Widzieć to własne oczy, to zupełnie nie to samo co na zdjęciu, na mnie osobiście zrobiło to super wrażenie. Tutaj jeszcze widok na drugą stronę - promenadę nadmorską Bund:
Chcieliśmy przejść na drugą stronę rzeki, jednak okazało się, że to nie takie łatwe, bo jedyna piesza droga pod rzeką kosztuje 50 RMB (lub 70 w dwie strony). Przeszliśmy wzdłuż rzeki poszukiwaniu czegoś darmowego, ale nic nie znaleźliśmy, więc skierowaliśmy się do domu, zastanawiając się jak u licha dostać się na ten Pudong, nie płacąc stawki dla turysty…31.08 - Szanghaj c.d. Dziś spaliśmy dłużej, chyba po raz pierwszy na tej wycieczce. O 11 byliśmy umówieni z Chińczykiem – znajomym Szymona z czasów jego pobytu w Brukseli, który sam zaproponował abyśmy spotkali się rano i spędzili cały dzień razem – nam w to graj
;) Yang, bo tak ma na imię, trochę się spóźnił i przyszedł z dziewczyną. Dokonaliśmy wręczenia daru w postaci wódki Pan Tadeusz i poszliśmy na lunch – a raczej zostaliśmy zaprowadzeni przez naszych chińskich znajomych
:) Restauracja była bardzo dobrze ukryta gdzieś w jakimś centrum handlowym – sami byśmy jej nigdy w życiu nie znaleźli. Okazało się, że chwilowo brak wolnych miejsc, ale restauracja ma specjalną poczekalnię na takie przypadki. Po chwili stolik się zwolnił, więc usadowiliśmy się a Chińczycy zaczęli dla nas zamawiać. Wybrali dla nas całe mnóstwo różnych rzeczy, a zamówienie składało się zaznaczając na przyniesionej kartce, jak w ankiecie, co chcemy. No i zaczęli przynosić: kurze nóżki (hmmmm…), ostre warzywa, pierożki różnej maści (z krewetkami, z płynnym jajkiem, z fasolą na słodko, z mięsem na słodko, z żółtkiem jajka i mlekiem – wszystkie bardzo dobre, krewetki były wsadzone w całości, należy też dodać, że różne rodzaje były zrobione z różnego ciasta), chiński „chleb”, będący raczej bardziej ciastem i przypominający gąbkę, galaretkę z papai i mleka, inny rodzaj „dumplingsów” smażonych z nadzieniem warzywnym lub mięsnym, różne rodzaje „owsianki” (porridge - zastanawiałam się jak to przetłumaczyć, bo u nas porridge to owsianka, a to nie było z owsa
:P chyba kleik jest najlepszym słowem) – kleiku ryżowego: wytrawne z wieprzowiną lub kurczakiem (smakowały trochę jak rosół z ryżem) i słodkie z gruszką lub ananasem. Potem były desery: małe ciasteczka z Hongkongu, przypominające w smaku creme brulee, mus z mango (pyyyyyyyycha), coś co było mlekiem na parze i przypominało panna cottę. Ożarliśmy się jak świnie, a Chińczycy byli gotowi nam jeszcze domawiać kolejne dania, dopóki wyraźnie nie zaznaczyliśmy, że mamy już dość. Poza tym domyślnie na każdym stole stała też herbata w dzbanku i była ona donoszona, kiedy się wyczerpała. Ostatecznie rachunek wyniósł nas ok. 180 RMB za cztery osoby, więc cena bardzo przyzwoita. Nasz stół w trakcie uczty:
Posileni udaliśmy się oglądać miasto – byliśmy na ulicy Xintiandi z restauracjami i barami (drooogooo), byliśmy też na bliżej niezidentyfikowanym bazarze mieszczącym się w plątaninie wąskich uliczek – rozglądaliśmy się za herbatą, ale wszędzie była okropna drożyzna – herbata sypana po 2-4 razy droższa niż w Polsce (a przecież do nas jeszcze trzeba ją dowieźć!). Kubki w cenach z kosmosu. Z tego bazaru pojechaliśmy metrem do ogrodów Yu. W międzyczasie wdaliśmy się w dyskusję na temat chińskich znaczków i wyszło, że: 元 – yuan, pieniądz 园- yuan, znaczy ogród – powstaje z otoczenia poprzedniego znaczka murem i wymawia się to tak samo… (to jak to odróżnić?). W każdym razie Yu Yuan = ogród Yu, który okazał się wcale nie być ogrodem, tylko plątaniną uliczek w tradycyjnym stylu z wieloma sklepikami i słynną herbaciarnią, do której prowadzi zygzakowaty mostek (w jeziorku na którym herbaciarnia stoi pływały ryby giganty i żółwie). Uliczka:
Zatłoczony zygzakowaty mostek i kawałek herbaciarni:
Rezygnujemy z oglądania świątyni, gdyż zapewne jest podobna do wszystkich innych, które już widzieliśmy. Decydujemy, że jedziemy taksówką do naszego miejsca kolacyjnego, które ma być koło People’s Square (niby dopiero co jedliśmy lunch a tu się już zrobiło po 17
:) ). Taksówkę łapiemy na ulicy. Przy placu wysiadamy i wpadamy na grupę ludzi tłoczących się pod budynkiem, przy ekranach z analizą techniczną kursu jakiejś spółki.
Yang wyjaśnia nam, że to są inwestorzy i spotykają się tutaj aby dyskutować, wymieniać się informacjami o giełdzie itp. Szliśmy dalej w kierunku naszej kolacji, jednak po drodze mieliśmy jeszcze obejrzeć park od randek w ciemno. W parku jest specjalne miejsce, gdzie wieszane są kartki z parametrami wszystkich poszukujących i nieraz ich zdjęciami oraz numerem telefonu. Za samych randkowiczów niejednokrotnie poszukiwania prowadzą ich rodzice, odpytując kandydatów na partnera ich dzieci. Oczywiście spotkania stron też odbywają się w parku w wyznaczonym miejscu, gdzie zbiera się całkiem spory tłumek poszukujących i poszukiwanych, wraz z ich rodzicami – Chińczycy jak zwykle nas zaskakują
:D Tutaj ogłoszenia randkowiczów:
A tu wbrew pozorom wcale nie przypadkowy tłum, a nasi randkowicze w krzyżowym ogniu pytań rodziców
:D
W końcu dotarliśmy do naszej restauracji – jak zwykle ukrytej gdzieś w głębi centrum handlowego, tym razem przy Nanjing Road. Restauracja robi wrażenie baaaaaardzo bananowej. Jak poprzednio, okazuje się, że trzeb zaczekać w specjalnej poczekalni – czas oczekiwania ok. 40 minut. Nasi Chińczycy postanawiają poczekać, a nas wysyłają, żebyśmy się gdzieś przeszli. Jedziemy windą na niższe piętra domu handlowego, aby sobie pooglądać co tam mają. Niestety moda bardziej dla naszych rodziców niż dla nas, w dodatku drożyzna. Wracamy do restauracji. Nasz stolik już jest, czas zamawiać. Karta ma chyba z milion pozycji, do każdej na szczęście jest zdjęcie. Restauracja posiada w swojej ofercie także owoce morza, a z ciekawostek – zupę z płetwy rekina – Chińczycy tłumaczą nam, że raczej mało ludzi zamawia takie rzeczy ze względów ekologicznych, a poza tym ta cena –ojej. My zamawiamy wędzoną rybę, żaby na ostro, kraby, bean curd (wciąż nie wiem co to jest po polsku… google mówi, że tofu, ale tofu to tofu, a to był jakiś inny rodzaj) oraz muszelki, których zawartość została z nich wyjęta, przyrządzona i wsadzona z powrotem. Muszelki były spoko, ryba wędzona przepyszna (lekko słodka), żaba ostra ale smaczna i trochę podobna do kurczaka, za to jak dla mnie kraby były do niczego, bo za nic w świecie nie mogłam w nich znaleźć jakiegoś mięsa, które można by zjeść… Ale Szymonowi smakowały i nawet wyjadał mięso z nóżek. Na koniec w gratisie dostaliśmy talerz z owocami (w tym pomidory
:P ). Za cztery osoby wyszło nas to około 240 RMB, czyli full wypas restauracja za 30 zł od osoby – znajdźcie mi takie ceny w Polsce
;) Wędzona Ryba z przodu i żaby na drugim planie:
Kraby:
Po kolacji Chińczycy mieli nam pokazać jak dojechać na Pudong (przypominam, że dojść piechotą się nie dało) i zaprowadzić nas do supermarketu, gdzie można kupić duriana (podczas kolacji pytaliśmy czy można go kupić w Chinach). Na Pudong dotarliśmy metrem i zaraz poszliśmy do centrum handlowego, gdzie napotkaliśmy pierwszy w całych Chinach większy supermarket. Na stoisku z owocami leżały sobie całe duriany.
Obwąchaliśmy je, ale coś mało śmierdziały jak na to, co o nich słyszeliśmy. Chińczycy pokazali nam, że obok z kolei leży zapakowany w paczki sam miąższ z duriana w cenie ok. 120 RMB za kilo.
Wybraliśmy sobie jakąś taką niedużą paczkę za 28 RMB (trochę śmierdziała przez folię) i zadowoleni poszliśmy nad rzekę obejrzeć z kolei Bund z perspektywy Pudongu.
Porobiliśmy trochę zdjęć i zaproponowaliśmy jakiś deser i/lub drinki. Mieliśmy jechać na Xintiandi, w końcu jednak zmieniliśmy zdanie i pojechaliśmy pod nasz hostel aby zjeść w tamtejszym barze. Dojechaliśmy, jednak bar okazał się zamknięty, więc postanowiliśmy się już pożegnać. Chyba zamęczyliśmy biednych Chińczyków na śmierć, wyglądali na zmęczonych. Zrobiliśmy sobie tylko zdjęcie wszyscy razem i każdy wrócił do siebie. My mieliśmy jeszcze w zanadrzu naszego duriana. Faktycznie narobił nam trochę smrodku w pokoju, ale spodziewaliśmy się jakiegoś foodgasmu związanego ze smakiem, więc dzielnie to znieśliśmy, odpakowaliśmy owoc i wgryźliśmy się w śmierdzące, obłe kawałki. I tu nastąpiło wielkie… rozczarowanie. To wcale nie było pyszne! Ba, to nawet nie było dobre! Nie byliśmy nawet w stanie zjeść tego, co kupiliśmy… Niezadowoleni i źli, wyrzuciliśmy nasz owoc do kosza w korytarzu… :<01.09 - Szanghaj c.d. Dziś znowu śpimy długo. Rano jemy plastikowe bułeczki ze sklepu i ruszamy w kierunku People’s Square, aby potem odnaleźć uliczkę, w której według przewodnika miał się znajdować jakiś „market”. Po drodze zahaczamy o kramik z Milk Tea
:) Kiedy szukamy naszej uliczki, zaczepia nas po angielsku biały człowiek i proponuje swoją pomoc z znalezieniu drogi. Okazuje się, że jedyny market w okolicy tej ulicy jest przy Nanjing Road, przy końcu tej „naszej” uliczki i jest to fake market, czyli handel podróbami. Facet opowiada nam trochę o tym miejscu, przy okazji mówi, że tu mieszka i wskazuje drogę, radząc, żeby się ostro targować. No to idziemy wzdłuż tej małej uliczki w kierunku wskazanym przez faceta. Idziemy sobie i oglądamy sklepiki przy ulicy, aż tu nagle trafiamy na jeden, gdzie przed wejściem powystawianych jest pełno pudeł z żółwiami, każde pudło zawiera inny rozmiar, a żółwie są żywe i chodzą po sobie nawzajem, tyle ich jest.
