W następnej kolejności kierujemy się w kierunku Abidżanu, do Grand Bassam. Oczywiście odpalam mapę i co widzę? Jedziemy w innym kierunku. Tym razem nie mam zamiaru siedzieć cicho, mówię do męża, że musimy zareagować, bo znowu spędzimy mnóstwo godzin na bezsensownej trasie. Ponieważ komunikacja z kierowca jest w języku francuskim, wzbijam się na wyżyny mojego francuskiego i krzyczę „arret!”. Koleś się zatrzymuje, ale zasób słów po francusku mi się skończył, więc na migi próbuję mu wytłumaczyć, że on jedzie w złym kierunku. Tu następuje szalona gestykulacja w kierunku w którym jedziemy, że niee, a Abidżan tam i pokazuje całą sobą, że tam
:D. Nie wiem co sobie myślał, ale jakbym miała obstawić to coś w stylu „co ten białas ode mnie chce i do tego baba”. Patrzy na mnie z politowaniem i rusza w obranym przez siebie kierunku, więc ja na to „no, no ,no”. Włącza się mąż, więc koleś postanawia spytać się kogoś na ulicy i lokales potwierdza, że jedziemy źle. W końcu zawracamy. Pokonujemy kilka kilometrów i nasz kierowca, z rozbrajająca szczerością, mówi że w sumie dzięki , bo fakt jechał źle
:D Ciekawe po ilu km sam by się pokumał, że coś jest ewidentnie nie ten teges.
Abidżan tylko mijamy z samochodu. Zatrzymujemy się na lotnisku, żeby wymieć więcej pieniędzy. W Grand Bassam mamy hotel przy samej plaży. Tym razem dojeżdżamy za jasnego. Prosimy o wymianę pokoju i dostajemy ładniejszy z wyjściem na taras i widokiem na morze. W hotelu kręci się mnóstwo piesków, chyba właściciel przygarnia bezpańskie. Podoba nam się, kochamy wszystkie pieski świata.
Idziemy na spacer. Pierwsze wrażenie całkiem przyjemne, oglądamy kolonialne budynki.
Idziemy dalej, przez most, aż do nowej części miasta. Zachodzimy na targ.
Wracamy do hotelu na kolacje, zamawiamy rybę. Jest smaczna, ale najlepszy jest sos zrobiony z zielonych papryczek habanero.
Powoli zaczynamy myśleć o następnym kraju. Wieczorem przychodzi ulewa.
02.01.2024 Kontynuujemy zwiedzanie Grand Bassam. Zaczynamy od śniadania w lokalnej knajpce dla miejscowych. Zamawiamy bułki z jajkiem i kawę. Proszę o dużą kawę i ku mojemu zdziwieniu dostaje kawę w sporej wielkości misce
:D Chcemy przejść aż na sam koniec plaży pod falochron, a następnie wrócić miastem.
Cały czas zanosi się na deszcz, jednak na szczęście nie pada. Na wysokości miasta, plaża nie jest ładna. Jak na warunki afrykańskie nie jest super brudno, śmieci są zamiatane w kupki. Może nawet raz na jakiś czas ktoś je zabiera (i pali za płotem).
Ale są też takie miejsca:
Idąc dalej zaczynają się łódki rybaków i robi się bardziej malowniczo, na końcu plaży jest falochron. Wchodzimy na górę. Ludzie są bardzo przyjaźnie nastawieni, zagadują. Nie widzimy dużo białych turystów.
Z falochronu rozciąga się przyjemna panorama.
Wracamy jednak. Wracając chcemy przejść przez kolonialną cześć. Większość budynków jest niestety w ruinie, jednak jak dla mnie ma to swój urok.
Zachodzimy do manufaktury ceramiki, kupujemy drobne upominki. Ceny bardzo przystępne, nikt nie chce nas naciągnąć. Grand Bassam oceniamy jako przyjemny sposób pożegnania się z Wybrzeżem Kości Słoniowej.Ghana
03.01.2024 Dziś dzień przejazdu do kolejnego kraju. Ruszamy w kierunku Ghany. Bierzemy taksówkę i jedziemy w okolice stacji benzynowej. Podjeżdżamy i już czekają tam busiki, naganiacze robią robotę i już 3 minuty później siedzimy w busie. Pierwsza przesiadka ekspresowa. W busie jadą z nami głównie kobiety w pięknie wyprasowanych białych sukienkach. W całym busie czuć bardzo intensywny zapach proszku do prania. Taki zapach kojarzący mi się z dzieciństwem. Jak im się udaje utrzymać te sukienki takie białe? Ja po wyjściu z hotelu, przez pierwsze parę minut już czymś upaprana
:D Dojeżdżamy do Aboisso i znowu kolejny busik, który jedzie do granicy, już czeka, przesiadka w 3 minuty. Jedziemy dalej, robi się nieznośnie gorąco. Siedzę przy otwartych drzwiach, więc z jednej strony bezpieczeństwo zero, ale jednak trochę chłodniej. Do granicy dojeżdżamy naprawdę sprawnie. Granice przekraczamy w Elubo.
