paragwajem, jak również o przyczynę przyjazdu do stolicy. Zdawaliśmy sobie sprawę i odczuwaliśmy na własnej skórze, ze stanowimy pewnego rodzaju atrakcję dla lokalnych mieszkańców, jednak nie spodziewaliśmy się, że nie spotkamy żadnego Europejczyka!
Stare miasto w Asuncion bardzo nam się spodobało. Najbardziej zdziwiła nas jednak wszechobecna bieda i ubóstwo, a warto podkreślić, że byliśmy w stolicy państwa.
Obok zabytkowych budynków, należących do instytucji rządowych czy kulturalnych znajdowały się baraki. Najbardziej zdziwił nas jednak widok podkreślający kontrast społeczny: na przeciw nowoczesnego budynku Parlamentu w odległości ok. 5 metrów od głównego wejścia, pomiędzy barakami przechadzały się.. świnie.
Następnie udaliśmy się pod Pałac Prezydencki, odwiedziliśmy dwa lokalne muzea, a na sam koniec wybraliśmy się do przepięknej dzielnicy Loma San Jeronimo, gdzie w celu odpoczynku usiedliśmy w kawiarni Mirador, rozkoszując się ciszą, spokojem oraz rewelacyjnym klimatem tego miejsca.
Po ponad 2h relaksu postanowiliśmy wrócić do centrum, jednak wychodząc z kawiarni dobiegły do nas dźwięki muzyki. Okazało się, ze na lokalnym boisku sportowym odbywała się nauka tańca. Na trybunach panowała rewelacyjna atmosfera, także nie namyślając się długo zasiedliśmy wśród lokalnych mieszkańców, wywołując niemałe poruszenie wśród publiczności. Od razu podeszło do nas kilkoro paragwajskich dzieci, chcących poznać "dziwnych ludzi". Mieliśmy szczęście, ponieważ tego dnia zabraliśmy ze sobą polskie "krówki", które rozdaliśmy dzieciakom.
Po powrocie do domu, udaliśmy się na zakupy, ponieważ tego wieczoru postanowiliśmy przygotować dla naszych hostów polską kolację (na stole znalazły się kotlet schabowy z ziemniakami, a także mizeria).
Wspaniała pogoda, przemili ludzie, nieziemska gościnność, a także specyficzny klimat Asuncion spowodowały, że był to prawdopodobnie nasz najciekawszy dzień podczas pobytu w Ameryce Południowej.Dzień 11
Następnego dnia postanowiliśmy wybrać się do oddalonej o 30 km miejscowości Aregua, gdzie zaprosił nas Fabian, uprzednio poznany na Couchsurfingu. Nie zdawaliśmy sobie jednak sprawy z tego, że tak krotki odcinek drogi może nam przysporzyć nam tylu problemow. Kiedy zasiedliśmy już w lokalnym autobusie i ruszyliśmy w trasę, pojawił się kłopot: gdzie wysiąść. Po krótkiej rozmowie z jednym z pasażerów opuściliśmy busa na wskazanym przez niego przystanku. Okazał się jednak, że nie jest to nasze miejsce docelowe. W związku z tym po krótkim oczekiwaniu ponownie złapaliśmy busa, który tym razem miał nas zawieźć pod wskazany adres. Cala trasa to istny cyrk: autobus jadący maksymalnie 30km/h zatrzymujący się co 30 metrów, kierowca w jednej ręce trzymający telefon, w drugiej herbatę, zaś trasa przypominała bardziej Rajd Dakar niż cywilizowany odcinek łączący stolicę państwa z podmiejskim ośrodkiem. W związku z tym na miejsce dotarliśmy dopiero po 2,5h, gdzie oczekiwał na nas nasz znajomy.
Fabian miał 25 lat, pracował w lokalnej fundacji i aktywnie działał na Couchsurfingu, goszcząc u siebie ludzi z całego świata. Niestety dość słabo mówił po angielsku, mimo to miło spędziliśmy czas razem. Najbardziej zdziwiło nas jednak to, że Fabian przygotował dla nas własnoręczną mapę, która przedstawiała wszystkie najważniejsze punkty Aregua.
Oprowadził nas po całej wiosce, opowiedział historię miasta, a także zaprowadził nas nad jezioro Yapakarai gdzie oficjalnie nie można było się kąpać, ze względu na bardzo zanieczyszczoną wodę. Pomimo zakazu miejscowa ludność, a zwłaszcza dzieci oddawała się kąpielom. Mieszkańcy Aregua żyją głównie z wytwarzania ceramiki i ozdób ręcznych, toteż na wszystkich większych ulicach znaleźć można osoby sprzedające tego typu wyroby.
Zdecydowanie warto wybrać się do tej miejscowości i zobaczyć jak żyją ludzie poza stolicą. Następnie wróciliśmy do Asuncion, gdzie po spakowaniu bagaży zasiedliśmy do ostatniej już kolacji z Brunem i Luciane, bowiem o godzinie 22 mieliśmy ostatniego busa z centrum na lotnisko. Nasi hostowie postanowili zrobić nam niespodziankę i zaproponowali podwózkę na lotnisko. W drodze na terminal zatrzymaliśmy się w jednym z pubów, gdzie wspólnie wypiliśmy już ostatnie paragwajskie piwo. Na lotnisko przyjechaliśmy grubo po północy, gdzie po zajęciu idealnej miejscówki (na II pietrze było sporo wolnej przestrzeni, jak również żadnej żywej duszy), oglądnęliśmy film (rewelacyjny internet!), bowiem o 5 rano czekała nas pobudka oraz lot. Tym razem do Santiago, stolicy Chile.