Zastanawiamy się o co chodzi – czy to są żółwie do jedzenia? Szymon mówi, że może to jest sklep zoologiczny, a ja pukam się w głowę i mówię, że przecież w sklepie zoologicznym nie trzyma się żółwi w takich warunkach. Taaaaaa… Idziemy dalej, a takich sklepików robi się coraz więcej, dochodzą też takie ze świerszczami w małych klateczkach i ptaszkami. Znajdź świerszcza
:P
To chyba jednak SĄ sklepy zoologiczne, cała ulica ze sklepami zoologicznymi… Trafiamy w końcu na sklep z małymi kotami w klatce – jeden biały żałośnie do mnie miauczy, kiedy wyciągam do niego rękę. Nie wyglądają na szczęśliwe. W środku widzę też małe pieski w klatkach, wszystkie jakieś niemrawe i smutne. Kawałek dalej jest sklep z papużkami. Małe papużki faliste stłoczone są w klatce tylko odrobinę wyższej niż one same, przestrzeni mają tylko tyle aby mogły siedzieć… Jednym słowem – dramat. Zauważamy, że w sklepach z żółwiami niektóre leżą brzuchem do góry i się nie ruszają. Odechciewa mi się pić tej Milk Tea, którą ciągle trzymam w ręku i szybko wychodzimy z tej uliczki. W końcu znajdujemy nasz fake market i ruszamy na obchód – nie żebyśmy byli zainteresowani podróbkami, ale jednak taki market pełen słynnych chińskich fake’ów to dla nas jakaś lokalna atrakcja i ciekawostka
;) Już na wejściu podobają mi się ze dwie torebki, na oko nie będące nachalnymi podróbami, ale decydujemy się najpierw obejść cały market. Idziemy alejką i z każdej strony obskakują nas natręci: „Wanna buy bag?!” „ watches, watches, sunglasses!” „you buy t-shirts??”… itp., itp. Już po 5 minutach czujemy, że dziś we śnie będą nas prześladować te głosy… W dodatku jest to z naszego punktu widzenia bez sensu, bo stwierdzamy, że nas ci natręci wyłącznie odstraszają zamiast zachęcać i boję się nawet zwolnić kroku przy jakimś stoisku, żeby zaraz mnie nie dopadli i nie zmusili do zakupu łoczy i podrabianych ajfonów… Tutaj słowo „upierdliwość” zyskuje zupełnie nowe znaczenie… Market ma ze 4 piętra, wszędzie ten sam asortyment i ci sami natręci. Stwierdzamy, że chyba jednak sprzedaż podróbek jest tu nielegalna, bo buty niby-Louboutiny mają na wkładce napis Louboutin, a na tym leży położona jakaś inna wkładka z nazwą firmy krzaka – chyba żeby w razie jakiejś kontroli szybko zakryć i udawać, że my tutaj wcale absolutnie nie sprzedajemy nic podrobionego! Wracamy na dół do torebki, która mi się podobała. Zamierzam spróbować się o nią potargować. Idąc kalkuluję swoją maksymalną cenę na 100 RMB (w oparciu o cenę podobnych torebek u nas i fakt, że przyjeżdżają one z Chin, więc w kraju produkcji musi być taniej). I tu następuje moment dnia: facet podaje mi z półki „moją” torebkę – mina mi rzednie, kiedy okazuje się, że ze strony, której nie było widać jest koślawe logo „Prada”. Moja skłonność do płacenia spada, ale cóż, zobaczmy co będzie dalej. Facet zapewnia, że to jest oryginalna Prada – ahaaa, jasne. Mówię mu, że wiem, że nie jest. No ale dobra, pytam o cenę, może jakoś dałoby radę to koślawe logo odczepić. Facet pokazuje na kalkulatorze… 3650RMB (ponad 1800zł). Chyba mnie na moment zatkało, koleś ewidentnie upadł na głowę i w dodatku dalej zapewnia, że to Prada… Mówi: podaj swoją cenę. Wstukuję zupełnie bez przekonania swoje 100, facet macha na mnie ręką, odchodzimy. Ja nadal w szoku – gościu chyba naprawdę upadł na głowę. Nie jestem w stanie sobie wyobrazić, kto mógłby się nabrać, że to oryginał i kupić to za taką cenę i w takim miejscu, które w gruncie rzeczy jest bazarem pod dachem (coś jak nasze dawne, warszawskie KDT). Idziemy dalej Nanjing Road, oddalając się od zakupowej części tej ulicy. Naszym kolejnym celem jest restauracja polecona nam przez naszych Chińczyków – Grandma’s Kitchen, serwująca kuchnię z Kantonu. Niestety po dotarciu na miejsce okazuje się, że to co tam jest wygląda bardziej na coś na wynos, więc rezygnujemy i idziemy do kolejnej poleconej restauracji, zaznaczonej przez nas na mapie: Bi Feng Tang. Po dłuższym spacerku znajdujemy ją i wzorem wczorajszych posiłków zamawiamy 4 różne dania, aby się nimi dzielić: dumplingsy z czymś chrupkim, krewetkami i warzywami w środku, pierożki z dziwną „panierką” z wieprzowiną i czymś krabowym, ciasteczka z durianem (dajmy mu jeszcze jedną szansę!) i michę smażonych nudli, chyba z boczkiem. Dumplingsy
Durianowe ciasteczka
Wszystko bardzo nam smakowało. Do jedzenia domyślnie był dołączony dzbanek herbaty. Zamówienie znowu składaliśmy w ten śmieszny sposób, że razem z menu dostaliśmy kartkę, na której jak na ankiecie, zaznaczaliśmy co zamawiamy i potem daliśmy to kelnerce, która zostawia nam kopię, aby potem inni kelnerzy widzieli co nam przynosić.
W sumie jedynie ciastko z durianem było takie sobie – jednak czułam w nim trochę posmak tego wczorajszego duriana – nie było takie pyszne jak to w Pekinie… Najedliśmy się porządnie za 108 RMB (za dwie osoby, czyli 27zł za osobę). Po jedzeniu postanowiliśmy się rozdzielić, bo Szymon chciał przejechać się szybką kolejką magnetyczną Maglev na lotnisko, a ja wolałam pójść połazić po sklepach. Doszliśmy razem do metra przy West Nanjing Road, ustaliliśmy gdzie spotkamy się ponownie i że Szymon da mi znać o której, po czym pożegnaliśmy się. Ja ruszyłam na Nanjing Road, a w tym samym czasie Szymon jechał szybką kolejką (300km/h zamiast obiecanych 400
:( ) na lotnisko – czas: 8-9 minut zamiast ok. 50 metrem.
Kiedy wreszcie się spotkaliśmy, wsiedliśmy w metro i znowu pojechaliśmy na Pudong, aby zrobić jeszcze kilka zdjęć (co ostatecznie trwało dość długo
:) ) i odwiedzić znany nam już supermarket w celu zrobienia tam większych zakupów – szczególnie herbacianych. Zanim jednak dotarliśmy do tego supermarketu jedliśmy w jakiejś dziwnej restauracji w centrum handlowym jakieś dziwne dania z ryb. Według mnie to najgorsze jedzenie na jakie do tej pory trafiliśmy w Chinach. Nocne zdjęcie z Pudongu:
W supermarkecie zabawiliśmy dość długo – głównie za sprawą wyboru herbaty, opisanej tylko po chińsku… Ostatecznie ja kupiłam zieloną, zieloną z jaśminem, Pu-erh i jakąś herbatę z liczi, a Szymon jaśminową, Pu-erh i jeszcze jedną jaśminową. Wreszcie stamtąd wyszliśmy i pojechaliśmy do domu.02.09 - Szanghaj po raz ostatni
:) Dziś niestety nie było już taryfy ulgowej jeśli chodzi o spanie. Musieliśmy wstać o 9, żeby ze wszystkim zdążyć. Na śniadanie mieliśmy kolejne gumowe bułeczki (jeszcze z tydzień na tych bułeczkach i chyba sama bym się zamieniłą w świecącego na zielono plastika
:P ). Wymeldowaliśmy się z hostelu i ruszyliśmy do oceanarium, które było naszym celem na dziś. Po drodze oczywiście przystanek na Milk Tea i już lądujemy na Pudongu, gdzie znajduje się oceanarium. Musimy jeszcze dokonać wymiany waluty, bo nasze banknoty z gębą Mao się już skończyły. Okazuje się, że oczywiście nie da się tego zrobić w każdym banku, a wyłącznie w Bank of China. Znalezienie jakiegoś zajmuje nam chwilę czasu – to nie takie łatwe w dzielnicy banków!
:) W banku należało oczywiście odstać w kolejce, a potem sama wymiana trwała sto lat i składała się z mnóstwa dziwnych formalności. Trzeba było też wypełnić jakiś świstek, który jest potem niezbędny, aby wymienić juany, które nam zostaną, z powrotem na walutę. W końcu jednak udało nam się zdobyć kilka nowych maobanknotów i ruszyliśmy do oceanarium. Wstęp do oceanarium kosztował 160 RMB. Myślę, że było warto tyle zapłacić, bo nam obojgu bardzo się podobały różne rybki i foki – aż dziwne, że nic o tym nie wspomnieli w przewodniku (chociaż może nie, bo zauważyłam, że o wszystkim co najfajniejsze oni albo nie wspominają, albo wspominają bardzo mało, także nie polecam przewodnika DK Eyewitness… ). Oceanarium ma też najdłuższy podwodny tunel – był naprawdę super – szliśmy pod wodą a nad nami przepływały rekiny i ogromne płaszczki. Wrażenie robiły też paskudne meduzy – bleeeee
:P Spędziliśmy tam sporo czasu. Niestety rybki i inne stworzonka mają to do siebie, że są cały czas w ruchu, więc ciężko było je sfotografować, mimo to zamieszczam kilka mniej lub bardziej udanych zdjęć: Pudong za dnia (pośrodku najwyższy budynek w Szanghaju, jeszcze w budowie, chociaż wysokość docelową podobno już osiągnął):
Tutaj nowoodkryty kuzyn Grumpy Cata - Grumpy Fish
:D
Nasz słodki ulubieniec:
Ruchliwe pingwiny:
Obleśne meduzy
:D
Podwodny tunel, tu były rekiny, ogromne płaszczki i żółwie wodne, super sprawa jak tak przepływają nad głową
;)
Po wyjściu uznaliśmy, że trzeba jechać coś zjeść i pędzić na dworzec, na nasz pociąg do Pekinu. Postanowiliśmy zjeść w naszym barze hotelowym. Po drodze w markecie spontanicznie kupujemy sushi – 6 szt. za 6 RMB z kawałkiem, czyli prawie za darmo, bo to były takie duże maki. Po dotarciu do baru zamówiliśmy – ja pierożki z wieprzowiną i krewetkami, a Szymon nudle z jagnięciną – dostał szerokie kluski w zupie (z łyżką!) z jakimiś kiełkami i zielskiem. Oboje nażarliśmy się tymi niepozornymi porcjami do pełna. Jedzenie popijaliśmy herbatą chryzantemową.
Po posiłku pojechaliśmy na dworzec. Kupiliśmy wcześniej po pudle nudli na drogę (podpatrzyliśmy, że wszyscy Chińczycy jedzą to w pociągu
:P ) i po „bułce” na rano. Odebraliśmy bilety w kasie, po pewnym czasie oczekiwania załadowaliśmy się do pociągu i jedziemy. Po pewnym czasie postanowiliśmy zalać nasze chińskie zupki z Chin (koszt ok. 4,70 RMB za pudło 82,5g), korzystając z dostępnego w każdym pociągu kraniku z wrzątkiem. Ja kupiłam zupkę seafood – była nawet spoko, chociaż sifud mocno udawany (mniej więcej podobny poziom do porannych bułeczek, tylko może bardziej wata niż plastik
:D ). Szymona zupa była ostrrraaaa a i tak nie wrzucił do niej podejrzanie wyglądających zielonych papryczek, które odważyłam się jedynie dotknąć językiem, a i tak mnie nieźle wypaliły. Kubki od zupek postanowiliśmy zachować na następny dzień, na kolejne zupki (mądrze przywieźliśmy sobie z Polski zupki w paczce, ale nie wzięliśmy miski, w której moglibyśmy je przyrządzać). W przedziale trafili nam się wreszcie jacyś mało gadatliwi Chińczycy – każdy ogląda coś na swoim tablecie. 03.09 - dzień ostatni, Pekin Do Pekinu dojechaliśmy mniej więcej o czasie. Po dotarciu do miasta pojechaliśmy do naszego hostelu, niestety było jeszcze za wcześnie, żeby się zameldować, więc zostawiliśmy tylko nasz bagaż i tacy bardzo czyści polecieliśmy zwiedzać Świątynię Nieba. Oczywiście jak to w Chinach – wstęp na teren płatny oddzielnie (15 RMB) i wstęp do samej świątyni, czy raczej jej elementu oddzielnie (20 RMB). Można też kupić bilet „all In” za 35 RMB i obejmuje on wejście do parku oraz 3 atrakcji świątynnych (oprócz Hall of Prayers jest to Ołtarz Ofiarny i jeszcze jeden pawilon z tablicami). My kupiliśmy ten duży bilet. Park dookoła wydaje się bardzo duży, jednak nam się raczej spieszyło, więc poszliśmy prosto do najbardziej charakterystycznego, okrągłego budynku: Hall of Prayers.