Granica Wybrzeże Kości Słoniowej – Ghana w Elubo
Na granicy przyczepia się do nas koleś i nas „prowadzi”. Nie jestem zadowolona, bo wiem czym takie prowadzenie się kończy. Nie sposób jednak go spławić, ani zgubić. Co więcej, miejscowi przechodzą granice jak chcą, więc początkowo myślimy, że zostanie po stronie iworyjskiej, tak się jednak nie dzieje i koleś idzie za nami dalej już po stronie ghańskiej. Po stronie iworyjskiej zabierają nam paszporty i musimy czekać. Po kilku minutach szczęśliwie oddają i możemy iść dalej. Po stronie ghańskiej nie wiadomo nawet gdzie za bardzo iść, totalna rozpierducha. Trafiamy do jakiegoś baraku i tam sprawdzają nam paszporty i wizy. Wszystko w miłej atmosferze.
Teraz jeszcze musimy wymienić pieniądze. Dużo osób proponuje nam wymianę, ale proponowany kurs jest niekorzystny i decydujemy się wziąć kasę z bankomatu. Znajdujemy dworzec z którego odjeżdżają autobusy do Cape Coast.
Znajdujemy odpowiedni autobus, ale musi się zapełnić przed wyjazdem. Bardzo nalegają, żeby kupić bilet, żeby klient nie zrezygnował. I tu szczęście nas opuszcza. Na odjazd czekamy około 3 godzin. Siadamy z tyłu busa. I to jest błąd. Bus teoretycznie ma klimę, tylko że do tyłu absolutnie nic nie dochodzi, a o tej godzinie jest już nieznośnie gorąco. Zero powietrza, nie mam czym oddychać. Czuję się jak uwieziona w puszcze. A jeszcze mnóstwo godzin przed nami.
Do Cape Coast dojeżdżamy po nocy. Z granicy jechaliśmy ładnych parę godzin. Autobus jedzie do Accry, więc wyrzuca nas na obwodnicy. Bierzemy taksówkę do hostelu. Odbieramy pokój i jemy kolacje w restauracji w hostelu. Restauracja już prawie zamknięta, więc jemy to co dali radę na szybko przygotować. Próbujemy smażonych platanów, są obrzydliwe. Ta wycieczka to zdecydowanie najgorsza wycieczka jedzeniowo ze wszystkich ever. Banany są oczywiście skłodkawe i utopione w oleju palmowym. To się nie mogło udać, cukier i olej palmowy, dwa składniki których unikam jak mogę.
04.01.2024 Dziś pierwszy dzień właściwego zwiedzania Ghany. Chcemy pojechać do parku Kakum, żeby przejść Conopy Walk, a potem pojechać od Elminy oraz pozwiedzać jeszcze Cape Coast. Budzimy się super wcześnie. Mieszkamy przy samym porcie, więc postanawiamy iść do portu złapać kolory wschodu słońca. Kręcimy się chwilę w okolicy. Fort w Cape Town i port bardzo klimatyczne.
Potem dogadujemy się z taksówkarzem, żeby nam podrzucił do Kakum i poczekał. W Kakum kupujemy bilet i musimy poczekać, aż zbierze się grupa, bo na Conopy Walk wchodzi się z grupą i przewodnikiem. Spacer jest zorganizowany sprytnie, po pierwszym moście są 2 opcje, dla tych którym się spodobało czekają jeszcze kolejne 6 lub 7 mostów, dla tych którzy nie czują się komfortowo tylko 1 i koniec. My wybieramy opcje dłuższą, bo bardzo nam się podoba.
W Kakum park jest jeszcze dużo innych atrakcji, ale my opuszczamy park i jedziemy do Elminy. Dogadujemy się z tym samym chłopakiem, żeby nas zawiózł i też poczekał, ale Elmina robi na nas bardzo duże wrażenie już od samego początku i mówimy chłopakowi, że zapłacimy mu ile było umówione, ale żeby na nas nie czekał.