Dzień 12 Po niezwykle spokojnej jak na lotniskowe warunki nocy, szybkim śniadaniu ruszyliśmy na odprawę bagażową. Docelowo wykupiliśmy bilet do Limy (stolicy Peru), mając prawie 11 godzinną przesiadkę w Santiago. W związku z tym postanowiliśmy udać się na zwiedzanie stolicy Chile, a przy dobrych wiatrach przepięknej (podobno) miejscowości Valparaiso. Niestety z racji tego, ze loty wykonywane były przez różnych przewoźników, byliśmy zmuszeni do odebrania bagaży w Santiago i ponownej odprawy na miejscu(koszt przechowania bagażu znacznie przerósł nasze możliwości finansowe, bowiem wynosił - 10 dolarów za bagaż). Pierwszy lot trwał ok. 3 h i przebiegł nam bardzo spokojnie. Podczas lądowania mogliśmy podziwiać przepiękne góry otaczające Santiago ze wszystkich stron. Po wyjściu z samolotu okazało się, że jeden z naszych bagaży został pobrudzony nieznaną substancją, przypominającą miód. Za namową pracownika linii lotniczych złożyliśmy skargę i z niecierpliwością oczekujemy na miliony dolarów na koncie. Po całodniowym oczekiwaniu postanowiliśmy zakupić coś jedzenia, ponieważ głód dawał nam się we znaki. Nie spodziewaliśmy się jednak, że przyjdzie nam zjeść najdroższe kanapki na świecie. Zdecydowaliśmy się jednak na taki krok, ponieważ nie przypuszczaliśmy, że otrzymamy cokolwiek do jedzenia i picia na pokładzie samolotu. Po wyjściu z samolotu, odebraniu bagaży ( w stanie nienaruszonym), udaliśmy się do biura informacji gdzie otrzymaliśmy niezbędne mapy oraz ulotki związane z Peru. Następnie zgodnie z sugestiami forumowiczów z Fly4free, skorzystaliśmy z usług "green taxi", która za 60 soli zawiozła nas do domu naszego hosta- Palomy, u której mieliśmy spędzić 3 noce. Podczas ok. 50 min podróży, anglojęzyczny taksówkarz kilkakrotnie kontaktował się z naszą znajomą, ponieważ mieszkała ona stosunkowo daleko od centrum (w Limie taksówkarze nie wiedzieć czemu nie używają nawigacji). Po przyjeździe na miejsce, przywitaniu z rodzina, a także wspólnej kolacji położyliśmy się spać. Po całodniowych wojażach musieliśmy odpocząć i zregenerować siły przed kolejnym dniem, kiedy to czekały na nas słynne dzielnice Barranco oraz Miraflores, bedące turystyczna wizytówka Limy.Dzień 13
Tego dnia podczas oprowadzania po mieście mogliśmy liczyć na pomoc naszego hosta- Palomy. Nie da się ukryć, że bez jej zaangażowania dostanie się w wyznaczone miejsca graniczyłoby niemal z cudem. Mowa oczywiście o dojazdach najtańszym środkiem transportu, czyli busem(koszt to ok. 0,50 sola za bilet), ponieważ zawsze istnieje możliwość skorzystania ze stosunkowo niedrogich taksówek. O ile w Brazylii na każdym autobusie napisana jest nazwa ostatniego przystanku, tak w Peru panuje istny chaos i nieporozumienie. Brak przystanków (autobus zatrzymuje się na wyraźny gest ręką pasażera), brak jakiegokolwiek rozkładu, zaś w każdym autobusie znajduje się, tzw. naganiacz, który zachęca ludzi do wejścia do busa, jak rownież informuje o trasie przejazdu. Celem naszego zwiedzania były słynne dzielnice Barranco oraz Milaflores. Pierwsze miejsce to dzielnica peruwiańskiej bohemy, charakteryzująca się kolorowymi budynkami z charakterystycznymi balkonami.
Natomiast dzielnica Milaflores słynie z niezliczonej ilości parków, położonych na klifach opadających do Oceanu.
Znajduje się tam również słynny park miłości, wzorowany na Park Guell w Barcelonie, jednak dla nas była to tylko podróbka dzieła Gaudiego.
Oba miejsce będące wizytówką Limy jakoś nas nie przekonały (w porównaniu do miejsc, które widzieliśmy w innych państwach. Szczególnie plaże w tych rejonach były wąskie, brudne, ogromnie zatłoczone, zaś Pacyfik zimny i zanieczyszczony. Następnie udaliśmy się na wystawę znanego w świecie mody peruwiańskiego fotografa Mario Testino, a także zjedliśmy typowe peruwiańskie danie ceviche (tradycyjne ceviche przyrządza się zalewając surową, posiekaną rybę sokiem z limonki, z dodatkiem cebuli, papryki i soli, i pozostawiając do krótkiego zamarynowania). Warto spróbować, chociaż koszt 26 soli trochę odstrasza. Po całodziennym pobycie w centrum zrobiliśmy zakupy w supermarkecie, ponieważ zgodnie z tradycją postanowiliśmy przygotować polska kolacje dla goszczącej nas rodziny. Menu pozostało niezmienne, także na stole pojawił się schabowy, z ziemniakami i mizerią. W milej atmosferze spędziliśmy czas z Palomą oraz jej rodzicami.
Natomiast po kolacji zakupiliśmy w cenie 110 soli od osoby bilety z Ica do Cusco, gdzie mieliśmy udać się 27.01.
Dzień 14
Kolejny dzień rozpoczęliśmy od wspólnego, peruwiańskiego śniadania. Z racji tego, że był to poniedziałek i nasz host musiał udać się do pracy, pomoc w oprowadzaniu po mieście zaoferowała nam koleżanka Palomy. Po dotarciu w wyznaczone miejsce (mama Palomy podrzuciła nas samochodem), ruszyliśmy w kierunku starszej części Limy. W miedzy czasie niemal w tym samym momencie byliśmy świadkami dwóch kolizji samochodowych na skrzyżowaniu. Stare miasto Limy zdecydowanie warto polecić- odwiedziliśmy bowiem takie miejsca jak: Plaza de Armas, Plaza San Martin ( przypominający centrum europejskiego miasta), katedrę z XVI wieku, zespół Pałacu Prezydenckiego oraz Kościół i Klasztor św. Franciszka. Zespół urbanistyczny starego miasta został w roku 1988 wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Niestety nie wszystko udało nam się zobaczyć ze względu na jakiś strajk, przez co część ulic była pozamykana.
Po obiedzie w chińskiej części miasta, udaliśmy się do lokalnej knajpy, gdzie skosztowaliśmy słynnego w całej Limie trunku Pisco.
Następnie odwiedziliśmy kilka sklepów z pamiątkami, gdzie po stosunkowo niskich cenach zakupiliśmy plecak, sweter, pocztówki oraz magnesy na lodówkę.
Około godziny 16 nasza znajoma musiała nas opuścić, także po wzięciu taksówki pojechaliśmy do Parque de la Reserva. To jedno z ulubionych miejsc spotkań mieszkańców stolicy Peru oraz turystów. Przez pięć dni w tygodniu odwiedzający gromadzą się tłumnie na 15 minut, aby podziwiać fantastyczny spektakl woda-światło-dźwięk. Oprócz samego pokazu atrakcją jest również trzynaście fontann wpisanych do Księgi Rekordów Guinnessa. Słup wody największej z nich sięga osiemdziesięciu metrów, co czyni ją najwyższą na świecie! Niestety okazało się, że tego dnia park jest nieczynny, także nie namyślając się długo pojechaliśmy do Parku Kennedyego, gdzie o godz.19 umówiliśmy się z Williamem, u którego mieliśmy zatrzymać się w Cusco. Jakie było nasze zdziwienie kiedy na spotkanie wraz z Williamem przyszedł..obywatel RP Tomek, pracujący dorywczo w Limie. We czwórkę poszliśmy do jednego z pubów gdzie milo spędziliśmy czas. William zaproponował nam możliwość noclegu w mieszkaniu jego mamy, jak również załatwił nam hotel praktycznie pod samym Machu Picchu za jedyne 35 soli od osoby (ceny zaczynają się od ..150 soli!). Ponadto powiedział, że na miejscu możemy liczyć na wsparcie jego siostry, która pomoże nam przy organizacji wyjazdu na Machu Picchu, co stanowi nielada wyczyn ze względu na problemy logistyczne(szerzej w kolejnych relacjach). Po powrocie do Palomy, spakowaliśmy nasze bagaże, ponieważ z samego rana mieliśmy wybrać się do miejscowości Ica, słynącej z pustyni, a także oazy Huacachiny.Dzień 15
Po porannym śniadaniu mama Palomy, z którą nawiązaliśmy świetny kontakt postanowiła odwieźć nas na odległy o ok. godziny drogi dworzec autobusowy. Po dotarciu na miejsce zakupiliśmy bilety w cenie 31 soli od osoby (najtańsza opcja była za 26, jednak w droższej wersji zagwarantowany był poczęstunek i bezpośredni kurs). Długość przejazdu trochę nas zaskoczyła, ponieważ na miejsce dotarliśmy po ponad 5h. Widoki z okna jednak robiły swoje - przed nami rozciągały się piaszczyste wzgórza i nieprzebrane horyzonty. Na trasie Panamericana minęliśmy zjazd do miast Pisco oraz Paracas, które postanowiliśmy odwiedzić następnego dnia. Pierwsze wrażenie po opuszczeniu autobusu w Ica? Taksówki, taksówki i jeszcze raz taksówki. Nie namyślając się długo wzięliśmy pierwszą lepszą taryfę i za 6 soli dotarliśmy do domu naszego hosta (jak się później okazało, przepłaciliśmy i to dość znacznie
:)).
