Naszła mnie wczoraj refleksja, że Madagaskar to najprzyjemniejszy z najbiedniejszych krajów świata. Inne w tej kategorii (Sudan Południowy, Burundi, DRK, Republika Środkowoafrykańska czy Niger) są jednak znacznie mniej przyjazne. Powstaje pytanie dlaczego Madagaskar jest tak biedny. W porównaniu do swoich konkurentów o tytuł najbiedniejszego cieszył się względną stabilnością, relatywną jednością władzy centralnej, brakiem wojny domowej, a jednak jest biedniejszy niż np. sąsiednie Komory. Oprócz przyjazności należy przyznać, że jest też bardzo czysty, znów chyba najczystszy z najbiedniejszych.Wczoraj relacji nie było, bo nie za bardzo było o czym pisać – znów spędziliśmy cały dzień w drodze, której największą atrakcją był spotkany na szosie kameleon.
Dziś było znacznie lepiej. Rozpoczęliśmy od krótkiego zwiedzania Antsirabe – było nie było trzeciego miasta kraju. Za wiele tam nie ma, ale warto obejrzeć pomnik Fahaleovantena, pokazujący plemiona Madagaskaru w świetle odzyskanej niepodległości.
Zwiedziliśmy jeszcze całkiem ciekawą katedrę. Katedrę odwiedziliśmy też w Ambositrze, ale ta była znacznie mniej interesująca i po prostu uboższa. Samo miasto wydało się nam jednak ładniejsze niż Antsirabe, z bardziej widocznymi śladami kolonialnej przeszłości.
Jak to na Madagaskarze bywa, większość dnia spędziliśmy w drodze. Tym razem było łatwiej, bo temperatura oscylowała w granicach 20 stopni. Wschodnia część Madagaskaru jest też dużo bardziej zielona, do listopada spadło tu sporo deszczy, co ludzie wykorzystują do intensywnego sadzenia ryżu. Soczyście zielone tarasy ryżowe wkomponowane we wzgórza tworzą niezwykle malowniczy krajobraz.
W miarę wcześnie dotarliśmy do celu podróży – Parku Narodowego Ranomafana. Tutaj krajobraz zmienił się drastycznie, wjechaliśmy do najprawdziwszego lasu deszczowego. Temperatura spadła do 16 stopni i zaczął siąpić deszcz, przez co mijane po drodze wielkie wodospady były trochę słabiej widoczne.
W takich warunkach udaliśmy się na nocne zwiedzanie, które wybiera sporo turystów. Nocne zwiedzanie odbywa się przy drodze, na samej granicy parku, do którego nie można wchodzić po zmroku. Celem było przede wszystkim wypatrywanie mikruska rdzawego, jednego z najmniejszych lemurkowatych i w ogóle ssaków naczelnych. Ta małpiatka bardziej przypomina szczura niż małpy i jest wabiona przez przewodników smarowaniem gałęzi miąższem banana. Przychodzi na chwilę, liże gałąź i szybko ucieka. Niestety, mimo dziesiątek prób nie udało mi się zrobić zupełnie ostrego zdjęcia. Muszę zainwestować w lepszy sprzęt, a tymczasem pokazuję najlepszą próbę.
Oprócz mikruska widzieliśmy kilka kameleonów (w świetle latarki zmieniały kolor z zielonego na brązowy) i kilkanaście żab, których nazwy nie pamiętam. Tutaj miałem nieco więcej szczęścia do fotografii.