Elmina to przede wszystkim fort, ale też port znacznie większy od tego w Cape Coast. W Cape Coast też jest fort. Elmina to pierwszy fort wybudowany przez Europejczyków w zachodniej Afryce. Wzniesiony przez Portugalczyków, następnie wiele razy przechodził z rąk do rąk. Początkowo miał służyć jako faktoria handlowa, ale jego rola z biegiem czasu się zmieniła. Stając się, podobnie jak inne podobne forty, miejscem handlu niewolnikami. Zwiedzanie fortu to spotkanie z tymi mrocznymi czasami.
Jednak przed zwiedzaniem fortu, nasze brzuchy dają znać, że dobrze by było coś zjeść, więc udajemy się do restauracji w forcie. Mąż zamawia burgera, ja rybę. Burger średni, a ryba fenomenalna, najlepsza jaką jadłam podczas tego wyjazdu. Głowę ryby daję kręcącemu się w pobliżu kotu, a ten wyjada dosłownie wszystko, z czego wnoszę, że podziela moje zdanie w kwestii smaku ryby
:D
A tu już wnętrze fortu:
W Elminie zwiedzamy zarówno lochy męskie, jak i kobiece. W kobiecych jest instalacja, mocno działająca na wyobraźnię. Zobaczcie z resztą sami:
Niektórzy mówią, że w wilgotnych lochach, nadal czuć woń umęczonych kobiecych ciał.
Można też zobaczyć ciasne przejście w murze, przez które przechodzili niewolnicy podczas załadunku na statki.
Dużo osób odwiedza to miejsca, żeby złożyć hołd swoim przodkom. Zostawiają wieńce, ale też butelki wody i alkoholu.
Okolice fortu, też są ciekawe. Udajemy się na wzgórze, gdzie jest kolejny fort - Fort Conraadsburg. Nikt go nie pilnuje, teren jest otwarty, nie ma biletów. A to też fort wchodzący w skład zespołu fortów wyróżnionych przez UNESCO.
Schodzimy do portu. Bardzo mi się podoba ten port. Łódki ciągną się po horyzont.
Blisko portu jest targ, gdzie można podejrzeć co ciekawego udało się rybakom złowić i zdecydowanie jest co oglądać. Największe zdziwienie wywołuje w nas sporych rozmiarów płaszczka.
Rewelacja. Czytając i oglądając takie relacje człowiek zdaje sobie sprawę, jak mało wie o świecie. O samym Kumasi słyszałem, ale nigdy nie myślałem, żeby tam jechać. A teraz znajdzie się chyba na mojej liście "must see".
W następnej kolejności kierujemy się w kierunku Abidżanu, do Grand Bassam. Oczywiście odpalam mapę i co widzę? Jedziemy w innym kierunku. Tym razem nie mam zamiaru siedzieć cicho, mówię do męża, że musimy zareagować, bo znowu spędzimy mnóstwo godzin na bezsensownej trasie. Ponieważ komunikacja z kierowca jest w języku francuskim, wzbijam się na wyżyny mojego francuskiego i krzyczę „arret!”. Koleś się zatrzymuje, ale zasób słów po francusku mi się skończył, więc na migi próbuję mu wytłumaczyć, że on jedzie w złym kierunku. Tu następuje szalona gestykulacja w kierunku w którym jedziemy, że niee, a Abidżan tam i pokazuje całą sobą, że tam :D. Nie wiem co sobie myślał, ale jakbym miała obstawić to coś w stylu „co ten białas ode mnie chce i do tego baba”. Patrzy na mnie z politowaniem i rusza w obranym przez siebie kierunku, więc ja na to „no, no ,no”. Włącza się mąż, więc koleś postanawia spytać się kogoś na ulicy i lokales potwierdza, że jedziemy źle. W końcu zawracamy. Pokonujemy kilka kilometrów i nasz kierowca, z rozbrajająca szczerością, mówi że w sumie dzięki , bo fakt jechał źle :D Ciekawe po ilu km sam by się pokumał, że coś jest ewidentnie nie ten teges.
Abidżan tylko mijamy z samochodu. Zatrzymujemy się na lotnisku, żeby wymieć więcej pieniędzy.
W Grand Bassam mamy hotel przy samej plaży. Tym razem dojeżdżamy za jasnego. Prosimy o wymianę pokoju i dostajemy ładniejszy z wyjściem na taras i widokiem na morze. W hotelu kręci się mnóstwo piesków, chyba właściciel przygarnia bezpańskie. Podoba nam się, kochamy wszystkie pieski świata.
Idziemy na spacer. Pierwsze wrażenie całkiem przyjemne, oglądamy kolonialne budynki.
Idziemy dalej, przez most, aż do nowej części miasta. Zachodzimy na targ.