Miejsce, w którym przyszło nam mieszkać przez dwie noce przeszło nasze oczekiwania:ogromne mieszkanie, własny, duży pokój, a zaraz obok łazienka jedynie do naszej dyspozycji. Po krótkiej rozmowie z naszym hostem udaliśmy się do Oazy Huacachina, która miała być główną atrakcją podczas naszego pobytu w Ica. Po przyjeździe na miejsce od razu ruszyliśmy na poszukiwanie łazika (udało nam się wytargować cenę z 45 na 30 soli od osoby) i ruszyliśmy w dwu godzinną trasę po wydmach.
Musimy przyznać, że do tej pory była to najlepiej zainwestowana kasa na wyjeździe (podczas planowania wyjazdu długo dyskutowaliśmy na temat tej atrakcji, jednak teraz zdecydowanie POLECAMY). Niesamowita adrenalina, ogromne wydmy, cudowne krajobrazy, przepiękny zachód słońca, a także trzykrotny zjazd z wydm na deskach do sandboardingu - jednym słowem bajka ! Po dotarciu do osady udaliśmy się do jednej z wielu restauracji, gdzie w ciszy i spokoju zajadaliśmy się najlepszymi hamburgerami ever ! Po powrocie do domu zaplanowaliśmy, że następnego dnia wybierzemy się do Narodowego Parku Parakas, a także Islas Ballestas. Postanowiliśmy również, że udamy się tam na własną rękę, pomimo tego, że sporo osób odradzało nam tą opcję. Jak się później okazało niesłusznie.
Dzień 16
Następnego dnia zaraz po śniadaniu pojechaliśmy na dworzec autobusowy i zakupiliśmy bilety na trasie Ica-Pisco w cenie 5 soli. Po dotarciu na miejsce wsiedliśmy do taksówki, która przewiozła nas w okolice Parku Narodowego za 20 soli. Pomimo tego, ze przejechaliśmy ok. 25 km za taryfę sporo przepłaciliśmy, gdyż w drodze powrotnej udało nam się wrócić za 5 soli (oczywiście za dwie osoby). Po przyjeździe na miejsce zostaliśmy zbombardowani ofertami przejazdu motorówką na wyspę (warto wspomnieć, ze nie można się na nią dostać na własną rękę). Z racji tego, że było już stosunkowo późno zdecydowaliśmy się na jedną z pierwszych opcji i zapłaciliśmy 40 soli za osobę. Była to cena dużo niższa w stosunku do cen zorganizowanych wycieczek, jednak i tak wydaje nam się, że mogliśmy trochę utargować. Po wejściu na motorówkę, ubraniu kapoków, ruszyliśmy w 40 minutowy rejs w kierunku Islas Ballestas. Wyspę tą określa się mianem "peruwiańskiego Galapagos". Żyją na niej lwy morskie oraz ponad ...150 gatunków ptaków( w tym pingwiny, kormorany, głuptaki), niekiedy w wodzie pojawiają się tez delfiny i wieloryby. Na miejscu zgodnie z oczekiwaniami mieliśmy możliwość naocznego spotkania z większością w/w zwierząt. Nie do opisania pozostaje natomiast kwestia ich liczebności, różnorodności, a także ..panującego smrodu.
Po powrocie, udaliśmy się na obiad, a następnie na krotki spacer po Parku Paracas, który nas jednak niczym szczególnym nie zachwycił. Po powrocie do mieszkania kupiliśmy domowej roboty Pisco, będącej najsłynniejszym peruwiańskim trunkiem i z naszym hostem, a także przebywająca u niego Rosjanka miło spędziliśmy wieczór.
Dzień 17
Kolejnego dnia mieliśmy trochę problemów ze wczesnym wstaniem, dlatego zrobiliśmy, tzw. dzień wewnętrzny. W związku z tym udaliśmy się na krótki spacer po "centrum" Ica, a także odebraliśmy bilety na wieczorny autobus do Cusco, który uprzednio zakupiliśmy przez internet w cenie 110 soli. Na miejscu okazało się jednak, że bilety sprzedawane na dworcu są zdecydowanie tańsze od tych, które można zakupić w sieci. Dlatego na terminalu warto przejść się po wszystkich przewodnikach i wynegocjować najkorzystniejsza ofertę. Następnie udaliśmy się na obiad, wróciliśmy do naszego hosta, spakowaliśmy rzeczy i punktualnie o 17:30 wystartowaliśmy w kierunku Cusco, z niecierpliwością zbliżając się do głównego punktu wyjazdowego- Machu Picchu.Dzień 18
Po przyjeździe do Cusco o godzinie 12 zamówiliśmy taksówkę i ruszyliśmy w kierunku domu naszego hosta Williama. Tak jak pisaliśmy wcześniej William przebywał w tym czasie w Limie, dlatego w rolę gospodarzy wcieliła się jego mama oraz siostra . Po dotarciu pod wyznaczony adres niestety nie zastaliśmy nikogo w domu. W związku z tym zaczęliśmy się zastanawiać czy przypadkiem nie zostaliśmy wystawieni przez Williama- w końcu widzieliśmy się z nim tylko raz i wydawało się nam trochę dziwne, że chce nam udostępnić swoje mieszkanie zupełnie za darmo. Adrenaliny dodawał fakt, ze William nie posiadał żadnych referencji na portalu Couchsurfing. Z pomocą przyszedł nam jednak sąsiad z góry, który potwierdził, że pod wskazanym adresem mieszka rodzina Williama, jak również zaprowadził nas do budki telefoniczna, skąd skontaktowaliśmy się z siostrą. Na nasze szczęście była ona o wszystkim poinformowana i nakazała kilkominutowe oczekiwanie. Po ok. pól godziny pojawiła się Katia wraz z mamą, która przygotowała nam mieszkanie, zostawiła klucze..i nakazała zwrócić je dopiero za trzy dni.
W związku z tym, że kwestie związane z Machu Picchu znaliśmy jedynie teoretycznie (organizacja wyjazdu po kosztach to nie lada wyzwanie), o pomoc poprosiliśmy Katie, która jak się okazało pracowała w agencji turystycznej. W związku z tym zakupiliśmy u niej bilety z Cusco do miejscowości Hidroelectrica w cenie 40 soli za osobę w jedną stronę. Potwierdziliśmy również nocleg w jednym z hoteli w Aquas Calientes, który zabukował nam William. Następnie udaliśmy się do miasta, gdzie zakupiliśmy wejściówki na Machu Picchu (dobrze zrobić to dużo wcześniej ze względu na ograniczoną ilość biletów). Następnie zrobiliśmy zakupy w supermarkecie, po czym stosunkowo wcześnie wróciliśmy do mieszkania, ponieważ o 7 rano pod nasze mieszkanie miał podjechać bus, którym mieliśmy wybrać się do Hidroelectrica.