Obejrzeliśmy wystawy w pobocznych pawilonach i chcieliśmy wejść do budynku, niestety okazało się, że tam się nie wchodzi, można tylko zajrzeć do środka przez barierkę, przy której tłoczy się setka Chinoli i każdy stoi przy niej godzinę, nie wiadomo po co… Biorąc pod uwagę, że ta atrakcja sama w sobie kosztuje 20 RMB to trochę słabo. Przy wyjściu zatrzymaliśmy się oglądając pocztówki. To nasz ostatni dzień, więc potrzeba kupienia pocztówek stała się dość paląca – niestety wszystkie były brzydkie i w zestawach, po co najmniej 10. Ostatecznie znajdujemy jeden zestaw „Best in Beijing” i decydujemy się go kupić na spółkę – 20 pocztówek za 30 RMB. Pytam przy okazji o znaczki – tak, mają – pan pokazuje nam znaczek z ceną 15 RMB za jeden. Kolejny, który chyba upadł na głowę… Chwilę zastanawiamy się czy to możliwe, żeby znaczek do Europy kosztował 7,5zł, ale stwierdzamy, że chyba jednak nie i odchodzimy bez znaczków – w tym kraju próbują ludzi oskubać nawet na znaczkach… Dalej oglądamy pawilon z jakimiś tabliczkami i murem dookoła, który ma niby przenosić dźwięki – niestety nie ma jak sprawdzić, bo mur jest… Ogrodzony. No tak, jesteśmy w Chinach, tu nawet mur trzeba ogrodzić…
No nic, idziemy dalej. Kolejną atrakcją jest ołtarz, na którym składane były ofiary za dobre plony – nie dało się nawet za bardzo zrobić zdjęcia, bo stała tam cała kolejka ludzi, chcąca mieć zdjęcie na ołtarzu.
Jak widać te kręgi na Ołtarzu powtarzają wzór kręgów dookoła Hall of Prayers. Nic nie jest tu przypadkowe, liczba kręgów, schodków między każdym kręgiem itd. - wszystko ma swoje znaczenie. W ten oto sposób obejrzeliśmy wszystkie atrakcje w kompleksie Świątyni Nieba. Zrobiło się też akurat po 12, więc pojechaliśmy do hostelu się zameldować i umyć. Przy okazji wypisaliśmy też pocztówki z zamiarem wysłania ich czym prędzej. Naszym kolejnym celem była kaczka po Pekińsku w restauracji znalezionej nam przez naszych Chińczyków z Szanghaju. Po drodze zapytaliśmy w recepcji gdzie można kupić znaczki i okazało się, że w ogóle można te kartki zostawić im a oni je wyślą. Koszt: 5 RMB za jedną, czyli 3 razy taniej niż próbował nam wcisnąć koleś w Świątyni. Mało brakowało a dalibyśmy się zrobić w konia, bo kto by pomyślał, że nawet na znaczkach chcą nas oszukać… Bądźcie ostrzeżeni
;) Znalezienie restauracji od kaczki zajęło nam trochę czasu, bo jak zwykle była trochę schowana. W środku nikogo nie było, co trochę wzbudziło naszą czujność, ale zorientowaliśmy się, że chyba po prostu dopiero otworzyli. Restauracja dosyć droga i bananowa (nazywała się Si Ji Min Fu), wygląda na to, że kaczka jest ich specjalnością – co ciekawe w menu nie nazywało się to „Peking Duck” tylko po prostu roast duck. Koszt całej kaczki to 178 RMB. Pan kelner uprzedził nas, że na kaczkę czeka się ok. 80 minut, więc zamówiliśmy jeszcze tofu, aby nie uschnąć z głodu. Tofu oczywiście okazało się baaardzo ostre.
Zamówiliśmy też dzbanek herbaty chryzantemowej – 20 RMB za taki sam dzbanek, za jaki dzień wcześniej w barze w Szanghaju zapłaciliśmy 5 RMB… W końcu przyjechała też kaczka. Wcześniej zamówiły ją dziewczyny przy stoliku obok, więc mogliśmy podpatrzeć jak to wygląda. Kaczkę w całości przynosi Pan Kucharz, kładzie na specjalnym stoliku i przy nas, z wielką wprawą kroi: najpierw odkraja płat skóry, potem kroi plasterki kaczki i układa na małym talerzyku dookoła, by na końcu przykryć to odkrojoną na początku skórą. To samo powtarza z drugą połową kaczki i drugim talerzykiem. Kaczka jeszcze w całości:
A tutaj już "obrobiona" przez Pana Kucharza (ta z lewej już trochę zjedzona
:) ):
Na końcu bierze głowę kaczki i o coś nas pyta – Szymon kiwa głową, że tak, więc kucharz przekraja głowę na pół, kładzie na oddzielny talerzyk z innymi „odpadami” i podaje nam. Chyba właśnie zgłosiliśmy chęć jedzenia głowy kaczki
:D Cały rytuał był zgodny z tym, co opisano w naszym przewodniku. Do kaczki, również zgodnie z przewodnikiem, zamówiliśmy naleśniki na parze i po talerzyku dodatków, na który składały się m.in. ogórek, chyba cykoria (krojone w paseczki), chrzan, sos do kaczki i inne niezidentyfikowane rzeczy.
Jadło się to tak, że nakładało się to wszystko łącznie z kaczką do naleśnika, zawijało i jadło. Kaczka była naprawdę pyszna, bardzo nam smakowała - nawet teraz mi ślinka cieknie na samą myśl
;) Po kaczce poszliśmy na Wangfujing, bo było niedaleko, a potrzebowaliśmy kupić jakieś pamiątki. Przeszliśmy uliczką z pamiątkami i Szymon kupił zestaw: czajnik typu rozjechany jeż (w sensie taki płaski
:P ) + 4 kubeczki za 180 RMB wytargowane z 365. Nie był to zestaw super wysokich lotów, więc cena początkowa nieadekwatna, ale był w sumie całkiem fajny. Ja oglądałam jeszcze mały, żeliwny czajniczek, ale nawet nie miałam połowy tego, co on kosztował, więc odpuściłam. Z Wangfujing pojechaliśmy na Nanluoguxiang (dalej w poszukiwaniu pamiątek), niestety tam też nic nie kupiliśmy – mam wrażenie, że te chińskie pamiątki są okropnie drogie jak na jakość, jaką sobą reprezentują, dlatego też ostatecznie nic nie kupiłam – nie będę płacić majątku za jakiś badziew. Szczególnie że tak na dobrą sprawę wszystkie te rzeczy można znaleźć i kupić w internecie, siedząc w domu w Polsce, taniej, z darmową przesyłką i jeszcze przyjedzie mi to do domu
;) Na koniec kupiłam miodową Milk Tea i pojechaliśmy do hostelu.
aluap napisał:
Dzięki za info o znaczkach:) Jeszcze jestem na etapie szukania jakichkolwiek pocztówek. Te w Hanghzou były okropne. Nie wiedziałam, że pociągi mają kraniki z wrzątkiem, za dwa dni mam dłuuugą podróż pociągiem i planowałam wziąć tylko suchy prowiant. Korzystaliście z wagonów restauracyjnych? Widzieliście je?
Pisalaś o tym, że zapłaciliście za mało za metro i zwialiście. Na każdej stacji metra przynajmniej w Hanghzou jest kasa 'Excess fare' gdzie można uiścic niedopłatę - 1 RMB. Kasjerka doładowala mi kartę i bramka wypuściła mnie bez problemu.
Pocztówki w Pekinie też były w większości okropne
:P W Szanghaju trochę lepsze, ale przedstawiały głównie nowoczesną stronę miasta, a my chcieliśmy jakieś bardziej tradycyjnie chińskie. Jeśli chodzi o wagon restauracyjny to byliśmy w jednym w drodze z Hua Shan do Xi'an, wyglądało to tak: (tutaj kolejarze jedzą, a my robiliśmy zdjęcie z ukrycia
:P ) To był pociąg jadący z daleka, więc pewnie podobnie to wygląda w innych długodystansowych. Jeśli chodzi o korzystanie to tylko piwo, więc na temat jedzenia się nie wypowiem
:P Rzeczywiście widziałam potem te kasy, ale akurat tam w Xi'an nie rzuciła mi się w oczy, poza tym jak Chinka z okienka zaczęła się na nas wydzierać to spanikowaliśmy i chcieliśmy po prostu jak najszybciej się stamtąd oddalić
:D
Dobra, to zaraz produkuję dalej. Przepraszam, że tak w odcinkach i w ogóle, ale nawet mimo że mniej więcej mam to wszystko spisane, to sama redakcja trochę trwa, a ja znowu ostatnio trochę jestem zajęta
:)
monus napisał:Też najbardziej czekam na relacje z Xian i Szanghaju. Ze zdjęć widać, że mieliście szczęście unikając smogu.Tak, wydaje mi się że ominęliśmy smog - co prawda nie wiem jak dokładnie to powinno wyglądać, ale zakładam, że to właśnie oznacza, że go ominęliśmy. Za to trafiliśmy na najgorętsze od iluśtamdziesięciu lat lato, więc momentami naprawdę nieźle się smażyliśmy
;)
Widok z parku Jingshan na Zakazane Miasto, a nie był to najgorszy dzień. Następnego dnia było już na tyle dobrze że było widać kopułę opery po drugiej stronie Zakazenego Miasta.W styczniu mieliśmy prawie połowę dni z takim smogiem.
Gdybyś mogła napisz gdzie nocowaliście w Xian i Szanghaju.
Wow, to rzeczywiście mieliśmy szczęście ze smogiem
:) Chociaż trzeba przyznać, że ogólnie było widać, że to powietrze jednak jest nie do końca takie jak być powinno.W Xi'an nocowaliśmy w Han Tang hostel: http://www.hostelbookers.com/hostels/china/xian/74641/ - byliśmy zadowoleni, wiem też że oni co wieczór organizują jakieś "activities", tylko my zawsze wracaliśmy za późno żeby się na nie załapać.W Szanghaju z kolei wybraliśmy Phoenix hostel: http://www.hostelbookers.com/hostels/ch ... hai/43810/ - tutaj już byliśmy nieco mniej zadowoleni, chociaż w zasadzie nie było się do czego tak konkretnie przyczepić, poza ewidentnym skąpstwem w kwestii papieru toaletowego - zawsze sprzątaczka zostawiała jakiś mały zwitek i nigdy nie starczało do następnego dnia - ale to akurat jest chyba jakaś norma w Chinach, w sumie w Xi'an w ogóle nam nie dawali nowego papieru, także jak ktoś się wybiera to polecam zaopatrzyć się w swój własny
:P
No i to w zasadzie koniec naszych wakacji. Jeśli chodzi o drogę powrotną to chyba nie ma za bardzo co opisywać, bo wszystko odbywało się podobnie jak poprzednio. Jak wspominałam wcześniej, bez problemów udało nam się ominąć ostatni odcinek podróży i nadać bagaż tylko do Frankfurtu. Z Frankfurtu z kolei wracaliśmy pociągiem - do Kolonii szybkim a w Kolonii przesiedliśmy się do naszego Jana Kiepury (rezerwowaliśmy na stronie Deutsche Bahn, ok. 40 euro od osoby).Spróbuję jeszcze dorzucić na sam koniec post z informacjami praktycznymi, typu co załatwić przed wyjazdem, co warto zabrać itp. - mam nadzieję, że będzie to przydatne
:)
Czytało się rewelacyjnie. Gdybyś mogła podpowiedzieć jak trafić do Si Ji Min Fu (google znajduje mi coś w pobliżu ulicy Qianmen). Podczas pierwszego pobytu jakoś nie starczyło nam czasu na kaczkę, a teraz żona mi nie daruje. Fajnie by było gdybyś miała możliwość wrzucenia skanów/fotek map z zaznaczonymi marketami, lokalami gdzie jedliście.