Wracamy do hotelu na kolacje, zamawiamy rybę. Jest smaczna, ale najlepszy jest sos zrobiony z zielonych papryczek habanero.
Powoli zaczynamy myśleć o następnym kraju. Wieczorem przychodzi ulewa.
02.01.2024
Kontynuujemy zwiedzanie Grand Bassam. Zaczynamy od śniadania w lokalnej knajpce dla miejscowych.
Zamawiamy bułki z jajkiem i kawę. Proszę o dużą kawę i ku mojemu zdziwieniu dostaje kawę w sporej wielkości misce :D Chcemy przejść aż na sam koniec plaży pod falochron, a następnie wrócić miastem.
Cały czas zanosi się na deszcz, jednak na szczęście nie pada. Na wysokości miasta, plaża nie jest ładna.
Jak na warunki afrykańskie nie jest super brudno, śmieci są zamiatane w kupki. Może nawet raz na jakiś czas ktoś je zabiera (i pali za płotem).
Ale są też takie miejsca:
Idąc dalej zaczynają się łódki rybaków i robi się bardziej malowniczo, na końcu plaży jest falochron. Wchodzimy na górę. Ludzie są bardzo przyjaźnie nastawieni, zagadują. Nie widzimy dużo białych turystów.
Z falochronu rozciąga się przyjemna panorama.
Wracamy jednak. Wracając chcemy przejść przez kolonialną cześć. Większość budynków jest niestety w ruinie, jednak jak dla mnie ma to swój urok.
Zachodzimy do manufaktury ceramiki, kupujemy drobne upominki. Ceny bardzo przystępne, nikt nie chce nas naciągnąć. Grand Bassam oceniamy jako przyjemny sposób pożegnania się z Wybrzeżem Kości Słoniowej.Ghana
03.01.2024
Dziś dzień przejazdu do kolejnego kraju. Ruszamy w kierunku Ghany. Bierzemy taksówkę i jedziemy w okolice stacji benzynowej. Podjeżdżamy i już czekają tam busiki, naganiacze robią robotę i już 3 minuty później siedzimy w busie. Pierwsza przesiadka ekspresowa. W busie jadą z nami głównie kobiety w pięknie wyprasowanych białych sukienkach. W całym busie czuć bardzo intensywny zapach proszku do prania. Taki zapach kojarzący mi się z dzieciństwem. Jak im się udaje utrzymać te sukienki takie białe? Ja po wyjściu z hotelu, przez pierwsze parę minut już czymś upaprana :D Dojeżdżamy do Aboisso i znowu kolejny busik, który jedzie do granicy, już czeka, przesiadka w 3 minuty. Jedziemy dalej, robi się nieznośnie gorąco. Siedzę przy otwartych drzwiach, więc z jednej strony bezpieczeństwo zero, ale jednak trochę chłodniej. Do granicy dojeżdżamy naprawdę sprawnie. Granice przekraczamy w Elubo.
Granica Wybrzeże Kości Słoniowej – Ghana w Elubo
Na granicy przyczepia się do nas koleś i nas „prowadzi”. Nie jestem zadowolona, bo wiem czym takie prowadzenie się kończy. Nie sposób jednak go spławić, ani zgubić. Co więcej, miejscowi przechodzą granice jak chcą, więc początkowo myślimy, że zostanie po stronie iworyjskiej, tak się jednak nie dzieje i koleś idzie za nami dalej już po stronie ghańskiej. Po stronie iworyjskiej zabierają nam paszporty i musimy czekać. Po kilku minutach szczęśliwie oddają i możemy iść dalej. Po stronie ghańskiej nie wiadomo nawet gdzie za bardzo iść, totalna rozpierducha. Trafiamy do jakiegoś baraku i tam sprawdzają nam paszporty i wizy. Wszystko w miłej atmosferze.
Teraz jeszcze musimy wymienić pieniądze. Dużo osób proponuje nam wymianę, ale proponowany kurs jest niekorzystny i decydujemy się wziąć kasę z bankomatu. Znajdujemy dworzec z którego odjeżdżają autobusy do Cape Coast.
Znajdujemy odpowiedni autobus, ale musi się zapełnić przed wyjazdem. Bardzo nalegają, żeby kupić bilet, żeby klient nie zrezygnował. I tu szczęście nas opuszcza. Na odjazd czekamy około 3 godzin. Siadamy z tyłu busa. I to jest błąd. Bus teoretycznie ma klimę, tylko że do tyłu absolutnie nic nie dochodzi, a o tej godzinie jest już nieznośnie gorąco. Zero powietrza, nie mam czym oddychać. Czuję się jak uwieziona w puszcze. A jeszcze mnóstwo godzin przed nami.