Dzień 19
Takiego scenariusza ostatnich dwóch dni w Peru nie powstydziłby się sam Hitchcock. Celem wyjazdu stało się Machu Picchu, czyli najlepiej zachowane miasto Inków. Jednym z problemow dotarcia na miejsce jest droga, bowiem do Aquas Calientes, miejscowości położonej u stop Machu Picchu nie można dojechać ani samochodem, ani busem. Istnieje opcja skorzystania z pociągu, jednak cena...100 dolarów trochę odstraszała. W związku z tym postanowiliśmy pojechać busem z Cusco do miejscowości Hidroelectrica. Zgodnie z ustaleniami z Katią o godzinie 7:00 pod nasze mieszkanie podjechał bus, który miał nas zabrać do w/w miejsca. Nie spodziewaliśmy się jednak, że odcinek ok. 100 km przyjdzie nam pokonać w... ponad 6 godzin, jadąc takimi trasami, o których nawet nie śniliśmy. Urwiska, przepaście, ciągłe zakręty, wąskie przejazdy, a przy tym crazy kierowca, dla którego przejazd na trasie przypominał bardziej rajd niż usługę turystyczna( jak się później dowiedzieliśmy z rozmów z turystami droga, którą przebyliśmy przez wielu uznawana jest za zdecydowanie trudniejszą i bardziej przerażającą od słynnej Drogi Śmierci w Boliwii). Nie sposób nie wspomnieć o tym jaka atmosfera panowała w busie: choroby lokomocyjne, a także krzycz szczególnie żeńskiej części pasażerów. Pikanterii dodawał fakt, że co kilkanaście metrów widzieliśmy krzyże, ku czci ofiarom wypadków. Kiedy już dojechaliśmy na miejsce mieliśmy do wyboru dwie opcje: jazdę pociągiem na odcinku 11 km (koszt ok.40 dolarów) lub spacer wzdłuż torów na tej samej trasie.. Oczywiście wybraliśmy opcję nr 2 i w strugach deszczu ruszyliśmy w kierunku Aguas. Spacer okazał się nad wyraz przyjemny, gdyż wokoło rozpościerały się niesamowite widoki: dzika roślinność, przepiękne góry, zaś obok nas przepływała rwąca rzeka, wraz z cudownymi, małymi wodospadami.
Fajnie się czyta Twoją relację
:)Jestem tylko zszokowana warunkami, w jakich jechaliście z Rio do Foz. Ja wprawdzie nie przemierzałam tej trasy (do Foz dostałam się samolotem z Kurytyby), ale jestem zdziwiona, że na tak długiej trasie był taki fatalny autobus. Ja miałam szczęście wielokrotnie podróżować w komfortowych warunkach nawet na krótkich trasach, i to autobusem typu convencional (normalny).A numer o którym wspominasz to zapewne CPF. Nie-Brazylijczycy i osoby niebędące rezydentami go nie mają i nie mogą skorzystać z niższych cen biletów. To samo dotyczy przelotów - inne ceny z CPF, inne bez niego.Osobom podróżującym autobusami po Brazylii polecam wyszukiwarkę kursów, także po angielsku: http://www.buscaonibus.com.br/enBardzo dobrze się sprawdza.
Cało i zdrowo wróciliśmy, także mamy już dostęp do lepszego sprzętu oraz zdjęć (pierwsze już dzisiaj), także na bieżąco będziemy uaktualniać:)Na zakończenie podamy informacje praktyczne, a także podsumujemy wszystkie koszty
:)
Super relacja!
:) Sam wyruszam tam za miesiąc
;) w związku z tym mam 2 pytania, pisałeś o zamkniętej Maracanie, zamknięta była bo byliście o niewłaściwej porze czy po prostu nie można jej zwiedzać? Pytam bo to jeden z punktów mojego programu w Rio
;) Drugie pytanie dotyczy wejścia pod pomnik Chrystusa. Napisałeś, że można wejść pieszo, pytanie czy cała trasa jest możliwa do pokonania pieszo i czy wtedy pobierane są jakieś opłaty?
Legion1 napisał:Super relacja!
:) Sam wyruszam tam za miesiąc
;) w związku z tym mam 2 pytania, pisałeś o zamkniętej Maracanie, zamknięta była bo byliście o niewłaściwej porze czy po prostu nie można jej zwiedzać? Pytam bo to jeden z punktów mojego programu w Rio
;) Drugie pytanie dotyczy wejścia pod pomnik Chrystusa. Napisałeś, że można wejść pieszo, pytanie czy cała trasa jest możliwa do pokonania pieszo i czy wtedy pobierane są jakieś opłaty?Dzięki
:)Co do Maracany, to z nią jest zawsze problem, ponieważ nawet wśród lokalnych mieszkańców przyjęła określenie "wiecznie zamkniętej". Myśmy byli około południa i nie dało się wejść .. Chociaż prawdę powiedziawszy, to nie za bardzo jest co oglądać, ponieważ obecny stadion może pomieścić ok. 78 000 osób, więc jest jednym spośród wielu. Co do drugiego pytania, to pod Corcovado można wyjść/wyjechać na 4 sposoby:-piechotą (nie polecam),-autobus miejski + spacer od około połowy trasy. Ostatni przystanek to chyba-> Cosme Velho,-pociąg (spore kolejki, ale podobno mega widoki i ciut taniej),-van Analizując cały wyjazd doszliśmy do wniosku, że opcja vana jest najlepsza. Dlaczego? Ponieważ jest najszybsza, nie ma kolejek i jedziesz z samego dołu. Chcąc iść piechotą i tak musisz zapłacić wejściówkę w wysokości 34 reali ( w zależności od okresu w którym jedziesz). Dlatego lepiej dać te dwadzieścia parę złotych, wjechać i zjechać szybko i zaoszczędzić sporo czasu
:)
Może i stadion jak jeden z wielu, ale dla mnie punktem obowiązkowym praktycznie każdego wyjazdu jest zobaczenie lokalnego stadionu (meczu jak jest możliwość) i na nie jeden stadion wchodziłem po prostu na zasadzie szukania jakiejkolwiek luki gdzie można się przecisnąć na trybuny jeśli nie ma akurat możliwości zwiedzania
;) Będę w Rio pod koniec marca więc może turystów będzie już trochę mniej pod Chrystusem
:) co do wejścia to rozważę każdą opcję, ale może faktycznie masz rację, że nie warto tracić zbędnie czasu
;)
Cała relacja będzie gotowa do końca przyszłego tygodnia
:) Z racji wyjazdu muszę zaliczyć sesję na uczelni, także jest to trochę czasochłonne, a chciałbym żeby relacja była napisana w sposób profesjonalny.Tymczasem zapraszam do oglądania zdjęć z dnia 7 !
Widziałam setki zdjęć z Uyuni, ale niezmiennie nadal każde następne robi niesamowite wrażenie. Zdecydowanie jedno z miejsc na świecie w którym muszę się kiedyś znaleźć.