monus napisał:Czytało się rewelacyjnie. Gdybyś mogła podpowiedzieć jak trafić do Si Ji Min Fu (google znajduje mi coś w pobliżu ulicy Qianmen). Podczas pierwszego pobytu jakoś nie starczyło nam czasu na kaczkę, a teraz żona mi nie daruje. Fajnie by było gdybyś miała możliwość wrzucenia skanów/fotek map z zaznaczonymi marketami, lokalami gdzie jedliście.Ta konkretna restauracja, gdzie my jedliśmy to ta: http://www.smartbeijing.com/venue/7794/si_ji_min_fu, ale wygląda mi na to, że to jest jakaś, powiedzmy, sieć i są w kilku lokalizacjach. Ogólnie nasi Chińczycy polecili nam, żeby szukać restauracji na tej stronie www.smartbeijing.com (lub w Szanghaju www.smartshanghai.com). Nie wiem czy uda mi się teraz znaleźć lokalizację tych restauracji, w których byliśmy z Chińczykami, bo nie mam pojęcia jak to się nazywało
;) Ale mogę zobaczyć czy w wolnej chwili uda się ogarnąć jakąś mapkę
;) Ogólnie do wielu miejsc z jedzeniem wchodziliśmy losowo ;P
Dzięki za info o znaczkach:) Jeszcze jestem na etapie szukania jakichkolwiek pocztówek. Te w Hanghzou były okropne. Nie wiedziałam, że pociągi mają kraniki z wrzątkiem, za dwa dni mam dłuuugą podróż pociągiem i planowałam wziąć tylko suchy prowiant. Korzystaliście z wagonów restauracyjnych? Widzieliście je? Pisalaś o tym, że zapłaciliście za mało za metro i zwialiście. Na każdej stacji metra przynajmniej w Hanghzou jest kasa 'Excess fare' gdzie można uiścic niedopłatę - 1 RMB. Kasjerka doładowala mi kartę i bramka wypuściła mnie bez problemu.
Quote:o pewnym czasie postanowiliśmy zalać nasze chińskie zupki z Chin (koszt ok. 4,70 RMB za pudło 82,5g), korzystając z dostępnego w każdym pociągu kraniku z wrzątkiem. Ja kupiłam zupkę seafood – była nawet spoko, chociaż sifud mocno udawany (mniej więcej podobny poziom do porannych bułeczek, tylko może bardziej wata niż plastik
:D ).Dla mnie niebieski seafood jest okropny, za to znajomi lubią, a jak slyszą ze najbardziej podchodzi mi czerowy beef to pukaja sie w czoło:lol: Spoko relacja. Na szczęście po 'wiaderka' sięga się tylko w pociągu. Na chińkiej ulicy zawsze otacza nas jedzenie, prawdziwe
;) Ladne pocztówki można 'zdobyć' w księgarni na Wangfujing w Pekinie, 6niętrowa księgarnia- nie da sie nie znaleźć. Zestaw 10 pocztówek 'retro' kosztował cyhba 20rmb, byłby naprawdę OK. Sprzedawane sa przy kasach po lewej stronie wchodząc.pzdr
chiny-info.pl napisał:Quote:o pewnym czasie postanowiliśmy zalać nasze chińskie zupki z Chin (koszt ok. 4,70 RMB za pudło 82,5g), korzystając z dostępnego w każdym pociągu kraniku z wrzątkiem. Ja kupiłam zupkę seafood – była nawet spoko, chociaż sifud mocno udawany (mniej więcej podobny poziom do porannych bułeczek, tylko może bardziej wata niż plastik
:D ).Dla mnie niebieski seafood jest okropny, za to znajomi lubią, a jak slyszą ze najbardziej podchodzi mi czerowy beef to pukaja sie w czoło:lol: Spoko relacja. Na szczęście po 'wiaderka' sięga się tylko w pociągu. Na chińkiej ulicy zawsze otacza nas jedzenie, prawdziwe
;) Ladne pocztówki można 'zdobyć' w księgarni na Wangfujing w Pekinie, 6niętrowa księgarnia- nie da sie nie znaleźć. Zestaw 10 pocztówek 'retro' kosztował cyhba 20rmb, byłby naprawdę OK. Sprzedawane sa przy kasach po lewej stronie wchodząc.pzdrDobrze wiedzieć z tymi pocztówkami, może jeszcze kiedyś mi się ta wiedza przyda
:)Przy okazji: Przed wyjazdem czytałam między innymi Twoją stronę w poszukiwaniu informacji, także dziękuję
:)
Zapisane info o księgarni z Pekinu. Zupka czerwony beef daje radę ...zwłaszcza na dwudniowe przejazdy pociągiem. Spróbowałam jedzenia serwowanego w pociągu. Zupka przy nim to niebo w gębie! Przyłączam się do podziękowań dla chiny_info za informacje.
Zeus napisał:A gdzie najlepiej kupic pamiątki w Pekinie?
;) Jako ze będę miec mało czasu na szukanie, a brat mnie ukatrupi jak mu nic nie kupię
;)Jeśli zajrzysz na Wangfujing do księgarni, to możesz zagłębić się w boczną uliczkę, która jest targiem z jedzeniem - jedna jej odnoga zawiera właśnie targ z pamiątkami - oczywiście targowanie obowiązkowe
:P Jakieś mniejsze sklepiki z pamiątkami są też na Nanluoguxiang, chociaż tam już wydaje mi się, że jest tak trochę mniej mainstreamowo
:P W każdym razie uprzedzam, że ja np. żadnych pamiątek w Chinach nie kupiłam bo wszystko wydawało mi się drogie
;) Chyba tylko w Xi'an w dzielnicy muzułmańskiej było w miarę
;)
Quote:A gdzie najlepiej kupic pamiątki w Pekinie?
;) Jako ze będę miec mało czasu na szukanie, a brat mnie ukatrupi jak mu nic nie kupię
;)Wlasnie mialem pisac o bocznych od Wangfujing:) Sporo wynalazkow, duze skupisko wiec mozna sie targowac odchodzic, wracac, isc do konkurencji etc.2gie meijsce to rejony(boczne) Qianmen DaJie czy Dashilan lu(boczna od Qianmen) , tez sporo souvenirów porozstawiane. Jak wspomniano, targowac sie wszedzie ale tez z wyczuciem zeby nie przesadzic. Lokalnej ceny nigdy nie dostaniesz, kazdy placi ile mu odpowiada.Quote: Spróbowałam jedzenia serwowanego w pociągu. Zupka przy nim to niebo w gębie! Zgadzam sie w 100%, Probowalem kiedys 'fan qie ji dan' zwykla jajecznica z pomidorami na ryzu, niby nie mozna spieprzyc a jednak... nie szlo ruszyc. Wiaderka sie sprawdzaja w pociagu.Jesli komus cos ze strony sie przydalo to fajnie, po to jest. mam czasu to sobie klepie. Jeszcze sporo roboty, ale powoli i do przodu.pzdr!
Wracając jeszcze do tematu kartek pocztowych, mnie osobiście najładniejsze udało się kupić w okolicy Świątyni Lamy, mniej więcej vis a vis wejścia po drugiej stronie ulicy jest jakaś boczna uliczka i małe sklepiki po lewej stronie. 3 razy podchodziłem do targowania się o cenę i komplet naprawdę ładnych kartek w kartoniku kosztował 17 RMB. Pomijam fakt, że kartki już od ponad miesiąca nie mogą dotrzeć do Polski:)) a wysłane zostały z Pekinu z poczty.
Moje kartki z Pekinu szły chyba ze 3 tygodnie albo miesiąc a przyszły jak psu z gardła (przynajmniej ta którą wysłałam do domu mamie, bo innych nie widziałam
:P ) No ale fakt, że miały długą drogę
;)
Dobra, dobyłam mojego magicznego notesu, dopisuję informacje praktyczne przed wyjazdem:Do załatwienia:- szczepienia -> 5-8 tygodni przed wyjazdem, nie ma żadnych obowiązkowych, ale są zalecane, można iść na konsultację do przychodni Sanepidu (w Warszawie na Żelaznej) i tam też nas zaszczepią.- wiza -> jednokrotna turystyczna to koszt 220zł, w trybie normalnym czas oczekiwania to tydzień, w warszawskiej ambasadzie (ul. Bonifraterska) do składania wniosku były kolejki od samego rana (ludzie przychodzą jeszcze przed otwarciem)- ubezpieczenie podróżne- zakwaterowanie -> teoretycznie potrzebne do wydania wizy, ale nas nikt o potwierdzenia rezerwacji nie pytał, na wniosku trzeba wpisać adres, ale jak nie trzeba potwierdzenia to można wylosować dowolny hotel i tam wpisać
:P- ewentualne pociągi na terenie Chin -> polecam pośrednika China DIY Travel, bierze za każdy bilet 10 dolarów australijskich + ok. 3% wartości transakcji (jest to opłata dla paypal, przez który odbywa się płatność). Bilety trafiają do sprzedaży internetowej na 20 dni przed podróżą i te tańsze potrafią bardzo szybko znikać. Polecam też stronę będącą kopalnią wiedzy o chińskich pociągach: http://www.seat61.com/China.htm#.UlWwihC8dcp- wymiana waluty -> w Warszawie juany można kupić np. w kantorze w Arkadii, jeśli wymieniamy powyżej 3000zł to kurs jest korzystniejszy niż przy małej kwocie (my wymieniliśmy po 1500 na osobę, czyli razem 3000, żeby się załapać na dobry kurs i mogę polecić to rozwiązanie - szybkie i wygodne). Innym rozwiązaniem jest wymiana dolarów lub euro już w samych Chinach, w oddziałach Bank of China, ale to według mnie gorsze rozwiązanie, bo trzeba odstać zazwyczaj w kolejce, wypełnić formularze i spędzić dużo czasu w okienku na jakiś dziwnych formalnościach.- rezerwacja ewentualnych wycieczek na terenie Chin - oczywiście można to zrobić i na miejscu, ale zawsze lepiej sobie chociaż czegoś poszukaćDo zabrania (z rzeczy mniej oczywistych):- poduszka podróżna - przydatna w samolocie- papier toaletowy- jakieś mokre chusteczki, żel antybakteryjny do rąk itp. pozwalające umyć ręce w podróży kiedy chcemy coś zjeść- wódka - do picia po kieliszku rano i wieczorem w celu uniknięcia problemów żołądkowych- adaptery do wtyczek - my akurat we wszystkich hostelach mieliśmy wtyczki z normalnym gniazdkiem, ale kto to wie jak jest w innych miejscach...- jedzenie na czarną godzinę (albo jakby nas dopadły problemy żołądkowe - jakieś biszkopty czy suchary) - chińskie zupki są zbędne, można je zakupić na miejscu
:P- krem z filtrem jeśli wybieramy się latem- leki na różne przypadłości, szczególnie na problemy żołądkowe
dziwny żołądek mam, żarcie z chińskich /i innych azjatyckich/ brudnych wózków nigdy nic złego mi nie zrobiło, za to europejskie czasami szkodzi
:lol:a, i żel antybakteryjny oraz chusteczki w nienaruszonym stanie do PL zwożę.
Czy ja wiem czy dziwny?