Śpimy w domkach w środku dżungli, jutro z samego rana zwiedzanie parku już za dnia.Madagaskar to kraj rannego wstawania – dziś pobudka nastąpiła koło 6.30, a o 7.30 zameldowaliśmy się przy kasie biletowej Parku Narodowego Ranomafana. Tam stało już całkiem sporo samochodów i ze dwudziestu przewodników gotowych do oferowania swoich usług. My mieliśmy swojego z wczoraj, stąd nie musieliśmy wybierać. Bilety wstępu tak jak poprzednio w Tsingy – 55k dorosły, 25k dziecko, 10k za dorosłego „community tax”. Stawka za przewodnika zależna od długości trasy – my wybraliśmy średnio długą, co skutkowało zubożeniem o 120k ariary. Ta średnio długa miała trwać 3-4 godziny i zdaniem przewodnika nie była specjalnie trudna. Oprócz przewodnika dołączył do nas tropiciel zwierząt, który chodził własnymi ścieżkami i miał dawać znać przewodnikowi gdy coś wypatrzy. Z rana było dość chłodno, tak z 15 stopni, a na dodatek siąpił deszcz lub skraplała się mgła – wszędzie było bardzo mokro.
Jeszcze przy samej bramie mogliśmy obejrzeć piękne okazy ćmy księżycowej (argema) spoczywające na pobliskim drzewie.
Trasa już na początku dała się we znaki, bo trzeba było pokonać wiele schodów, a tam gdzie schodów nie było uważać na nogi. Poślizgnąć się było bardzo łatwo – aż cud, że nikt z nas nie wylądował na tyłku.
Symbolem parku jest symbol Madagaskaru, czyli lemury. W parku Ranomafana żyje ich 12 gatunków, ale pięć z nich jest praktycznie nie do zobaczenia. Pozostaje więc 7, z których udało się zobaczyć 5. Musieliśmy wierzyć przewodnikowi na słowo, że to są różne rodzaje, bo dla nas wyglądały bardzo podobnie, tym bardziej, że większości wypatrywaliśmy wysoko na koronach drzew. Traf chciał, że każdemu zrobiłem co najmniej jedno (większości tylko jedno) przyzwoite zdjęcie. A więc po kolei widzieliśmy:
Lemur czerwonoczelny - red-fronted brown lemur – eulemur rufifrons
A poza lemurami udało się zobaczyć m.in. owada, który opanował zdolność kamuflażu do perfekcji i kilka endemicznych ptaków, którym nie udało się zrobić dobrego zdjęcia.
Cały trekking zamiast zakładanych 3-4 godzin zajął nam cztery i pół i był niesamowicie męczący. Aby podejrzeć lemury trzeba było często schodzić ze szlaku i przedzierać się przez dżunglę, a wszystko to na silnie pochyłym terenie. Pod koniec córka już mocno strajkowała i po raz pierwszy podczas tej podróży głęboko zasnęła w samochodzie.
Śpimy w Ambositrze, w miejscu zwanym Le Miamiam Glouglou, gdzie jesteśmy jedynymi gośćmi, a menu restauracji liczy chyba ze sto pozycji. Mimo wszystko francuski właściciel stwierdził, że prawie całe menu jest dostępne. I rzeczywiście, zostaliśmy bardzo porządnie obsłużeni. Zaletą większości świata frankofońskiego jest przywiązanie do kuchni i to na Madagaskarze też widać.Nie bardzo wiedzieliśmy co zrobić z dzisiejszym dniem. Na jazdę dużo bardziej na południe nie mieliśmy czasu, a szkoda, bo tam znajduje się piękny Park Narodowy Isalo. Aby trochę zabić czas pojechaliśmy na północny zachód. Trochę zachęcił nas do tego kierowca twierdząc, że droga z Antsirabe do Soavinandriany jest bardzo dobra. Wcale nie koloryzował, po raz pierwszy na Madagaskarze jechaliśmy po normalnej, równej drodze. Dlaczego tak nie może być w całym kraju?
Cieszyliśmy się nie tylko z drogi, ale i z możliwości poznania Madagaskaru od nieznanej wcześniej strony. Mijając jedne z najwyższych szczytów wyspy wjechaliśmy w krajobraz, którego jeszcze nie doświadczaliśmy – zielone powulkaniczne wzgórza porośnięte gęstym lasem iglastym. Przejechaliśmy też obok dużego jeziora Itasy, jednego z największych w środkowym Madagaskarze. W dodatku, temperatura zrobiła się wręcz idealna – około 23 stopni.