Czas na ostatnią już część, czyli podsumowanie.Podsumowanie podzieliłem na 5 części:1) Transport,-samolota)Warszawa-Malaga, b)Malaga-Madryt-Rio de Janeiroc)Asuncion-Santiago-Limad)La Paz-Santa Cruz-Sao Pauloe)Sao-Paulo-Madryt-Bruksela-Warszawa-autokara) Rio do Janeiro - Foz do Iguacu - 1465 kmb) Ciudad del Este- Asuncion - 330 kmc) Lima- Ica - 290 kmd) Ica- Cuzco - 800 kme) Cuzco - Hidroelectrica - 210 kmf) Hidroelectrica- Cuzco - 210 kmg) Cuzco- Puno - 390 kmh) Puno- Copacabana- 223 kmi) Copacabana - La Paz - 144 kmj) La Paz - Uyunii - 730 kmk) Uyunii - La Paz - 730 kmSuma: ok. 5500 km
:) -transport lokalny - pomimo wielu problemów ze zrozumieniem rozkładów jazdy, których nie ma, autobusy i metro są najpopularniejszymi środkami transportu, z których codziennie korzystaliśmy2)) NoclegiOpieraliśmy je głównie na Couchsurfing. Niekiedy plan wyjazdu ustalaliśmy tak, że przez noc jechaliśmy, a w dzień zwiedzaliśmy. I tak:a) 2 noce na lotnisku w Maladze oraz Asuncionb) 18 noclegów na Couchsurfingu (Diego, Bruno, Nelson, Bruno, Paloma, Luiz, William, Murillo)c) 3 noce w Hostelach ( Aquas Calientes, La Paz, Copacabana)d) 1 nocleg na wyspie u peruwiańskiej rodzinye) 2 noce podczas wycieczki na Salar de Uyuniif) Pozostałe noclegi w busie 3) Wyżywienie-generalnie żywiliśmy się we własnym zakresie. Najczęściej jedliśmy w restauracjach, za posiłki płacąc mniej więcej tyle co w Polsce. Niejednokrotnie byliśmy częstowani przez naszych hostów na Couchsurfingu lub sami coś przyrządzaliśmy. Generalnie jedzenie w Ameryce Południowej nie jest zabójczo drogie. 4) Porady-nie brać za dużo rzeczy (bardzo tanie pralnie),- broń Boże nie brać torby na kółkach (plecaki wystarczą. Ja na miesiąc miałem ze sobą 35 litrowy plecak i spokojnie wszystko pomieściłem). -warto wyrobić sobie kartę debetową (myśmy skorzystali z usług Aliora i za wypłacanie dolarów płaciliśmy prowizję w wysokości ok. 15 złotych, jednak uważamy, że lepiej poświęcić parę złotych niż nosić ze sobą gotówkę),-polecamy wyrobić studencką kartę ISIC (sporo zniżek)- dobrze znać podstawy języka, bo nie raz może być ciężko,- targować się gdzie się da !
:)- PELERYNY przeciwdeszczowe. Nie zajmują dużo miejsca, a nie raz uratowały nam życie,- koniecznie zabrać ze sobą buty trekkingowe. Zajmują sporo miejsca, ale bez nich nie pojechałbym na ten wyjazd.- generalnie być przygotowanym na zmiany klimatyczne (zakładając taką trasę jak my), także ciuchy na zimę/lato/wiosnę/jesień,- bilety autobusowe kupować na dworcach i targować się (przez internet są dużo droższe),- polecamy autokary semi-cama (rozkładane do połowy),- przewodniki tylko Pascala !- nie bać się, ale uważać
:) Ciężko powiedzieć co jeszcze doradzić.. Jeśli macie jakieś pytania, chętnie pomogę
;) 5) Koszty (NA OSOBĘ)I chyba najważniejsza część, podsumowanie kosztowe.Podzielę je na dwie części:a) bilety lotnicze:a)Warszawa-Malaga - 284 złb)Malaga-Madryt-Rio de Janeiro - Sao Paulo-Madryt-Bruksela - 1321 złc)Asuncion-Santiago-Lima - 968 złd)La Paz-Santa Cruz-Sao Paulo - 1136 złe)Bruksela- Warszawa - 120 zł Razem: 3830 złb) cała reszta Wzięliśmy ze sobą 1100 dolarów, które w całości wydaliśmy. Muszę przyznać, że zostało nam sporo kasy na 7 dni do końca i zaczęliśmy trochę hulać. Zakupiliśmy sporo pamiątek jak również perfumy na lotnisku. Jednak doliczając wszelkie drobne koszty można założyć, że 30 dni w Ameryce Południowej kosztowały nas 4000 zł (przy normalnym kursie dolara)
:) Muszę dodać, że żyliśmy normalnie, chodziliśmy na imprezy, przewaliliśmy trochę pieniędzy na głupoty, także nie oszczędzaliśmy za bardzo.Całość wyjazdu wyniosła nas ok. 7800 zł, także zakładając, że spędziliśmy poza domem ponad 30 dni uważam, że wcale nie przepłaciliśmy
:))) W razie jakichkolwiek pytań, służę pomocą.
Djorkaeff napisał:Hmm, najpierw napisane jest "na osobe", a pozniej "Całość wyjazdu wyniosła nas ok. 7800 zł". Rozumiem, ze 7800 na osobe?Całość wyjazdu w dalszym ciągu liczona na osobę:) Zapomniałem jeszcze wrzucić zdjęc z Sao Paolo, ale za niedługo uzupełnię:)
Po dotarciu do centrum udaliśmy się na zakupy do lokalnej galerii, ponieważ zewsząd słyszeliśmy o niezwykle przystępnych cenach w Paragwaju (szczególnie elektroniki). Nie wiemy jak sytuacja cenowa wygląda w innych miastach, jednak w Asuncion ceny są zbliżone do polskich. Przy jednym ze stoisk zostaliśmy zaczepieni przez przedstawicieli paragwajskiej telewizji, którzy przeprowadzili z nami.. wywiad, pytając o odczucia związane z Paragwajem, jak również o przyczynę przyjazdu do stolicy. Zdawaliśmy sobie sprawę i odczuwaliśmy na własnej skórze, ze stanowimy pewnego rodzaju atrakcję dla lokalnych mieszkańców, jednak nie spodziewaliśmy się, że nie spotkamy żadnego Europejczyka!
Stare miasto w Asuncion bardzo nam się spodobało. Najbardziej zdziwiła nas jednak wszechobecna bieda i ubóstwo, a warto podkreślić, że byliśmy w stolicy państwa.
Obok zabytkowych budynków, należących do instytucji rządowych czy kulturalnych znajdowały się baraki. Najbardziej zdziwił nas jednak widok podkreślający kontrast społeczny: na przeciw nowoczesnego budynku Parlamentu w odległości ok. 5 metrów od głównego wejścia, pomiędzy barakami przechadzały się.. świnie.
Następnie udaliśmy się pod Pałac Prezydencki, odwiedziliśmy dwa lokalne muzea, a na sam koniec wybraliśmy się do przepięknej dzielnicy Loma San Jeronimo, gdzie w celu odpoczynku usiedliśmy w kawiarni Mirador, rozkoszując się ciszą, spokojem oraz rewelacyjnym klimatem tego miejsca.
Po ponad 2h relaksu postanowiliśmy wrócić do centrum, jednak wychodząc z kawiarni dobiegły do nas dźwięki muzyki. Okazało się, ze na lokalnym boisku sportowym odbywała się nauka tańca. Na trybunach panowała rewelacyjna atmosfera, także nie namyślając się długo zasiedliśmy wśród lokalnych mieszkańców, wywołując niemałe poruszenie wśród publiczności. Od razu podeszło do nas kilkoro paragwajskich dzieci, chcących poznać "dziwnych ludzi". Mieliśmy szczęście, ponieważ tego dnia zabraliśmy ze sobą polskie "krówki", które rozdaliśmy dzieciakom.
Po powrocie do domu, udaliśmy się na zakupy, ponieważ tego wieczoru postanowiliśmy przygotować dla naszych hostów polską kolację (na stole znalazły się kotlet schabowy z ziemniakami, a także mizeria).