:P Mojemu chłopakowi w podróży też się nic nie działo, mimo że specjalnie nie uważał (piliśmy tylko po kieliszku wódki rano i na wieczór), za to ja, mimo że oprócz tego brałam jeszcze leki osłonowe miałam problemy przez prawie pół wyjazdu - to się nazywa dopiero dziwny żołądek
:P
Ta dezynfekcja alkoholowa to wg lekarzy mit, co nie znaczy ze nie mozna aplikowac dawek regularnie;)Troche kurzu czy spalin w jedzeniu z ulicznego wozka nie zabije. Glownie chodzi chyba o wode ktora jest uzywana w kuchnii przechowywanie produktow. Mozesz pojsc do dobrze wygladajacej knajpy, gdzie kelnerzy w bialych koszulach biegaja po sali, i za to placisz wiecej a w kuchni moga brac wode z jakiegos syfiastego zrodla i wyladujesz uwieziony w hotelu na kilka dni.Oczywiscie zaden normalny wlasciciel sobie na takie cos nie pozwoli, ale majac turystow jako wiekszosc klienteli to roznie bywa, na wejsciu wiedza ze wiecej Cie nie zobacza. Zawsze isc za lokalnymi mieszkancami, oni wiedza jak jest;)Ja nigdy nie kieruje sie wygladem knajpy, chyba ze naprawde jest sajgon po bandzie, ale to 1 na 100 moze az tak zniecheci...pzdr
chiny-info.pl napisał:Ta dezynfekcja alkoholowa to wg lekarzy mit, co nie znaczy ze nie mozna aplikowac dawek regularnie;)Dokładnie, to mit. Jesli dodatkowo bierzesz leki osłonowe, na przykład probiotyki to alkohol wrecz neutralizuje ich działanie, po prostu zabija te "dobre" bakterie zawarte w leku.
chiny-info.pl napisał:Ta dezynfekcja alkoholowa to wg lekarzy mit, co nie znaczy ze nie mozna aplikowac dawek regularnie;)Troche kurzu czy spalin w jedzeniu z ulicznego wozka nie zabije. Glownie chodzi chyba o wode ktora jest uzywana w kuchnii przechowywanie produktow. Mozesz pojsc do dobrze wygladajacej knajpy, gdzie kelnerzy w bialych koszulach biegaja po sali, i za to placisz wiecej a w kuchni moga brac wode z jakiegos syfiastego zrodla i wyladujesz uwieziony w hotelu na kilka dni.Oczywiscie zaden normalny wlasciciel sobie na takie cos nie pozwoli, ale majac turystow jako wiekszosc klienteli to roznie bywa, na wejsciu wiedza ze wiecej Cie nie zobacza. Zawsze isc za lokalnymi mieszkancami, oni wiedza jak jest;)Ja nigdy nie kieruje sie wygladem knajpy, chyba ze naprawde jest sajgon po bandzie, ale to 1 na 100 moze az tak zniecheci...pzdrZ tego co ja wiem, to problemy wynikają po prostu z innej flory bakteryjnej w dalekich krajach i dlatego np. nie zaleca się picia wody z lodem ani niebutelkowanej, jedzenia surowych rzeczy (w wysokiej temperaturze bakterie giną) itp. Btw, moja mama jest lekarzem, ale powiedziała, że nie wie czy ten sposób z wódką działa
:P Niemniej jednak odrobina polskiej wódki nikomu nigdy nie zaszkodziła i tym też się kierowaliśmy
:D
olus napisał:chiny-info.pl napisał:Ta dezynfekcja alkoholowa to wg lekarzy mit, co nie znaczy ze nie mozna aplikowac dawek regularnie;)Dokładnie, to mit. Jesli dodatkowo bierzesz leki osłonowe, na przykład probiotyki to alkohol wrecz neutralizuje ich działanie, po prostu zabija te "dobre" bakterie zawarte w leku.Nieprawda, pytałam o to mamy-lekarza i powiedziała, że nie ma żadnych przeciwwskazań do picia alkoholu, kiedy bierze się te leki.
Zeus napisał:A gdzie najlepiej kupic pamiątki w Pekinie?
;) Jako ze będę miec mało czasu na szukanie, a brat mnie ukatrupi jak mu nic nie kupię
;)Ja osobiście najwięcej pamiątek kupiłem w Mutianyu.Następnie uderzyliśmy na różnego rodzaju silk markety i gdzie z zadowolenie utargowaliśmy tyle ile chcieliśmy. Jak się okazało w parku Beahi (za Zakazanym Miastem) pani na stoisku miała takie ceny pamiątek (magnesy, figurki itp.) jakie udało nam się "utargować" w silk markecie o.O
I to właśnie jest piękne w Chinach:) Wydaje Ci się, że wytargowałeś już cenę minimum (która jest naprawdę śmieszna), a tu w jakimś dziwnym miejscu znajdujesz ten sam towar jeszcze taniej;)
też sie lekko zdziwiłem na Mutianyu, że powywieszane były bardzo niskie ceny, targować się wstyd jeśli np. kosztulka 'I climbed the great wall of china' wisi z ceną 15rmb/7,5zl
:shock: A tą dezynfekcją to nieważne jak jest naprawdę, zawwsze warto sie od czasu do czasu profilaktycznie zdezynfekować, najlepiej lokalnymi specyfikami, chociaż w Chinach to baiju nie polecam nikomu, chyba że tylko dla spróbowania żeby mieć pojęcie;)pzdr
chiny-info.pl napisał:też sie lekko zdziwiłem na Mutianyu, że powywieszane były bardzo niskie ceny, targować się wstyd jeśli np. kosztulka 'I climbed the great wall of china' wisi z ceną 15rmb/7,5zl
:shock: A tą dezynfekcją to nieważne jak jest naprawdę, zawwsze warto sie od czasu do czasu profilaktycznie zdezynfekować, najlepiej lokalnymi specyfikami, chociaż w Chinach to baiju nie polecam nikomu, chyba że tylko dla spróbowania żeby mieć pojęcie;)pzdrTsingtao polecam wszystkim
:) Ja ze znajomymi raz spróbowaliśmy specyfików z woreczka i był to ostatni raz
;)
My za namową Chińczyków z pociągu kupiliśmy Erguoto (zielona butelka, czerwono biała etykietka) - cena to zawrotne 2,50 za setkę
:D Po minie Szymona kiedy tego spróbował bałam się do tego zbliżać. Poczęstowaliśmy w Polsce kilku znajomych, powiedzieli że to najgorsze świństwo, po czym daliśmy to tacie Szymona, a on powiedział że bardzo dobre i zabrał drugą, nienapoczętą setkę ze sobą
:D Gusta i guściki...
:P
k4te napisał:olus napisał:chiny-info.pl napisał:Ta dezynfekcja alkoholowa to wg lekarzy mit, co nie znaczy ze nie mozna aplikowac dawek regularnie;)Dokładnie, to mit. Jesli dodatkowo bierzesz leki osłonowe, na przykład probiotyki to alkohol wrecz neutralizuje ich działanie, po prostu zabija te "dobre" bakterie zawarte w leku.Nieprawda, pytałam o to mamy-lekarza i powiedziała, że nie ma żadnych przeciwwskazań do picia alkoholu, kiedy bierze się te leki.Mozliwe, nie wiem jakie leki bralas. Ja kilka razy wyczytalam to na ulotkach od probiotykow. Ze trzeba zrobic przynajmniej kilkugodzinna przerwe miedzy braniem leku a piciem alkoholu.
Quote:My za namową Chińczyków z pociągu kupiliśmy Erguoto (zielona butelka, czerwono biała etykietka) - cena to zawrotne 2,50 za setkę
:D Po minie Szymona kiedy tego spróbował bałam się do tego zbliżać. Poczęstowaliśmy w Polsce kilku znajomych, powiedzieli że to najgorsze świństwo, po czym daliśmy to tacie Szymona, a on powiedział że bardzo dobre i zabrał drugą, nienapoczętą setkę ze sobą
:D Gusta i guściki...
:PEr Guo Tou to klasyk, ktorego wypada sprobowac zeby wiedziec;) Ja probowalem te najtansze jak i troche drozsze i niewielka roznice widzialesm/czulem. NAjtansze bylo pollitra(worek nie butelk;) w 2007. Wiekszosci towarzystwa w PL wzglednie smakowalo ale tylko jako atrakcja, na 2ga runde nie blyo jzu chetnych
:lol:Gusta i gusciki dokladnie;)Podobno z czasem baijiu zaczyna smakowac, ale ja raczej unikam. Sa w Chinach rodacy ktorym to juz wchodzi;) Ja z mocniejszych nadal wole czysta. W Chinach mozna znalezc Belwedera, Zubrowke czy Wyborowa, a nawet Starogardzka (56rmb/28zl- flaszka).Problem z alkoholami jest w Chinach w temacie podrobek, niestety podrabiaja na szeroka skale i lewizne mozna dostac w kazdym miejscu. Pisalem niedawno na blogu jakby kogos interesowalo.pzdrPSTsingtao mnie nie powala, slabe i wodniste, ale nadrabia cena i buelka 0,6;) Poelcam sprobowac tez Harbina, a w Guangdong bezapelacyjnie moj chinski faworyt 'Pearl River', niestety nie jest dostepny w calym kraju...
k4te napisał:27.08 - Xi'an i Terakotowa ArmiaNa stację North pojechaliśmy metrem (linia 2, ostatni przystanek). Okazało się, że koszt przejazdu zależy od liczby stacji i powinno to być 3 RMB, czyli więcej niż bilet w Pekinie
:( My kupiliśmy bilet za 2 RMB i w związku z tym bramka nie chciała nas wypuścić na zewnątrz, a kiedy w końcu ją przeskoczyliśmy zaczęła się na nas wydzierać baba z okienka, więc oddaliśmy jej bilety i uciekliśmy (bo się tej baby baliśmy
:P ). Potem znowu nie mogliśmy znaleźć kas biletowych, ale pomógł nam student z wymiany napotkany na dworcu i wreszcie kupiliśmy bilety na szybki pociąg o 7:50 (chyba 54,5 RMB). Kupiłam te same bilety na głównym dworcu kolejowym przy murach, obok tego przystanku do Armii Terakkotowej 306, bez konieczności jechania na stację północną. Może się komuś przyda.Ogólnie przed przyjazdem do Chin naczytałam się, że nikt mi nie sprzeda biletów, np w Xi'an na podróż zaczynającą się w innym mieście, co okazało się być nieprawdą. W 3 miejscach sprzedano mi takie bilety bez problemu.
aluap napisał:k4te napisał:27.08 - Xi'an i Terakotowa ArmiaNa stację North pojechaliśmy metrem (linia 2, ostatni przystanek). Okazało się, że koszt przejazdu zależy od liczby stacji i powinno to być 3 RMB, czyli więcej niż bilet w Pekinie
:( My kupiliśmy bilet za 2 RMB i w związku z tym bramka nie chciała nas wypuścić na zewnątrz, a kiedy w końcu ją przeskoczyliśmy zaczęła się na nas wydzierać baba z okienka, więc oddaliśmy jej bilety i uciekliśmy (bo się tej baby baliśmy
:P ). Potem znowu nie mogliśmy znaleźć kas biletowych, ale pomógł nam student z wymiany napotkany na dworcu i wreszcie kupiliśmy bilety na szybki pociąg o 7:50 (chyba 54,5 RMB). Kupiłam te same bilety na głównym dworcu kolejowym przy murach, obok tego przystanku do Armii Terakkotowej 306, bez konieczności jechania na stację północną. Może się komuś przyda.Ogólnie przed przyjazdem do Chin naczytałam się, że nikt mi nie sprzeda biletów, np w Xi'an na podróż zaczynającą się w innym mieście, co okazało się być nieprawdą. W 3 miejscach sprzedano mi takie bilety bez problemu.A doliczyli Ci 5 RMB opłaty jakiejśtam za kupowanie biletów w innym miejscu niż stacja odjazdu?