Atrakcją numer jeden miały być dzisiaj wodospady Les chutes de la Lily, nazwane tak od nazwy rzeki, na której się utworzyły. Wjazd 5k obcokrajowiec, 2k samochód, przewodnik „co łaska”, ale jak rzucił stawkę 50k, to go w żywe oczy wyśmiałem. Dostał z dwoma pomagierami w sumie 20k za około godzinę „oprowadzania”, a właściwie doprowadzenia nas do wodospadów. O ile mogłem się zorientować po zdjęciach, zdecydowana większość zwiedzających dochodzi tylko do pierwszego. A szkoda, bo drugi, oddalony o jakieś 20 minut drogi, jest wyższy i potężniejszy. Całość wiedzie przez malownicze pola ryżowe wzdłuż wijącej się rzeki Lily.
Śpimy w pobliskim Ampefy, miejscu bardzo popularnym wśród mieszkańców Antananarywy. Hoteli tu bez liku, choć na booking.com pokazują się tylko dwa. Warto popytać we własnym zakresie – znaleźliśmy hotel lepszy i tańszy niż najtańszy na booking. A wcześniej na obiad zjadłem typowe danie malgaskie, tj. żabie udka. Wpływy francuskie są tu ciągle bardzo widoczne, a po francusku mówiły nawet dzieci z zabitych dechami wsi koło Bekopaki. Większość zagranicznych turystów to Francuzi, choć spotkaliśmy też dwie pary z Polski.
PS @wersus79 Pamięć o Beniowskim chyba tu nie zginęła, w Antsirabe jedna z ulic w centrum nazywa się Rue BeniovskyDziś zdaję relację z kronikarskiego obowiązku, bo niewiele się u nas działo. Wyspaliśmy się wyjątkowo do 7 rano i wyjechaliśmy o 8.00. Miał być luźny dzień – 6h jazdy do Parku Narodowego Andasibe i nocleg nieopodal. Wszystko szło dobrze do czasu, gdy koło 13.30 zdecydowaliśmy aby odbić lekko w prawo i zwiedzić miejsce z listy informacyjnej UNESCO zwane „Industrialne dziedzictwo Mantasoa”.
Wieś (miasteczko?) Mantasoa od głównej drogi dzieli tylko 12 km dystansu drogowego. Ile czasu można pokonywać ten dystans samochodem terenowym? Okazało się, że prawie równo godzinę. Średni biegacz z krajów po drugiej stronie Kanału Mozambickiego dużo szybciej by ten dystans pokonał na własnych nogach.
Po co tam się pchać? Warto choćby po to, żeby zobaczyć miejsce z najprzyjemniejszym chyba klimatem na Madagaskarze – na sporej wysokości, tuż obok jeziora położonego wśród lasów iglastych. No i po to, żeby zobaczyć unikalne miejsce związane z rozwojem przemysłowym Madagaskaru w czasach, gdy był jeszcze państwem formalnie niepodległym, tj. w latach trzydziestych XIX w. Wówczas to na zlecenie królowej Ranavalony I (i ze wsparciem 20 tysięcy niewolników) Francuz Jean Laborde, który dostał się na Madagaskar jako rozbitek, stworzył w Mantasoa kompleks przemysłowy, produkujący przede wszystkim armaty i inną broń. Kompleks działał tylko kilkanaście lat, bo imć Laborde – uprzednio wielki faworyt królowej – wdał się w intrygę przeciwko jej rządom i musiał opuścić kraj. Wrócił trochę później, kiedy faktyczne rządy objął syn królowej Radama II.
Do dziś w Mantasoa zachowało się zaskakująco dużo z dziedzictwa Jeana Laborde’a. Po pierwsze jego dom – dziś zamieniony w muzeum (otwierane na życzenie, ale większość eksponatów można było zobaczyć przez okno). Po drugie – jego grobowiec. Po trzecie i najważniejsze – piece hutnicze oraz budynki, w których produkowano armaty. Do dziś w kompleksie przemysłowym Mantasoa uczą się dzieci w szkole, którą w Polsce nazwalibyśmy technikum mechanicznym, można więc powiedzieć, że jego dziedzictwo jest wciąż żywe.