Wspaniała pogoda, przemili ludzie, nieziemska gościnność, a także specyficzny klimat Asuncion spowodowały, że był to prawdopodobnie nasz najciekawszy dzień podczas pobytu w Ameryce Południowej.Dzień 11
Następnego dnia postanowiliśmy wybrać się do oddalonej o 30 km miejscowości Aregua, gdzie zaprosił nas Fabian, uprzednio poznany na Couchsurfingu. Nie zdawaliśmy sobie jednak sprawy z tego, że tak krotki odcinek drogi może nam przysporzyć nam tylu problemow. Kiedy zasiedliśmy już w lokalnym autobusie i ruszyliśmy w trasę, pojawił się kłopot: gdzie wysiąść. Po krótkiej rozmowie z jednym z pasażerów opuściliśmy busa na wskazanym przez niego przystanku. Okazał się jednak, że nie jest to nasze miejsce docelowe. W związku z tym po krótkim oczekiwaniu ponownie złapaliśmy busa, który tym razem miał nas zawieźć pod wskazany adres. Cala trasa to istny cyrk: autobus jadący maksymalnie 30km/h zatrzymujący się co 30 metrów, kierowca w jednej ręce trzymający telefon, w drugiej herbatę, zaś trasa przypominała bardziej Rajd Dakar niż cywilizowany odcinek łączący stolicę państwa z podmiejskim ośrodkiem. W związku z tym na miejsce dotarliśmy dopiero po 2,5h, gdzie oczekiwał na nas nasz znajomy.
Fabian miał 25 lat, pracował w lokalnej fundacji i aktywnie działał na Couchsurfingu, goszcząc u siebie ludzi z całego świata. Niestety dość słabo mówił po angielsku, mimo to miło spędziliśmy czas razem. Najbardziej zdziwiło nas jednak to, że Fabian przygotował dla nas własnoręczną mapę, która przedstawiała wszystkie najważniejsze punkty Aregua.
Oprowadził nas po całej wiosce, opowiedział historię miasta, a także zaprowadził nas nad jezioro Yapakarai gdzie oficjalnie nie można było się kąpać, ze względu na bardzo zanieczyszczoną wodę. Pomimo zakazu miejscowa ludność, a zwłaszcza dzieci oddawała się kąpielom. Mieszkańcy Aregua żyją głównie z wytwarzania ceramiki i ozdób ręcznych, toteż na wszystkich większych ulicach znaleźć można osoby sprzedające tego typu wyroby.
Zdecydowanie warto wybrać się do tej miejscowości i zobaczyć jak żyją ludzie poza stolicą. Następnie wróciliśmy do Asuncion, gdzie po spakowaniu bagaży zasiedliśmy do ostatniej już kolacji z Brunem i Luciane, bowiem o godzinie 22 mieliśmy ostatniego busa z centrum na lotnisko. Nasi hostowie postanowili zrobić nam niespodziankę i zaproponowali podwózkę na lotnisko. W drodze na terminal zatrzymaliśmy się w jednym z pubów, gdzie wspólnie wypiliśmy już ostatnie paragwajskie piwo. Na lotnisko przyjechaliśmy grubo po północy, gdzie po zajęciu idealnej miejscówki (na II pietrze było sporo wolnej przestrzeni, jak również żadnej żywej duszy), oglądnęliśmy film (rewelacyjny internet!), bowiem o 5 rano czekała nas pobudka oraz lot. Tym razem do Santiago, stolicy Chile.
Dzień 12
Po niezwykle spokojnej jak na lotniskowe warunki nocy, szybkim śniadaniu ruszyliśmy na odprawę bagażową. Docelowo wykupiliśmy bilet do Limy (stolicy Peru), mając prawie 11 godzinną przesiadkę w Santiago. W związku z tym postanowiliśmy udać się na zwiedzanie stolicy Chile, a przy dobrych wiatrach przepięknej (podobno) miejscowości Valparaiso. Niestety z racji tego, ze loty wykonywane były przez różnych przewoźników, byliśmy zmuszeni do odebrania bagaży w Santiago i ponownej odprawy na miejscu(koszt przechowania bagażu znacznie przerósł nasze możliwości finansowe, bowiem wynosił - 10 dolarów za bagaż).
Pierwszy lot trwał ok. 3 h i przebiegł nam bardzo spokojnie. Podczas lądowania mogliśmy podziwiać przepiękne góry otaczające Santiago ze wszystkich stron. Po wyjściu z samolotu okazało się, że jeden z naszych bagaży został pobrudzony nieznaną substancją, przypominającą miód. Za namową pracownika linii lotniczych złożyliśmy skargę i z niecierpliwością oczekujemy na miliony dolarów na koncie.
Po całodniowym oczekiwaniu postanowiliśmy zakupić coś jedzenia, ponieważ głód dawał nam się we znaki. Nie spodziewaliśmy się jednak, że przyjdzie nam zjeść najdroższe kanapki na świecie. Zdecydowaliśmy się jednak na taki krok, ponieważ nie przypuszczaliśmy, że otrzymamy cokolwiek do jedzenia i picia na pokładzie samolotu. Po wyjściu z samolotu, odebraniu bagaży ( w stanie nienaruszonym), udaliśmy się do biura informacji gdzie otrzymaliśmy niezbędne mapy oraz ulotki związane z Peru. Następnie zgodnie z sugestiami forumowiczów z Fly4free, skorzystaliśmy z usług "green taxi", która za 60 soli zawiozła nas do domu naszego hosta- Palomy, u której mieliśmy spędzić 3 noce. Podczas ok. 50 min podróży, anglojęzyczny taksówkarz kilkakrotnie kontaktował się z naszą znajomą, ponieważ mieszkała ona stosunkowo daleko od centrum (w Limie taksówkarze nie wiedzieć czemu nie używają nawigacji). Po przyjeździe na miejsce, przywitaniu z rodzina, a także wspólnej kolacji położyliśmy się spać. Po całodniowych wojażach musieliśmy odpocząć i zregenerować siły przed kolejnym dniem, kiedy to czekały na nas słynne dzielnice Barranco oraz Miraflores, bedące turystyczna wizytówka Limy.Dzień 13
Tego dnia podczas oprowadzania po mieście mogliśmy liczyć na pomoc naszego hosta- Palomy. Nie da się ukryć, że bez jej zaangażowania dostanie się w wyznaczone miejsca graniczyłoby niemal z cudem. Mowa oczywiście o dojazdach najtańszym środkiem transportu, czyli busem(koszt to ok. 0,50 sola za bilet), ponieważ zawsze istnieje możliwość skorzystania ze stosunkowo niedrogich taksówek. O ile w Brazylii na każdym autobusie napisana jest nazwa ostatniego przystanku, tak w Peru panuje istny chaos i nieporozumienie. Brak przystanków (autobus zatrzymuje się na wyraźny gest ręką pasażera), brak jakiegokolwiek rozkładu, zaś w każdym autobusie znajduje się, tzw. naganiacz, który zachęca ludzi do wejścia do busa, jak rownież informuje o trasie przejazdu. Celem naszego zwiedzania były słynne dzielnice Barranco oraz Milaflores. Pierwsze miejsce to dzielnica peruwiańskiej bohemy, charakteryzująca się kolorowymi budynkami z charakterystycznymi balkonami.
Natomiast dzielnica Milaflores słynie z niezliczonej ilości parków, położonych na klifach opadających do Oceanu.