Quote:A doliczyli Ci 5 RMB opłaty jakiejśtam za kupowanie biletów w innym miejscu niż stacja odjazdu?Powinni skasować dodatkowe 5rmb, jednak nie wydaje mi się to wygorowaną ceną, czas+bilet(y) na metro...pzdr
chiny-info.pl napisał:Quote:A doliczyli Ci 5 RMB opłaty jakiejśtam za kupowanie biletów w innym miejscu niż stacja odjazdu?Powinni skasować dodatkowe 5rmb, jednak nie wydaje mi się to wygorowaną ceną, czas+bilet(y) na metro...pzdrSkasowali 10 rmb więcej, tak podejrzewałam, że to to za to .. przy zakupie 2 biletów powrotnych. Metro wyniosłoby 12 RMB/ 2 osoby - 4 przejazdy po 3 rmb. Bilety zakupione przy okazji powrotu z armii terakotowej, nie narzekam
:)
k4te napisał:28.08 - Xi'an - Hua ShanPrzy rozdrożu, gdzie rozdzielały się drogi na szczyty wybraliśmy więc drogę na West Peak, bo tam też była kolejka, którą można by ewentualnie zjechać. Po dojściu do stacji kolejki okazało się, że kosztuje ona 120 RMB, więc uznaliśmy, że to za drogo i że na zjazd kolejką wrócimy na North Peak. Na Wasze szczęście zeszliście do kolejki spod Północnego Szczytu:) Też miałam dzisiaj chmury na HuaShan, poszłam na słynny Plank Walk i to było jedyne miejsce, z którego były genialne widoki. Zajęło mi to jednak tyyyle czasu, że o zejściu do kolejki na północnym mogłam zapomnieć. Bardzo blisko była kolejka z Zachodniego Szczytu 140 RMB...ale kolejka okazała się turystyczną pułapką. Założyłam, że zawiezie nas w cywilizowane miejsce, taksówka albo autobus na doel i już jesteśmy na dworcu - przecież kasy biletowe są tylko przy dwóch bramach. I to był błąd. Nawet Chińczycy byli zdziwieni tym co zastali na dole. Szli do autobusu z biletami z kolejki, za którą swoje już zapłacili ..a tam, 40 rmb/ głowę. Trzeba było kupić nowy bilet. Kolejka kończy/ zaczyna trasę gdzieś w górach. 30 minut autobusem na dół do miasta. Żadnych taksówek, żadnej konkurencji. Wyglądało jak droga prywatna.Czy jak byłaś na HuaShan to też wszyscy opijali się Redbullami i zjadali ogórki?? Każdy sklepik sprzedawał długie zielone ogórki, które turyści jedli ze skórką.... może to tylko sezonowa moda...
aluap napisał:k4te napisał:28.08 - Xi'an - Hua ShanPrzy rozdrożu, gdzie rozdzielały się drogi na szczyty wybraliśmy więc drogę na West Peak, bo tam też była kolejka, którą można by ewentualnie zjechać. Po dojściu do stacji kolejki okazało się, że kosztuje ona 120 RMB, więc uznaliśmy, że to za drogo i że na zjazd kolejką wrócimy na North Peak. Na Wasze szczęście zeszliście do kolejki spod Północnego Szczytu:) Też miałam dzisiaj chmury na HuaShan, poszłam na słynny Plank Walk i to było jedyne miejsce, z którego były genialne widoki. Zajęło mi to jednak tyyyle czasu, że o zejściu do kolejki na północnym mogłam zapomnieć. Bardzo blisko była kolejka z Zachodniego Szczytu 140 RMB...ale kolejka okazała się turystyczną pułapką. Założyłam, że zawiezie nas w cywilizowane miejsce, taksówka albo autobus na doel i już jesteśmy na dworcu - przecież kasy biletowe są tylko przy dwóch bramach. I to był błąd. Nawet Chińczycy byli zdziwieni tym co zastali na dole. Szli do autobusu z biletami z kolejki, za którą swoje już zapłacili ..a tam, 40 rmb/ głowę. Trzeba było kupić nowy bilet. Kolejka kończy/ zaczyna trasę gdzieś w górach. 30 minut autobusem na dół do miasta. Żadnych taksówek, żadnej konkurencji. Wyglądało jak droga prywatna.Czy jak byłaś na HuaShan to też wszyscy opijali się Redbullami i zjadali ogórki?? Każdy sklepik sprzedawał długie zielone ogórki, które turyści jedli ze skórką.... może to tylko sezonowa moda...Ależ przy zejściu z kolejki na North Peak jest dokładnie to samo, tylko że autobus kosztuje 20 RMB. Co do reszty, mogłabym powiedzieć słowo w słowo to samo
;)Co do ogórków, to nie wiem czy jedli, bo jak my tam byliśmy to była taka pogoda, że oprócz nas naprawdę mało kto na tej drodze był, ale faktycznie jak właziliśmy na North Peak, to w tych wszystkich sklepikach po drodze były takie długie, cienkie ogórki, które w dodatku leżały w wodzie (i tak mi pachniało, że zachciało mi się naszego swojskiego, dobrego ogórka
:P ). Red bulle też były na sprzedaż, ale nie widziałam czy ktoś pił
;)
Widzieć to własne oczy, to zupełnie nie to samo co na zdjęciu, na mnie osobiście zrobiło to super wrażenie.
Tutaj jeszcze widok na drugą stronę - promenadę nadmorską Bund:
Chcieliśmy przejść na drugą stronę rzeki, jednak okazało się, że to nie takie łatwe, bo jedyna piesza droga pod rzeką kosztuje 50 RMB (lub 70 w dwie strony). Przeszliśmy wzdłuż rzeki poszukiwaniu czegoś darmowego, ale nic nie znaleźliśmy, więc skierowaliśmy się do domu, zastanawiając się jak u licha dostać się na ten Pudong, nie płacąc stawki dla turysty…31.08 - Szanghaj c.d.
Dziś spaliśmy dłużej, chyba po raz pierwszy na tej wycieczce. O 11 byliśmy umówieni z Chińczykiem – znajomym Szymona z czasów jego pobytu w Brukseli, który sam zaproponował abyśmy spotkali się rano i spędzili cały dzień razem – nam w to graj ;) Yang, bo tak ma na imię, trochę się spóźnił i przyszedł z dziewczyną. Dokonaliśmy wręczenia daru w postaci wódki Pan Tadeusz i poszliśmy na lunch – a raczej zostaliśmy zaprowadzeni przez naszych chińskich znajomych :) Restauracja była bardzo dobrze ukryta gdzieś w jakimś centrum handlowym – sami byśmy jej nigdy w życiu nie znaleźli. Okazało się, że chwilowo brak wolnych miejsc, ale restauracja ma specjalną poczekalnię na takie przypadki. Po chwili stolik się zwolnił, więc usadowiliśmy się a Chińczycy zaczęli dla nas zamawiać. Wybrali dla nas całe mnóstwo różnych rzeczy, a zamówienie składało się zaznaczając na przyniesionej kartce, jak w ankiecie, co chcemy. No i zaczęli przynosić: kurze nóżki (hmmmm…), ostre warzywa, pierożki różnej maści (z krewetkami, z płynnym jajkiem, z fasolą na słodko, z mięsem na słodko, z żółtkiem jajka i mlekiem – wszystkie bardzo dobre, krewetki były wsadzone w całości, należy też dodać, że różne rodzaje były zrobione z różnego ciasta), chiński „chleb”, będący raczej bardziej ciastem i przypominający gąbkę, galaretkę z papai i mleka, inny rodzaj „dumplingsów” smażonych z nadzieniem warzywnym lub mięsnym, różne rodzaje „owsianki” (porridge - zastanawiałam się jak to przetłumaczyć, bo u nas porridge to owsianka, a to nie było z owsa :P chyba kleik jest najlepszym słowem) – kleiku ryżowego: wytrawne z wieprzowiną lub kurczakiem (smakowały trochę jak rosół z ryżem) i słodkie z gruszką lub ananasem. Potem były desery: małe ciasteczka z Hongkongu, przypominające w smaku creme brulee, mus z mango (pyyyyyyyycha), coś co było mlekiem na parze i przypominało panna cottę. Ożarliśmy się jak świnie, a Chińczycy byli gotowi nam jeszcze domawiać kolejne dania, dopóki wyraźnie nie zaznaczyliśmy, że mamy już dość. Poza tym domyślnie na każdym stole stała też herbata w dzbanku i była ona donoszona, kiedy się wyczerpała. Ostatecznie rachunek wyniósł nas ok. 180 RMB za cztery osoby, więc cena bardzo przyzwoita.
Nasz stół w trakcie uczty:
Posileni udaliśmy się oglądać miasto – byliśmy na ulicy Xintiandi z restauracjami i barami (drooogooo), byliśmy też na bliżej niezidentyfikowanym bazarze mieszczącym się w plątaninie wąskich uliczek – rozglądaliśmy się za herbatą, ale wszędzie była okropna drożyzna – herbata sypana po 2-4 razy droższa niż w Polsce (a przecież do nas jeszcze trzeba ją dowieźć!). Kubki w cenach z kosmosu. Z tego bazaru pojechaliśmy metrem do ogrodów Yu. W międzyczasie wdaliśmy się w dyskusję na temat chińskich znaczków i wyszło, że:
元 – yuan, pieniądz
园- yuan, znaczy ogród – powstaje z otoczenia poprzedniego znaczka murem i wymawia się to tak samo… (to jak to odróżnić?).
W każdym razie Yu Yuan = ogród Yu, który okazał się wcale nie być ogrodem, tylko plątaniną uliczek w tradycyjnym stylu z wieloma sklepikami i słynną herbaciarnią, do której prowadzi zygzakowaty mostek (w jeziorku na którym herbaciarnia stoi pływały ryby giganty i żółwie).
Uliczka:
Zatłoczony zygzakowaty mostek i kawałek herbaciarni:
Rezygnujemy z oglądania świątyni, gdyż zapewne jest podobna do wszystkich innych, które już widzieliśmy. Decydujemy, że jedziemy taksówką do naszego miejsca kolacyjnego, które ma być koło People’s Square (niby dopiero co jedliśmy lunch a tu się już zrobiło po 17 :) ). Taksówkę łapiemy na ulicy. Przy placu wysiadamy i wpadamy na grupę ludzi tłoczących się pod budynkiem, przy ekranach z analizą techniczną kursu jakiejś spółki.
Yang wyjaśnia nam, że to są inwestorzy i spotykają się tutaj aby dyskutować, wymieniać się informacjami o giełdzie itp. Szliśmy dalej w kierunku naszej kolacji, jednak po drodze mieliśmy jeszcze obejrzeć park od randek w ciemno. W parku jest specjalne miejsce, gdzie wieszane są kartki z parametrami wszystkich poszukujących i nieraz ich zdjęciami oraz numerem telefonu. Za samych randkowiczów niejednokrotnie poszukiwania prowadzą ich rodzice, odpytując kandydatów na partnera ich dzieci. Oczywiście spotkania stron też odbywają się w parku w wyznaczonym miejscu, gdzie zbiera się całkiem spory tłumek poszukujących i poszukiwanych, wraz z ich rodzicami – Chińczycy jak zwykle nas zaskakują :D
Tutaj ogłoszenia randkowiczów:
A tu wbrew pozorom wcale nie przypadkowy tłum, a nasi randkowicze w krzyżowym ogniu pytań rodziców :D
W końcu dotarliśmy do naszej restauracji – jak zwykle ukrytej gdzieś w głębi centrum handlowego, tym razem przy Nanjing Road. Restauracja robi wrażenie baaaaaardzo bananowej. Jak poprzednio, okazuje się, że trzeb zaczekać w specjalnej poczekalni – czas oczekiwania ok. 40 minut. Nasi Chińczycy postanawiają poczekać, a nas wysyłają, żebyśmy się gdzieś przeszli. Jedziemy windą na niższe piętra domu handlowego, aby sobie pooglądać co tam mają. Niestety moda bardziej dla naszych rodziców niż dla nas, w dodatku drożyzna. Wracamy do restauracji. Nasz stolik już jest, czas zamawiać. Karta ma chyba z milion pozycji, do każdej na szczęście jest zdjęcie. Restauracja posiada w swojej ofercie także owoce morza, a z ciekawostek – zupę z płetwy rekina – Chińczycy tłumaczą nam, że raczej mało ludzi zamawia takie rzeczy ze względów ekologicznych, a poza tym ta cena –ojej. My zamawiamy wędzoną rybę, żaby na ostro, kraby, bean curd (wciąż nie wiem co to jest po polsku… google mówi, że tofu, ale tofu to tofu, a to był jakiś inny rodzaj) oraz muszelki, których zawartość została z nich wyjęta, przyrządzona i wsadzona z powrotem. Muszelki były spoko, ryba wędzona przepyszna (lekko słodka), żaba ostra ale smaczna i trochę podobna do kurczaka, za to jak dla mnie kraby były do niczego, bo za nic w świecie nie mogłam w nich znaleźć jakiegoś mięsa, które można by zjeść… Ale Szymonowi smakowały i nawet wyjadał mięso z nóżek. Na koniec w gratisie dostaliśmy talerz z owocami (w tym pomidory :P ). Za cztery osoby wyszło nas to około 240 RMB, czyli full wypas restauracja za 30 zł od osoby – znajdźcie mi takie ceny w Polsce ;)
Wędzona Ryba z przodu i żaby na drugim planie:
Kraby:
Po kolacji Chińczycy mieli nam pokazać jak dojechać na Pudong (przypominam, że dojść piechotą się nie dało) i zaprowadzić nas do supermarketu, gdzie można kupić duriana (podczas kolacji pytaliśmy czy można go kupić w Chinach). Na Pudong dotarliśmy metrem i zaraz poszliśmy do centrum handlowego, gdzie napotkaliśmy pierwszy w całych Chinach większy supermarket. Na stoisku z owocami leżały sobie całe duriany.