Dom Jeana Laborde'a
Jego grobowiec:
Piec cementowy służący niegdyś przemysłowi zbrojeniowemu dziś przejęli pacyfiści
:)
Ale pozostałe dziedzictwo trzyma się dobrze:
Do rolnictwa wszakże industrializacja za bardzo nie dotarła
;-)
Wypad do Mantasoa sprawił, że nie dotarliśmy do Andasibe. Śpimy w Moramandze, jutro z rana w planach zwiedzanie kolejnego parku narodowego z lemurami.Trochę się obawiałem dzisiejszej wycieczki do Parku Narodowego Andasibe. To w końcu ten sam ekosystem, co widziana parę dni wcześniej Ranomafana, podobne zwierzęta… Okazało się, że niepotrzebnie. W zasadzie poza kameleonami nie widzieliśmy żadnych zwierząt, które się powtarzały. Widzieliśmy za to kilkanaście nowych, a nasz trekking – dużo mniej wymagający niż ten w Ranomafana – okazał się bardzo przyjemny.
Wystartowaliśmy bardzo późno, bo około 9.00 i wybraliśmy trasę długą, która miała zająć trzy do czterech godzin, faktycznie zajęła trzy i pół. Wstęp z przewodnikiem kosztował 70k ariary (koszt jest zależny od długości trasy), więc za naszą czwórkę wyszło 280k (przypomnę, około 280 zł).
Rozpocznę od zdjęcia gekona z rodzaju uroplatus (prawdopodobnie płaskogon wielki), największego chyba mistrza kamuflażu, jakiego do tej pory widzieliśmy. Czy komuś się uda znaleźć go na zdjęciu? Na wszelki wypadek na końcu zamieszczam to samo zdjęcie z podpowiedzią, jak również kilka innych zdjęć tej wspaniałej jaszczurki. Wypatrzyć go niemal nie sposób, naszemu przewodnikowi udało się to dwukrotnie, co – jak sam przyznał – praktycznie się nie zdarza podczas jednego trekkingu.
Tym razem lemurów widzieliśmy tylko dwa rodzaje – przede wszystkim indrisa krótkoogonowego, krytycznie zagrożonego największego lemura świata. W Andasibe indrisy występują dość często i choćby z racji rozmiarów najłatwiej je zobaczyć. Widzieliśmy je dwa razy, z czego po raz drugi to ja, a nie przewodnik, zauważyłem je pierwszy. Do tej pory pękam z dumy
:)
Poza indrisem widzieliśmy jeszcze maki brązowego (black face brown lemur). Żadnego z gatunków widzianych wcześniej w Ranomafana tu nie spotkaliśmy.
Spotkaliśmy za to kilka innych gekonów, kraby i żabki stanowiące ich pożywienie, a przede wszystkim jedno z moich marzeń – madagaskarskiego boa naziemnego. Leżał sobie zwinięty trawiąc jakiegoś kolczastego zwierzaka.
Podsumowując – wspaniała wizyta w pięknym parku, dostępnym ze stolicy nawet jako jednodniowa wycieczka (droga zajmuje 3h w jedną stronę).
Super wyprawa! Też bardzo interesuje mnie ten kierunek, więc bardzo Wam kibicuję! Samemu samochodem chyba bym się nie odważył, za dużo się naczytałem złych rzeczy, ale z kierowcą lokalnym to już zupełnie inna sprawa :-) Czekam na dalsze odcinki!
Super wyprawa! Też bardzo interesuje mnie ten kierunek, więc bardzo Wam kibicuję! Samemu samochodem chyba bym się nie odważył, za dużo się naczytałem złych rzeczy, ale z kierowcą lokalnym to już zupełnie inna sprawa
:-) Czekam na dalsze odcinki!