Znajduje się tam również słynny park miłości, wzorowany na Park Guell w Barcelonie, jednak dla nas była to tylko podróbka dzieła Gaudiego.
Oba miejsce będące wizytówką Limy jakoś nas nie przekonały (w porównaniu do miejsc, które widzieliśmy w innych państwach. Szczególnie plaże w tych rejonach były wąskie, brudne, ogromnie zatłoczone, zaś Pacyfik zimny i zanieczyszczony.
Następnie udaliśmy się na wystawę znanego w świecie mody peruwiańskiego fotografa Mario Testino, a także zjedliśmy typowe peruwiańskie danie ceviche (tradycyjne ceviche przyrządza się zalewając surową, posiekaną rybę sokiem z limonki, z dodatkiem cebuli, papryki i soli, i pozostawiając do krótkiego zamarynowania). Warto spróbować, chociaż koszt 26 soli trochę odstrasza. Po całodziennym pobycie w centrum zrobiliśmy zakupy w supermarkecie, ponieważ zgodnie z tradycją postanowiliśmy przygotować polska kolacje dla goszczącej nas rodziny. Menu pozostało niezmienne, także na stole pojawił się schabowy, z ziemniakami i mizerią. W milej atmosferze spędziliśmy czas z Palomą oraz jej rodzicami.
Natomiast po kolacji zakupiliśmy w cenie 110 soli od osoby bilety z Ica do Cusco, gdzie mieliśmy udać się 27.01.
Dzień 14
Kolejny dzień rozpoczęliśmy od wspólnego, peruwiańskiego śniadania. Z racji tego, że był to poniedziałek i nasz host musiał udać się do pracy, pomoc w oprowadzaniu po mieście zaoferowała nam koleżanka Palomy. Po dotarciu w wyznaczone miejsce (mama Palomy podrzuciła nas samochodem), ruszyliśmy w kierunku starszej części Limy. W miedzy czasie niemal w tym samym momencie byliśmy świadkami dwóch kolizji samochodowych na skrzyżowaniu. Stare miasto Limy zdecydowanie warto polecić- odwiedziliśmy bowiem takie miejsca jak: Plaza de Armas, Plaza San Martin ( przypominający centrum europejskiego miasta), katedrę z XVI wieku, zespół Pałacu Prezydenckiego oraz Kościół i Klasztor św. Franciszka. Zespół urbanistyczny starego miasta został w roku 1988 wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Niestety nie wszystko udało nam się zobaczyć ze względu na jakiś strajk, przez co część ulic była pozamykana.
Po obiedzie w chińskiej części miasta, udaliśmy się do lokalnej knajpy, gdzie skosztowaliśmy słynnego w całej Limie trunku Pisco.
Następnie odwiedziliśmy kilka sklepów z pamiątkami, gdzie po stosunkowo niskich cenach zakupiliśmy plecak, sweter, pocztówki oraz magnesy na lodówkę.
Około godziny 16 nasza znajoma musiała nas opuścić, także po wzięciu taksówki pojechaliśmy do Parque de la Reserva. To jedno z ulubionych miejsc spotkań mieszkańców stolicy Peru oraz turystów. Przez pięć dni w tygodniu odwiedzający gromadzą się tłumnie na 15 minut, aby podziwiać fantastyczny spektakl woda-światło-dźwięk. Oprócz samego pokazu atrakcją jest również trzynaście fontann wpisanych do Księgi Rekordów Guinnessa. Słup wody największej z nich sięga osiemdziesięciu metrów, co czyni ją najwyższą na świecie! Niestety okazało się, że tego dnia park jest nieczynny, także nie namyślając się długo pojechaliśmy do Parku Kennedyego, gdzie o godz.19 umówiliśmy się z Williamem, u którego mieliśmy zatrzymać się w Cusco. Jakie było nasze zdziwienie kiedy na spotkanie wraz z Williamem przyszedł..obywatel RP Tomek, pracujący dorywczo w Limie. We czwórkę poszliśmy do jednego z pubów gdzie milo spędziliśmy czas. William zaproponował nam możliwość noclegu w mieszkaniu jego mamy, jak również załatwił nam hotel praktycznie pod samym Machu Picchu za jedyne 35 soli od osoby (ceny zaczynają się od ..150 soli!). Ponadto powiedział, że na miejscu możemy liczyć na wsparcie jego siostry, która pomoże nam przy organizacji wyjazdu na Machu Picchu, co stanowi nielada wyczyn ze względu na problemy logistyczne(szerzej w kolejnych relacjach). Po powrocie do Palomy, spakowaliśmy nasze bagaże, ponieważ z samego rana mieliśmy wybrać się do miejscowości Ica, słynącej z pustyni, a także oazy Huacachiny.Dzień 15
Po porannym śniadaniu mama Palomy, z którą nawiązaliśmy świetny kontakt postanowiła odwieźć nas na odległy o ok. godziny drogi dworzec autobusowy. Po dotarciu na miejsce zakupiliśmy bilety w cenie 31 soli od osoby (najtańsza opcja była za 26, jednak w droższej wersji zagwarantowany był poczęstunek i bezpośredni kurs). Długość przejazdu trochę nas zaskoczyła, ponieważ na miejsce dotarliśmy po ponad 5h. Widoki z okna jednak robiły swoje - przed nami rozciągały się piaszczyste wzgórza i nieprzebrane horyzonty. Na trasie Panamericana minęliśmy zjazd do miast Pisco oraz Paracas, które postanowiliśmy odwiedzić następnego dnia. Pierwsze wrażenie po opuszczeniu autobusu w Ica? Taksówki, taksówki i jeszcze raz taksówki. Nie namyślając się długo wzięliśmy pierwszą lepszą taryfę i za 6 soli dotarliśmy do domu naszego hosta (jak się później okazało, przepłaciliśmy i to dość znacznie :)).
Miejsce, w którym przyszło nam mieszkać przez dwie noce przeszło nasze oczekiwania:ogromne mieszkanie, własny, duży pokój, a zaraz obok łazienka jedynie do naszej dyspozycji. Po krótkiej rozmowie z naszym hostem udaliśmy się do Oazy Huacachina, która miała być główną atrakcją podczas naszego pobytu w Ica. Po przyjeździe na miejsce od razu ruszyliśmy na poszukiwanie łazika (udało nam się wytargować cenę z 45 na 30 soli od osoby) i ruszyliśmy w dwu godzinną trasę po wydmach.
Musimy przyznać, że do tej pory była to najlepiej zainwestowana kasa na wyjeździe (podczas planowania wyjazdu długo dyskutowaliśmy na temat tej atrakcji, jednak teraz zdecydowanie POLECAMY). Niesamowita adrenalina, ogromne wydmy, cudowne krajobrazy, przepiękny zachód słońca, a także trzykrotny zjazd z wydm na deskach do sandboardingu - jednym słowem bajka ! Po dotarciu do osady udaliśmy się do jednej z wielu restauracji, gdzie w ciszy i spokoju zajadaliśmy się najlepszymi hamburgerami ever ! Po powrocie do domu zaplanowaliśmy, że następnego dnia wybierzemy się do Narodowego Parku Parakas, a także Islas Ballestas. Postanowiliśmy również, że udamy się tam na własną rękę, pomimo tego, że sporo osób odradzało nam tą opcję. Jak się później okazało niesłusznie.