Obwąchaliśmy je, ale coś mało śmierdziały jak na to, co o nich słyszeliśmy. Chińczycy pokazali nam, że obok z kolei leży zapakowany w paczki sam miąższ z duriana w cenie ok. 120 RMB za kilo.
Wybraliśmy sobie jakąś taką niedużą paczkę za 28 RMB (trochę śmierdziała przez folię) i zadowoleni poszliśmy nad rzekę obejrzeć z kolei Bund z perspektywy Pudongu.
Porobiliśmy trochę zdjęć i zaproponowaliśmy jakiś deser i/lub drinki. Mieliśmy jechać na Xintiandi, w końcu jednak zmieniliśmy zdanie i pojechaliśmy pod nasz hostel aby zjeść w tamtejszym barze. Dojechaliśmy, jednak bar okazał się zamknięty, więc postanowiliśmy się już pożegnać. Chyba zamęczyliśmy biednych Chińczyków na śmierć, wyglądali na zmęczonych. Zrobiliśmy sobie tylko zdjęcie wszyscy razem i każdy wrócił do siebie. My mieliśmy jeszcze w zanadrzu naszego duriana. Faktycznie narobił nam trochę smrodku w pokoju, ale spodziewaliśmy się jakiegoś foodgasmu związanego ze smakiem, więc dzielnie to znieśliśmy, odpakowaliśmy owoc i wgryźliśmy się w śmierdzące, obłe kawałki. I tu nastąpiło wielkie… rozczarowanie. To wcale nie było pyszne! Ba, to nawet nie było dobre! Nie byliśmy nawet w stanie zjeść tego, co kupiliśmy… Niezadowoleni i źli, wyrzuciliśmy nasz owoc do kosza w korytarzu… :<01.09 - Szanghaj c.d.
Dziś znowu śpimy długo. Rano jemy plastikowe bułeczki ze sklepu i ruszamy w kierunku People’s Square, aby potem odnaleźć uliczkę, w której według przewodnika miał się znajdować jakiś „market”. Po drodze zahaczamy o kramik z Milk Tea :) Kiedy szukamy naszej uliczki, zaczepia nas po angielsku biały człowiek i proponuje swoją pomoc z znalezieniu drogi. Okazuje się, że jedyny market w okolicy tej ulicy jest przy Nanjing Road, przy końcu tej „naszej” uliczki i jest to fake market, czyli handel podróbami. Facet opowiada nam trochę o tym miejscu, przy okazji mówi, że tu mieszka i wskazuje drogę, radząc, żeby się ostro targować. No to idziemy wzdłuż tej małej uliczki w kierunku wskazanym przez faceta. Idziemy sobie i oglądamy sklepiki przy ulicy, aż tu nagle trafiamy na jeden, gdzie przed wejściem powystawianych jest pełno pudeł z żółwiami, każde pudło zawiera inny rozmiar, a żółwie są żywe i chodzą po sobie nawzajem, tyle ich jest.
Zastanawiamy się o co chodzi – czy to są żółwie do jedzenia? Szymon mówi, że może to jest sklep zoologiczny, a ja pukam się w głowę i mówię, że przecież w sklepie zoologicznym nie trzyma się żółwi w takich warunkach. Taaaaaa… Idziemy dalej, a takich sklepików robi się coraz więcej, dochodzą też takie ze świerszczami w małych klateczkach i ptaszkami.
Znajdź świerszcza :P
To chyba jednak SĄ sklepy zoologiczne, cała ulica ze sklepami zoologicznymi… Trafiamy w końcu na sklep z małymi kotami w klatce – jeden biały żałośnie do mnie miauczy, kiedy wyciągam do niego rękę. Nie wyglądają na szczęśliwe. W środku widzę też małe pieski w klatkach, wszystkie jakieś niemrawe i smutne. Kawałek dalej jest sklep z papużkami. Małe papużki faliste stłoczone są w klatce tylko odrobinę wyższej niż one same, przestrzeni mają tylko tyle aby mogły siedzieć… Jednym słowem – dramat. Zauważamy, że w sklepach z żółwiami niektóre leżą brzuchem do góry i się nie ruszają. Odechciewa mi się pić tej Milk Tea, którą ciągle trzymam w ręku i szybko wychodzimy z tej uliczki.
W końcu znajdujemy nasz fake market i ruszamy na obchód – nie żebyśmy byli zainteresowani podróbkami, ale jednak taki market pełen słynnych chińskich fake’ów to dla nas jakaś lokalna atrakcja i ciekawostka ;) Już na wejściu podobają mi się ze dwie torebki, na oko nie będące nachalnymi podróbami, ale decydujemy się najpierw obejść cały market. Idziemy alejką i z każdej strony obskakują nas natręci: „Wanna buy bag?!” „ watches, watches, sunglasses!” „you buy t-shirts??”… itp., itp. Już po 5 minutach czujemy, że dziś we śnie będą nas prześladować te głosy… W dodatku jest to z naszego punktu widzenia bez sensu, bo stwierdzamy, że nas ci natręci wyłącznie odstraszają zamiast zachęcać i boję się nawet zwolnić kroku przy jakimś stoisku, żeby zaraz mnie nie dopadli i nie zmusili do zakupu łoczy i podrabianych ajfonów… Tutaj słowo „upierdliwość” zyskuje zupełnie nowe znaczenie… Market ma ze 4 piętra, wszędzie ten sam asortyment i ci sami natręci. Stwierdzamy, że chyba jednak sprzedaż podróbek jest tu nielegalna, bo buty niby-Louboutiny mają na wkładce napis Louboutin, a na tym leży położona jakaś inna wkładka z nazwą firmy krzaka – chyba żeby w razie jakiejś kontroli szybko zakryć i udawać, że my tutaj wcale absolutnie nie sprzedajemy nic podrobionego! Wracamy na dół do torebki, która mi się podobała. Zamierzam spróbować się o nią potargować. Idąc kalkuluję swoją maksymalną cenę na 100 RMB (w oparciu o cenę podobnych torebek u nas i fakt, że przyjeżdżają one z Chin, więc w kraju produkcji musi być taniej). I tu następuje moment dnia: facet podaje mi z półki „moją” torebkę – mina mi rzednie, kiedy okazuje się, że ze strony, której nie było widać jest koślawe logo „Prada”. Moja skłonność do płacenia spada, ale cóż, zobaczmy co będzie dalej. Facet zapewnia, że to jest oryginalna Prada – ahaaa, jasne. Mówię mu, że wiem, że nie jest. No ale dobra, pytam o cenę, może jakoś dałoby radę to koślawe logo odczepić. Facet pokazuje na kalkulatorze… 3650RMB (ponad 1800zł). Chyba mnie na moment zatkało, koleś ewidentnie upadł na głowę i w dodatku dalej zapewnia, że to Prada… Mówi: podaj swoją cenę. Wstukuję zupełnie bez przekonania swoje 100, facet macha na mnie ręką, odchodzimy. Ja nadal w szoku – gościu chyba naprawdę upadł na głowę. Nie jestem w stanie sobie wyobrazić, kto mógłby się nabrać, że to oryginał i kupić to za taką cenę i w takim miejscu, które w gruncie rzeczy jest bazarem pod dachem (coś jak nasze dawne, warszawskie KDT).
Idziemy dalej Nanjing Road, oddalając się od zakupowej części tej ulicy. Naszym kolejnym celem jest restauracja polecona nam przez naszych Chińczyków – Grandma’s Kitchen, serwująca kuchnię z Kantonu. Niestety po dotarciu na miejsce okazuje się, że to co tam jest wygląda bardziej na coś na wynos, więc rezygnujemy i idziemy do kolejnej poleconej restauracji, zaznaczonej przez nas na mapie: Bi Feng Tang. Po dłuższym spacerku znajdujemy ją i wzorem wczorajszych posiłków zamawiamy 4 różne dania, aby się nimi dzielić: dumplingsy z czymś chrupkim, krewetkami i warzywami w środku, pierożki z dziwną „panierką” z wieprzowiną i czymś krabowym, ciasteczka z durianem (dajmy mu jeszcze jedną szansę!) i michę smażonych nudli, chyba z boczkiem.
Dumplingsy
Durianowe ciasteczka
Wszystko bardzo nam smakowało. Do jedzenia domyślnie był dołączony dzbanek herbaty. Zamówienie znowu składaliśmy w ten śmieszny sposób, że razem z menu dostaliśmy kartkę, na której jak na ankiecie, zaznaczaliśmy co zamawiamy i potem daliśmy to kelnerce, która zostawia nam kopię, aby potem inni kelnerzy widzieli co nam przynosić.
W sumie jedynie ciastko z durianem było takie sobie – jednak czułam w nim trochę posmak tego wczorajszego duriana – nie było takie pyszne jak to w Pekinie… Najedliśmy się porządnie za 108 RMB (za dwie osoby, czyli 27zł za osobę).
Po jedzeniu postanowiliśmy się rozdzielić, bo Szymon chciał przejechać się szybką kolejką magnetyczną Maglev na lotnisko, a ja wolałam pójść połazić po sklepach. Doszliśmy razem do metra przy West Nanjing Road, ustaliliśmy gdzie spotkamy się ponownie i że Szymon da mi znać o której, po czym pożegnaliśmy się. Ja ruszyłam na Nanjing Road, a w tym samym czasie Szymon jechał szybką kolejką (300km/h zamiast obiecanych 400 :( ) na lotnisko – czas: 8-9 minut zamiast ok. 50 metrem.
Kiedy wreszcie się spotkaliśmy, wsiedliśmy w metro i znowu pojechaliśmy na Pudong, aby zrobić jeszcze kilka zdjęć (co ostatecznie trwało dość długo :) ) i odwiedzić znany nam już supermarket w celu zrobienia tam większych zakupów – szczególnie herbacianych. Zanim jednak dotarliśmy do tego supermarketu jedliśmy w jakiejś dziwnej restauracji w centrum handlowym jakieś dziwne dania z ryb. Według mnie to najgorsze jedzenie na jakie do tej pory trafiliśmy w Chinach.