Dzięki za fajną relację. Pozwolę sobie wtrącić 3 grosze. Teraz na TVP1 dokument "Śladami Beniowskiego" z roku 2021. Godzinny film, dużo pięknych kadrówQuote:Historię Maurycego Beniowskiego poznajemy poprzez pasjonata i odkrywcę, Alberta Ziębę, który od ponad dwudziestu lat poszukuje śladów Beniowskiego na wyspie Madagaskar. Sam będąc polskim emigrantem w Belgii, po ukończeniu studiów plastycznych postanawia wyjechać na Madagaskar. Tu odkrywa na nowo postać Maurycego Beniowskiego i zaczyna odkrywać ślady jakie po sobie zostawił na wyspie. Z kamerą towarzyszymy wyprawie polskich pasjonatów, przemierzających wyspę według pierwszej drogi, wytyczonej właśnie przez Maurycego Augusta Beniowskiego. Film pokazuje drogę, która mimo upływu czasu wygląda jak w czasach kiedy przemierzał ją Beniowski. Przecina niezliczone rzeki, góry i doliny, mijając wioski, do których biały człowiek nigdy nie dociera.
Podepnę się, bo właśnie wracam z drugiego miesięcznego wyjazdu motocyklowego (poprzedni w 2018) na Madagaskar. Gdyby ktoś miał jakieś pytania to chętnie odpowiem/pomogę. Tak jak pisał autor tematu kraj jest niezwykły a ludzie niebywale mili, uprzejmi, delikatni i przyjaźni.
Naszła mnie wczoraj refleksja, że Madagaskar to najprzyjemniejszy z najbiedniejszych krajów świata. Inne w tej kategorii (Sudan Południowy, Burundi, DRK, Republika Środkowoafrykańska czy Niger) są jednak znacznie mniej przyjazne. Powstaje pytanie dlaczego Madagaskar jest tak biedny. W porównaniu do swoich konkurentów o tytuł najbiedniejszego cieszył się względną stabilnością, relatywną jednością władzy centralnej, brakiem wojny domowej, a jednak jest biedniejszy niż np. sąsiednie Komory. Oprócz przyjazności należy przyznać, że jest też bardzo czysty, znów chyba najczystszy z najbiedniejszych.Wczoraj relacji nie było, bo nie za bardzo było o czym pisać – znów spędziliśmy cały dzień w drodze, której największą atrakcją był spotkany na szosie kameleon.
Dziś było znacznie lepiej. Rozpoczęliśmy od krótkiego zwiedzania Antsirabe – było nie było trzeciego miasta kraju. Za wiele tam nie ma, ale warto obejrzeć pomnik Fahaleovantena, pokazujący plemiona Madagaskaru w świetle odzyskanej niepodległości.
Zwiedziliśmy jeszcze całkiem ciekawą katedrę. Katedrę odwiedziliśmy też w Ambositrze, ale ta była znacznie mniej interesująca i po prostu uboższa. Samo miasto wydało się nam jednak ładniejsze niż Antsirabe, z bardziej widocznymi śladami kolonialnej przeszłości.
Jak to na Madagaskarze bywa, większość dnia spędziliśmy w drodze. Tym razem było łatwiej, bo temperatura oscylowała w granicach 20 stopni. Wschodnia część Madagaskaru jest też dużo bardziej zielona, do listopada spadło tu sporo deszczy, co ludzie wykorzystują do intensywnego sadzenia ryżu. Soczyście zielone tarasy ryżowe wkomponowane we wzgórza tworzą niezwykle malowniczy krajobraz.
W miarę wcześnie dotarliśmy do celu podróży – Parku Narodowego Ranomafana. Tutaj krajobraz zmienił się drastycznie, wjechaliśmy do najprawdziwszego lasu deszczowego. Temperatura spadła do 16 stopni i zaczął siąpić deszcz, przez co mijane po drodze wielkie wodospady były trochę słabiej widoczne.