Dzień 16
Następnego dnia zaraz po śniadaniu pojechaliśmy na dworzec autobusowy i zakupiliśmy bilety na trasie Ica-Pisco w cenie 5 soli. Po dotarciu na miejsce wsiedliśmy do taksówki, która przewiozła nas w okolice Parku Narodowego za 20 soli. Pomimo tego, ze przejechaliśmy ok. 25 km za taryfę sporo przepłaciliśmy, gdyż w drodze powrotnej udało nam się wrócić za 5 soli (oczywiście za dwie osoby). Po przyjeździe na miejsce zostaliśmy zbombardowani ofertami przejazdu motorówką na wyspę (warto wspomnieć, ze nie można się na nią dostać na własną rękę). Z racji tego, że było już stosunkowo późno zdecydowaliśmy się na jedną z pierwszych opcji i zapłaciliśmy 40 soli za osobę. Była to cena dużo niższa w stosunku do cen zorganizowanych wycieczek, jednak i tak wydaje nam się, że mogliśmy trochę utargować. Po wejściu na motorówkę, ubraniu kapoków, ruszyliśmy w 40 minutowy rejs w kierunku Islas Ballestas. Wyspę tą określa się mianem "peruwiańskiego Galapagos". Żyją na niej lwy morskie oraz ponad ...150 gatunków ptaków( w tym pingwiny, kormorany, głuptaki), niekiedy w wodzie pojawiają się tez delfiny i wieloryby. Na miejscu zgodnie z oczekiwaniami mieliśmy możliwość naocznego spotkania z większością w/w zwierząt. Nie do opisania pozostaje natomiast kwestia ich liczebności, różnorodności, a także ..panującego smrodu.
Po powrocie, udaliśmy się na obiad, a następnie na krotki spacer po Parku Paracas, który nas jednak niczym szczególnym nie zachwycił. Po powrocie do mieszkania kupiliśmy domowej roboty Pisco, będącej najsłynniejszym peruwiańskim trunkiem i z naszym hostem, a także przebywająca u niego Rosjanka miło spędziliśmy wieczór.
Dzień 17
Kolejnego dnia mieliśmy trochę problemów ze wczesnym wstaniem, dlatego zrobiliśmy, tzw. dzień wewnętrzny. W związku z tym udaliśmy się na krótki spacer po "centrum" Ica, a także odebraliśmy bilety na wieczorny autobus do Cusco, który uprzednio zakupiliśmy przez internet w cenie 110 soli. Na miejscu okazało się jednak, że bilety sprzedawane na dworcu są zdecydowanie tańsze od tych, które można zakupić w sieci. Dlatego na terminalu warto przejść się po wszystkich przewodnikach i wynegocjować najkorzystniejsza ofertę. Następnie udaliśmy się na obiad, wróciliśmy do naszego hosta, spakowaliśmy rzeczy i punktualnie o 17:30 wystartowaliśmy w kierunku Cusco, z niecierpliwością zbliżając się do głównego punktu wyjazdowego- Machu Picchu.Dzień 18
Po przyjeździe do Cusco o godzinie 12 zamówiliśmy taksówkę i ruszyliśmy w kierunku domu naszego hosta Williama. Tak jak pisaliśmy wcześniej William przebywał w tym czasie w Limie, dlatego w rolę gospodarzy wcieliła się jego mama oraz siostra . Po dotarciu pod wyznaczony adres niestety nie zastaliśmy nikogo w domu. W związku z tym zaczęliśmy się zastanawiać czy przypadkiem nie zostaliśmy wystawieni przez Williama- w końcu widzieliśmy się z nim tylko raz i wydawało się nam trochę dziwne, że chce nam udostępnić swoje mieszkanie zupełnie za darmo. Adrenaliny dodawał fakt, ze William nie posiadał żadnych referencji na portalu Couchsurfing. Z pomocą przyszedł nam jednak sąsiad z góry, który potwierdził, że pod wskazanym adresem mieszka rodzina Williama, jak również zaprowadził nas do budki telefoniczna, skąd skontaktowaliśmy się z siostrą. Na nasze szczęście była ona o wszystkim poinformowana i nakazała kilkominutowe oczekiwanie. Po ok. pól godziny pojawiła się Katia wraz z mamą, która przygotowała nam mieszkanie, zostawiła klucze..i nakazała zwrócić je dopiero za trzy dni.
W związku z tym, że kwestie związane z Machu Picchu znaliśmy jedynie teoretycznie (organizacja wyjazdu po kosztach to nie lada wyzwanie), o pomoc poprosiliśmy Katie, która jak się okazało pracowała w agencji turystycznej. W związku z tym zakupiliśmy u niej bilety z Cusco do miejscowości Hidroelectrica w cenie 40 soli za osobę w jedną stronę. Potwierdziliśmy również nocleg w jednym z hoteli w Aquas Calientes, który zabukował nam William. Następnie udaliśmy się do miasta, gdzie zakupiliśmy wejściówki na Machu Picchu (dobrze zrobić to dużo wcześniej ze względu na ograniczoną ilość biletów). Następnie zrobiliśmy zakupy w supermarkecie, po czym stosunkowo wcześnie wróciliśmy do mieszkania, ponieważ o 7 rano pod nasze mieszkanie miał podjechać bus, którym mieliśmy wybrać się do Hidroelectrica.
Dzień 19
Takiego scenariusza ostatnich dwóch dni w Peru nie powstydziłby się sam Hitchcock. Celem wyjazdu stało się Machu Picchu, czyli najlepiej zachowane miasto Inków. Jednym z problemow dotarcia na miejsce jest droga, bowiem do Aquas Calientes, miejscowości położonej u stop Machu Picchu nie można dojechać ani samochodem, ani busem. Istnieje opcja skorzystania z pociągu, jednak cena...100 dolarów trochę odstraszała. W związku z tym postanowiliśmy pojechać busem z Cusco do miejscowości Hidroelectrica. Zgodnie z ustaleniami z Katią o godzinie 7:00 pod nasze mieszkanie podjechał bus, który miał nas zabrać do w/w miejsca. Nie spodziewaliśmy się jednak, że odcinek ok. 100 km przyjdzie nam pokonać w... ponad 6 godzin, jadąc takimi trasami, o których nawet nie śniliśmy. Urwiska, przepaście, ciągłe zakręty, wąskie przejazdy, a przy tym crazy kierowca, dla którego przejazd na trasie przypominał bardziej rajd niż usługę turystyczna( jak się później dowiedzieliśmy z rozmów z turystami droga, którą przebyliśmy przez wielu uznawana jest za zdecydowanie trudniejszą i bardziej przerażającą od słynnej Drogi Śmierci w Boliwii). Nie sposób nie wspomnieć o tym jaka atmosfera panowała w busie: choroby lokomocyjne, a także krzycz szczególnie żeńskiej części pasażerów. Pikanterii dodawał fakt, że co kilkanaście metrów widzieliśmy krzyże, ku czci ofiarom wypadków. Kiedy już dojechaliśmy na miejsce mieliśmy do wyboru dwie opcje: jazdę pociągiem na odcinku 11 km (koszt ok.40 dolarów) lub spacer wzdłuż torów na tej samej trasie.. Oczywiście wybraliśmy opcję nr 2 i w strugach deszczu ruszyliśmy w kierunku Aguas. Spacer okazał się nad wyraz przyjemny, gdyż wokoło rozpościerały się niesamowite widoki: dzika roślinność, przepiękne góry, zaś obok nas przepływała rwąca rzeka, wraz z cudownymi, małymi wodospadami.