Nocne zdjęcie z Pudongu:
W supermarkecie zabawiliśmy dość długo – głównie za sprawą wyboru herbaty, opisanej tylko po chińsku… Ostatecznie ja kupiłam zieloną, zieloną z jaśminem, Pu-erh i jakąś herbatę z liczi, a Szymon jaśminową, Pu-erh i jeszcze jedną jaśminową. Wreszcie stamtąd wyszliśmy i pojechaliśmy do domu.02.09 - Szanghaj po raz ostatni :)
Dziś niestety nie było już taryfy ulgowej jeśli chodzi o spanie. Musieliśmy wstać o 9, żeby ze wszystkim zdążyć. Na śniadanie mieliśmy kolejne gumowe bułeczki (jeszcze z tydzień na tych bułeczkach i chyba sama bym się zamieniłą w świecącego na zielono plastika :P ). Wymeldowaliśmy się z hostelu i ruszyliśmy do oceanarium, które było naszym celem na dziś. Po drodze oczywiście przystanek na Milk Tea i już lądujemy na Pudongu, gdzie znajduje się oceanarium. Musimy jeszcze dokonać wymiany waluty, bo nasze banknoty z gębą Mao się już skończyły. Okazuje się, że oczywiście nie da się tego zrobić w każdym banku, a wyłącznie w Bank of China. Znalezienie jakiegoś zajmuje nam chwilę czasu – to nie takie łatwe w dzielnicy banków! :) W banku należało oczywiście odstać w kolejce, a potem sama wymiana trwała sto lat i składała się z mnóstwa dziwnych formalności. Trzeba było też wypełnić jakiś świstek, który jest potem niezbędny, aby wymienić juany, które nam zostaną, z powrotem na walutę. W końcu jednak udało nam się zdobyć kilka nowych maobanknotów i ruszyliśmy do oceanarium. Wstęp do oceanarium kosztował 160 RMB. Myślę, że było warto tyle zapłacić, bo nam obojgu bardzo się podobały różne rybki i foki – aż dziwne, że nic o tym nie wspomnieli w przewodniku (chociaż może nie, bo zauważyłam, że o wszystkim co najfajniejsze oni albo nie wspominają, albo wspominają bardzo mało, także nie polecam przewodnika DK Eyewitness… ). Oceanarium ma też najdłuższy podwodny tunel – był naprawdę super – szliśmy pod wodą a nad nami przepływały rekiny i ogromne płaszczki. Wrażenie robiły też paskudne meduzy – bleeeee :P Spędziliśmy tam sporo czasu. Niestety rybki i inne stworzonka mają to do siebie, że są cały czas w ruchu, więc ciężko było je sfotografować, mimo to zamieszczam kilka mniej lub bardziej udanych zdjęć:
Pudong za dnia (pośrodku najwyższy budynek w Szanghaju, jeszcze w budowie, chociaż wysokość docelową podobno już osiągnął):
Tutaj nowoodkryty kuzyn Grumpy Cata - Grumpy Fish :D
Nasz słodki ulubieniec:
Ruchliwe pingwiny:
Obleśne meduzy :D
Podwodny tunel, tu były rekiny, ogromne płaszczki i żółwie wodne, super sprawa jak tak przepływają nad głową ;)
Po wyjściu uznaliśmy, że trzeba jechać coś zjeść i pędzić na dworzec, na nasz pociąg do Pekinu. Postanowiliśmy zjeść w naszym barze hotelowym. Po drodze w markecie spontanicznie kupujemy sushi – 6 szt. za 6 RMB z kawałkiem, czyli prawie za darmo, bo to były takie duże maki. Po dotarciu do baru zamówiliśmy – ja pierożki z wieprzowiną i krewetkami, a Szymon nudle z jagnięciną – dostał szerokie kluski w zupie (z łyżką!) z jakimiś kiełkami i zielskiem. Oboje nażarliśmy się tymi niepozornymi porcjami do pełna. Jedzenie popijaliśmy herbatą chryzantemową.
Po posiłku pojechaliśmy na dworzec. Kupiliśmy wcześniej po pudle nudli na drogę (podpatrzyliśmy, że wszyscy Chińczycy jedzą to w pociągu :P ) i po „bułce” na rano. Odebraliśmy bilety w kasie, po pewnym czasie oczekiwania załadowaliśmy się do pociągu i jedziemy. Po pewnym czasie postanowiliśmy zalać nasze chińskie zupki z Chin (koszt ok. 4,70 RMB za pudło 82,5g), korzystając z dostępnego w każdym pociągu kraniku z wrzątkiem. Ja kupiłam zupkę seafood – była nawet spoko, chociaż sifud mocno udawany (mniej więcej podobny poziom do porannych bułeczek, tylko może bardziej wata niż plastik :D ). Szymona zupa była ostrrraaaa a i tak nie wrzucił do niej podejrzanie wyglądających zielonych papryczek, które odważyłam się jedynie dotknąć językiem, a i tak mnie nieźle wypaliły. Kubki od zupek postanowiliśmy zachować na następny dzień, na kolejne zupki (mądrze przywieźliśmy sobie z Polski zupki w paczce, ale nie wzięliśmy miski, w której moglibyśmy je przyrządzać). W przedziale trafili nam się wreszcie jacyś mało gadatliwi Chińczycy – każdy ogląda coś na swoim tablecie.
Do Pekinu dojechaliśmy mniej więcej o czasie. Po dotarciu do miasta pojechaliśmy do naszego hostelu, niestety było jeszcze za wcześnie, żeby się zameldować, więc zostawiliśmy tylko nasz bagaż i tacy bardzo czyści polecieliśmy zwiedzać Świątynię Nieba. Oczywiście jak to w Chinach – wstęp na teren płatny oddzielnie (15 RMB) i wstęp do samej świątyni, czy raczej jej elementu oddzielnie (20 RMB). Można też kupić bilet „all In” za 35 RMB i obejmuje on wejście do parku oraz 3 atrakcji świątynnych (oprócz Hall of Prayers jest to Ołtarz Ofiarny i jeszcze jeden pawilon z tablicami). My kupiliśmy ten duży bilet. Park dookoła wydaje się bardzo duży, jednak nam się raczej spieszyło, więc poszliśmy prosto do najbardziej charakterystycznego, okrągłego budynku: Hall of Prayers.
Obejrzeliśmy wystawy w pobocznych pawilonach i chcieliśmy wejść do budynku, niestety okazało się, że tam się nie wchodzi, można tylko zajrzeć do środka przez barierkę, przy której tłoczy się setka Chinoli i każdy stoi przy niej godzinę, nie wiadomo po co… Biorąc pod uwagę, że ta atrakcja sama w sobie kosztuje 20 RMB to trochę słabo. Przy wyjściu zatrzymaliśmy się oglądając pocztówki. To nasz ostatni dzień, więc potrzeba kupienia pocztówek stała się dość paląca – niestety wszystkie były brzydkie i w zestawach, po co najmniej 10. Ostatecznie znajdujemy jeden zestaw „Best in Beijing” i decydujemy się go kupić na spółkę – 20 pocztówek za 30 RMB. Pytam przy okazji o znaczki – tak, mają – pan pokazuje nam znaczek z ceną 15 RMB za jeden. Kolejny, który chyba upadł na głowę… Chwilę zastanawiamy się czy to możliwe, żeby znaczek do Europy kosztował 7,5zł, ale stwierdzamy, że chyba jednak nie i odchodzimy bez znaczków – w tym kraju próbują ludzi oskubać nawet na znaczkach…
Dalej oglądamy pawilon z jakimiś tabliczkami i murem dookoła, który ma niby przenosić dźwięki – niestety nie ma jak sprawdzić, bo mur jest… Ogrodzony. No tak, jesteśmy w Chinach, tu nawet mur trzeba ogrodzić…
No nic, idziemy dalej. Kolejną atrakcją jest ołtarz, na którym składane były ofiary za dobre plony – nie dało się nawet za bardzo zrobić zdjęcia, bo stała tam cała kolejka ludzi, chcąca mieć zdjęcie na ołtarzu.
Jak widać te kręgi na Ołtarzu powtarzają wzór kręgów dookoła Hall of Prayers. Nic nie jest tu przypadkowe, liczba kręgów, schodków między każdym kręgiem itd. - wszystko ma swoje znaczenie.
W ten oto sposób obejrzeliśmy wszystkie atrakcje w kompleksie Świątyni Nieba. Zrobiło się też akurat po 12, więc pojechaliśmy do hostelu się zameldować i umyć. Przy okazji wypisaliśmy też pocztówki z zamiarem wysłania ich czym prędzej.
Naszym kolejnym celem była kaczka po Pekińsku w restauracji znalezionej nam przez naszych Chińczyków z Szanghaju. Po drodze zapytaliśmy w recepcji gdzie można kupić znaczki i okazało się, że w ogóle można te kartki zostawić im a oni je wyślą. Koszt: 5 RMB za jedną, czyli 3 razy taniej niż próbował nam wcisnąć koleś w Świątyni. Mało brakowało a dalibyśmy się zrobić w konia, bo kto by pomyślał, że nawet na znaczkach chcą nas oszukać… Bądźcie ostrzeżeni ;)
Znalezienie restauracji od kaczki zajęło nam trochę czasu, bo jak zwykle była trochę schowana. W środku nikogo nie było, co trochę wzbudziło naszą czujność, ale zorientowaliśmy się, że chyba po prostu dopiero otworzyli. Restauracja dosyć droga i bananowa (nazywała się Si Ji Min Fu), wygląda na to, że kaczka jest ich specjalnością – co ciekawe w menu nie nazywało się to „Peking Duck” tylko po prostu roast duck. Koszt całej kaczki to 178 RMB. Pan kelner uprzedził nas, że na kaczkę czeka się ok. 80 minut, więc zamówiliśmy jeszcze tofu, aby nie uschnąć z głodu. Tofu oczywiście okazało się baaardzo ostre.
Zamówiliśmy też dzbanek herbaty chryzantemowej – 20 RMB za taki sam dzbanek, za jaki dzień wcześniej w barze w Szanghaju zapłaciliśmy 5 RMB… W końcu przyjechała też kaczka. Wcześniej zamówiły ją dziewczyny przy stoliku obok, więc mogliśmy podpatrzeć jak to wygląda. Kaczkę w całości przynosi Pan Kucharz, kładzie na specjalnym stoliku i przy nas, z wielką wprawą kroi: najpierw odkraja płat skóry, potem kroi plasterki kaczki i układa na małym talerzyku dookoła, by na końcu przykryć to odkrojoną na początku skórą. To samo powtarza z drugą połową kaczki i drugim talerzykiem.
Kaczka jeszcze w całości:
A tutaj już "obrobiona" przez Pana Kucharza (ta z lewej już trochę zjedzona :) ):
Na końcu bierze głowę kaczki i o coś nas pyta – Szymon kiwa głową, że tak, więc kucharz przekraja głowę na pół, kładzie na oddzielny talerzyk z innymi „odpadami” i podaje nam. Chyba właśnie zgłosiliśmy chęć jedzenia głowy kaczki :D Cały rytuał był zgodny z tym, co opisano w naszym przewodniku. Do kaczki, również zgodnie z przewodnikiem, zamówiliśmy naleśniki na parze i po talerzyku dodatków, na który składały się m.in. ogórek, chyba cykoria (krojone w paseczki), chrzan, sos do kaczki i inne niezidentyfikowane rzeczy.
Jadło się to tak, że nakładało się to wszystko łącznie z kaczką do naleśnika, zawijało i jadło. Kaczka była naprawdę pyszna, bardzo nam smakowała - nawet teraz mi ślinka cieknie na samą myśl ;)
Po kaczce poszliśmy na Wangfujing, bo było niedaleko, a potrzebowaliśmy kupić jakieś pamiątki. Przeszliśmy uliczką z pamiątkami i Szymon kupił zestaw: czajnik typu rozjechany jeż (w sensie taki płaski :P ) + 4 kubeczki za 180 RMB wytargowane z 365. Nie był to zestaw super wysokich lotów, więc cena początkowa nieadekwatna, ale był w sumie całkiem fajny. Ja oglądałam jeszcze mały, żeliwny czajniczek, ale nawet nie miałam połowy tego, co on kosztował, więc odpuściłam. Z Wangfujing pojechaliśmy na Nanluoguxiang (dalej w poszukiwaniu pamiątek), niestety tam też nic nie kupiliśmy – mam wrażenie, że te chińskie pamiątki są okropnie drogie jak na jakość, jaką sobą reprezentują, dlatego też ostatecznie nic nie kupiłam – nie będę płacić majątku za jakiś badziew. Szczególnie że tak na dobrą sprawę wszystkie te rzeczy można znaleźć i kupić w internecie, siedząc w domu w Polsce, taniej, z darmową przesyłką i jeszcze przyjedzie mi to do domu ;) Na koniec kupiłam miodową Milk Tea i pojechaliśmy do hostelu.
Pisalaś o tym, że zapłaciliście za mało za metro i zwialiście. Na każdej stacji metra przynajmniej w Hanghzou jest kasa 'Excess fare' gdzie można uiścic niedopłatę - 1 RMB. Kasjerka doładowala mi kartę i bramka wypuściła mnie bez problemu.
Pocztówki w Pekinie też były w większości okropne :P W Szanghaju trochę lepsze, ale przedstawiały głównie nowoczesną stronę miasta, a my chcieliśmy jakieś bardziej tradycyjnie chińskie.
Jeśli chodzi o wagon restauracyjny to byliśmy w jednym w drodze z Hua Shan do Xi'an, wyglądało to tak:
(tutaj kolejarze jedzą, a my robiliśmy zdjęcie z ukrycia :P )
To był pociąg jadący z daleka, więc pewnie podobnie to wygląda w innych długodystansowych. Jeśli chodzi o korzystanie to tylko piwo, więc na temat jedzenia się nie wypowiem :P
Rzeczywiście widziałam potem te kasy, ale akurat tam w Xi'an nie rzuciła mi się w oczy, poza tym jak Chinka z okienka zaczęła się na nas wydzierać to spanikowaliśmy i chcieliśmy po prostu jak najszybciej się stamtąd oddalić :D