W takich warunkach udaliśmy się na nocne zwiedzanie, które wybiera sporo turystów. Nocne zwiedzanie odbywa się przy drodze, na samej granicy parku, do którego nie można wchodzić po zmroku. Celem było przede wszystkim wypatrywanie mikruska rdzawego, jednego z najmniejszych lemurkowatych i w ogóle ssaków naczelnych. Ta małpiatka bardziej przypomina szczura niż małpy i jest wabiona przez przewodników smarowaniem gałęzi miąższem banana. Przychodzi na chwilę, liże gałąź i szybko ucieka. Niestety, mimo dziesiątek prób nie udało mi się zrobić zupełnie ostrego zdjęcia. Muszę zainwestować w lepszy sprzęt, a tymczasem pokazuję najlepszą próbę.
Oprócz mikruska widzieliśmy kilka kameleonów (w świetle latarki zmieniały kolor z zielonego na brązowy) i kilkanaście żab, których nazwy nie pamiętam. Tutaj miałem nieco więcej szczęścia do fotografii.
Śpimy w domkach w środku dżungli, jutro z samego rana zwiedzanie parku już za dnia.Madagaskar to kraj rannego wstawania – dziś pobudka nastąpiła koło 6.30, a o 7.30 zameldowaliśmy się przy kasie biletowej Parku Narodowego Ranomafana. Tam stało już całkiem sporo samochodów i ze dwudziestu przewodników gotowych do oferowania swoich usług. My mieliśmy swojego z wczoraj, stąd nie musieliśmy wybierać. Bilety wstępu tak jak poprzednio w Tsingy – 55k dorosły, 25k dziecko, 10k za dorosłego „community tax”. Stawka za przewodnika zależna od długości trasy – my wybraliśmy średnio długą, co skutkowało zubożeniem o 120k ariary. Ta średnio długa miała trwać 3-4 godziny i zdaniem przewodnika nie była specjalnie trudna. Oprócz przewodnika dołączył do nas tropiciel zwierząt, który chodził własnymi ścieżkami i miał dawać znać przewodnikowi gdy coś wypatrzy. Z rana było dość chłodno, tak z 15 stopni, a na dodatek siąpił deszcz lub skraplała się mgła – wszędzie było bardzo mokro.
Jeszcze przy samej bramie mogliśmy obejrzeć piękne okazy ćmy księżycowej (argema) spoczywające na pobliskim drzewie.
Trasa już na początku dała się we znaki, bo trzeba było pokonać wiele schodów, a tam gdzie schodów nie było uważać na nogi. Poślizgnąć się było bardzo łatwo – aż cud, że nikt z nas nie wylądował na tyłku.
Symbolem parku jest symbol Madagaskaru, czyli lemury. W parku Ranomafana żyje ich 12 gatunków, ale pięć z nich jest praktycznie nie do zobaczenia. Pozostaje więc 7, z których udało się zobaczyć 5. Musieliśmy wierzyć przewodnikowi na słowo, że to są różne rodzaje, bo dla nas wyglądały bardzo podobnie, tym bardziej, że większości wypatrywaliśmy wysoko na koronach drzew. Traf chciał, że każdemu zrobiłem co najmniej jedno (większości tylko jedno) przyzwoite zdjęcie. A więc po kolei widzieliśmy:
Lemur czerwonoczelny - red-fronted brown lemur – eulemur rufifrons
Lemuria czerwonobrzucha – red-bellied lemur – eulemur rubriventer
Maki szerokonosy - greater bamboo lemur – prolemur simus
Maki szary - grey bamboo lemur – hapalemur griseus
Maki złoty - golden lemur – hapalemur aureus
A poza lemurami udało się zobaczyć m.in. owada, który opanował zdolność kamuflażu do perfekcji i kilka endemicznych ptaków, którym nie udało się zrobić dobrego zdjęcia.
Cały trekking zamiast zakładanych 3-4 godzin zajął nam cztery i pół i był niesamowicie męczący. Aby podejrzeć lemury trzeba było często schodzić ze szlaku i przedzierać się przez dżunglę, a wszystko to na silnie pochyłym terenie. Pod koniec córka już mocno strajkowała i po raz pierwszy podczas tej podróży głęboko zasnęła w samochodzie.