Do Cape Coast dojeżdżamy po nocy. Z granicy jechaliśmy ładnych parę godzin. Autobus jedzie do Accry, więc wyrzuca nas na obwodnicy. Bierzemy taksówkę do hostelu. Odbieramy pokój i jemy kolacje w restauracji w hostelu. Restauracja już prawie zamknięta, więc jemy to co dali radę na szybko przygotować. Próbujemy smażonych platanów, są obrzydliwe. Ta wycieczka to zdecydowanie najgorsza wycieczka jedzeniowo ze wszystkich ever. Banany są oczywiście skłodkawe i utopione w oleju palmowym. To się nie mogło udać, cukier i olej palmowy, dwa składniki których unikam jak mogę.
04.01.2024
Dziś pierwszy dzień właściwego zwiedzania Ghany. Chcemy pojechać do parku Kakum, żeby przejść Conopy Walk, a potem pojechać od Elminy oraz pozwiedzać jeszcze Cape Coast. Budzimy się super wcześnie. Mieszkamy przy samym porcie, więc postanawiamy iść do portu złapać kolory wschodu słońca. Kręcimy się chwilę w okolicy. Fort w Cape Town i port bardzo klimatyczne.
Potem dogadujemy się z taksówkarzem, żeby nam podrzucił do Kakum i poczekał. W Kakum kupujemy bilet i musimy poczekać, aż zbierze się grupa, bo na Conopy Walk wchodzi się z grupą i przewodnikiem. Spacer jest zorganizowany sprytnie, po pierwszym moście są 2 opcje, dla tych którym się spodobało czekają jeszcze kolejne 6 lub 7 mostów, dla tych którzy nie czują się komfortowo tylko 1 i koniec. My wybieramy opcje dłuższą, bo bardzo nam się podoba.
W Kakum park jest jeszcze dużo innych atrakcji, ale my opuszczamy park i jedziemy do Elminy. Dogadujemy się z tym samym chłopakiem, żeby nas zawiózł i też poczekał, ale Elmina robi na nas bardzo duże wrażenie już od samego początku i mówimy chłopakowi, że zapłacimy mu ile było umówione, ale żeby na nas nie czekał.
Elmina to przede wszystkim fort, ale też port znacznie większy od tego w Cape Coast. W Cape Coast też jest fort. Elmina to pierwszy fort wybudowany przez Europejczyków w zachodniej Afryce. Wzniesiony przez Portugalczyków, następnie wiele razy przechodził z rąk do rąk. Początkowo miał służyć jako faktoria handlowa, ale jego rola z biegiem czasu się zmieniła. Stając się, podobnie jak inne podobne forty, miejscem handlu niewolnikami. Zwiedzanie fortu to spotkanie z tymi mrocznymi czasami.
Jednak przed zwiedzaniem fortu, nasze brzuchy dają znać, że dobrze by było coś zjeść, więc udajemy się do restauracji w forcie. Mąż zamawia burgera, ja rybę. Burger średni, a ryba fenomenalna, najlepsza jaką jadłam podczas tego wyjazdu. Głowę ryby daję kręcącemu się w pobliżu kotu, a ten wyjada dosłownie wszystko, z czego wnoszę, że podziela moje zdanie w kwestii smaku ryby :D
A tu już wnętrze fortu:
W Elminie zwiedzamy zarówno lochy męskie, jak i kobiece. W kobiecych jest instalacja, mocno działająca na wyobraźnię. Zobaczcie z resztą sami:
Niektórzy mówią, że w wilgotnych lochach, nadal czuć woń umęczonych kobiecych ciał.
Można też zobaczyć ciasne przejście w murze, przez które przechodzili niewolnicy podczas załadunku na statki.
Dużo osób odwiedza to miejsca, żeby złożyć hołd swoim przodkom. Zostawiają wieńce, ale też butelki wody i alkoholu.
Okolice fortu, też są ciekawe. Udajemy się na wzgórze, gdzie jest kolejny fort - Fort Conraadsburg. Nikt go nie pilnuje, teren jest otwarty, nie ma biletów. A to też fort wchodzący w skład zespołu fortów wyróżnionych przez UNESCO.
Schodzimy do portu. Bardzo mi się podoba ten port. Łódki ciągną się po horyzont.
Blisko portu jest targ, gdzie można podejrzeć co ciekawego udało się rybakom złowić i zdecydowanie jest co oglądać. Największe zdziwienie wywołuje w nas sporych rozmiarów płaszczka.