Śpimy w Ambositrze, w miejscu zwanym Le Miamiam Glouglou, gdzie jesteśmy jedynymi gośćmi, a menu restauracji liczy chyba ze sto pozycji. Mimo wszystko francuski właściciel stwierdził, że prawie całe menu jest dostępne. I rzeczywiście, zostaliśmy bardzo porządnie obsłużeni. Zaletą większości świata frankofońskiego jest przywiązanie do kuchni i to na Madagaskarze też widać.Nie bardzo wiedzieliśmy co zrobić z dzisiejszym dniem. Na jazdę dużo bardziej na południe nie mieliśmy czasu, a szkoda, bo tam znajduje się piękny Park Narodowy Isalo. Aby trochę zabić czas pojechaliśmy na północny zachód. Trochę zachęcił nas do tego kierowca twierdząc, że droga z Antsirabe do Soavinandriany jest bardzo dobra. Wcale nie koloryzował, po raz pierwszy na Madagaskarze jechaliśmy po normalnej, równej drodze. Dlaczego tak nie może być w całym kraju?
Cieszyliśmy się nie tylko z drogi, ale i z możliwości poznania Madagaskaru od nieznanej wcześniej strony. Mijając jedne z najwyższych szczytów wyspy wjechaliśmy w krajobraz, którego jeszcze nie doświadczaliśmy – zielone powulkaniczne wzgórza porośnięte gęstym lasem iglastym. Przejechaliśmy też obok dużego jeziora Itasy, jednego z największych w środkowym Madagaskarze. W dodatku, temperatura zrobiła się wręcz idealna – około 23 stopni.
Atrakcją numer jeden miały być dzisiaj wodospady Les chutes de la Lily, nazwane tak od nazwy rzeki, na której się utworzyły. Wjazd 5k obcokrajowiec, 2k samochód, przewodnik „co łaska”, ale jak rzucił stawkę 50k, to go w żywe oczy wyśmiałem. Dostał z dwoma pomagierami w sumie 20k za około godzinę „oprowadzania”, a właściwie doprowadzenia nas do wodospadów. O ile mogłem się zorientować po zdjęciach, zdecydowana większość zwiedzających dochodzi tylko do pierwszego. A szkoda, bo drugi, oddalony o jakieś 20 minut drogi, jest wyższy i potężniejszy. Całość wiedzie przez malownicze pola ryżowe wzdłuż wijącej się rzeki Lily.
Śpimy w pobliskim Ampefy, miejscu bardzo popularnym wśród mieszkańców Antananarywy. Hoteli tu bez liku, choć na booking.com pokazują się tylko dwa. Warto popytać we własnym zakresie – znaleźliśmy hotel lepszy i tańszy niż najtańszy na booking. A wcześniej na obiad zjadłem typowe danie malgaskie, tj. żabie udka. Wpływy francuskie są tu ciągle bardzo widoczne, a po francusku mówiły nawet dzieci z zabitych dechami wsi koło Bekopaki. Większość zagranicznych turystów to Francuzi, choć spotkaliśmy też dwie pary z Polski.
PS @wersus79 Pamięć o Beniowskim chyba tu nie zginęła, w Antsirabe jedna z ulic w centrum nazywa się Rue BeniovskyDziś zdaję relację z kronikarskiego obowiązku, bo niewiele się u nas działo. Wyspaliśmy się wyjątkowo do 7 rano i wyjechaliśmy o 8.00. Miał być luźny dzień – 6h jazdy do Parku Narodowego Andasibe i nocleg nieopodal. Wszystko szło dobrze do czasu, gdy koło 13.30 zdecydowaliśmy aby odbić lekko w prawo i zwiedzić miejsce z listy informacyjnej UNESCO zwane „Industrialne dziedzictwo Mantasoa”.
Wieś (miasteczko?) Mantasoa od głównej drogi dzieli tylko 12 km dystansu drogowego. Ile czasu można pokonywać ten dystans samochodem terenowym? Okazało się, że prawie równo godzinę. Średni biegacz z krajów po drugiej stronie Kanału Mozambickiego dużo szybciej by ten dystans pokonał na własnych nogach.
Po co tam się pchać? Warto choćby po to, żeby zobaczyć miejsce z najprzyjemniejszym chyba klimatem na Madagaskarze – na sporej wysokości, tuż obok jeziora położonego wśród lasów iglastych. No i po to, żeby zobaczyć unikalne miejsce związane z rozwojem przemysłowym Madagaskaru w czasach, gdy był jeszcze państwem formalnie niepodległym, tj. w latach trzydziestych XIX w. Wówczas to na zlecenie królowej Ranavalony I (i ze wsparciem 20 tysięcy niewolników) Francuz Jean Laborde, który dostał się na Madagaskar jako rozbitek, stworzył w Mantasoa kompleks przemysłowy, produkujący przede wszystkim armaty i inną broń. Kompleks działał tylko kilkanaście lat, bo imć Laborde – uprzednio wielki faworyt królowej – wdał się w intrygę przeciwko jej rządom i musiał opuścić kraj. Wrócił trochę później, kiedy faktyczne rządy objął syn królowej Radama II.
Do dziś w Mantasoa zachowało się zaskakująco dużo z dziedzictwa Jeana Laborde’a. Po pierwsze jego dom – dziś zamieniony w muzeum (otwierane na życzenie, ale większość eksponatów można było zobaczyć przez okno). Po drugie – jego grobowiec. Po trzecie i najważniejsze – piece hutnicze oraz budynki, w których produkowano armaty. Do dziś w kompleksie przemysłowym Mantasoa uczą się dzieci w szkole, którą w Polsce nazwalibyśmy technikum mechanicznym, można więc powiedzieć, że jego dziedzictwo jest wciąż żywe.
Dom Jeana Laborde'a
Jego grobowiec:
Piec cementowy służący niegdyś przemysłowi zbrojeniowemu dziś przejęli pacyfiści :)
Ale pozostałe dziedzictwo trzyma się dobrze:
Do rolnictwa wszakże industrializacja za bardzo nie dotarła ;-)
Wypad do Mantasoa sprawił, że nie dotarliśmy do Andasibe. Śpimy w Moramandze, jutro z rana w planach zwiedzanie kolejnego parku narodowego z lemurami.Trochę się obawiałem dzisiejszej wycieczki do Parku Narodowego Andasibe. To w końcu ten sam ekosystem, co widziana parę dni wcześniej Ranomafana, podobne zwierzęta… Okazało się, że niepotrzebnie. W zasadzie poza kameleonami nie widzieliśmy żadnych zwierząt, które się powtarzały. Widzieliśmy za to kilkanaście nowych, a nasz trekking – dużo mniej wymagający niż ten w Ranomafana – okazał się bardzo przyjemny.
Wystartowaliśmy bardzo późno, bo około 9.00 i wybraliśmy trasę długą, która miała zająć trzy do czterech godzin, faktycznie zajęła trzy i pół. Wstęp z przewodnikiem kosztował 70k ariary (koszt jest zależny od długości trasy), więc za naszą czwórkę wyszło 280k (przypomnę, około 280 zł).
Rozpocznę od zdjęcia gekona z rodzaju uroplatus (prawdopodobnie płaskogon wielki), największego chyba mistrza kamuflażu, jakiego do tej pory widzieliśmy. Czy komuś się uda znaleźć go na zdjęciu? Na wszelki wypadek na końcu zamieszczam to samo zdjęcie z podpowiedzią, jak również kilka innych zdjęć tej wspaniałej jaszczurki. Wypatrzyć go niemal nie sposób, naszemu przewodnikowi udało się to dwukrotnie, co – jak sam przyznał – praktycznie się nie zdarza podczas jednego trekkingu.
Tym razem lemurów widzieliśmy tylko dwa rodzaje – przede wszystkim indrisa krótkoogonowego, krytycznie zagrożonego największego lemura świata. W Andasibe indrisy występują dość często i choćby z racji rozmiarów najłatwiej je zobaczyć. Widzieliśmy je dwa razy, z czego po raz drugi to ja, a nie przewodnik, zauważyłem je pierwszy. Do tej pory pękam z dumy :)
Poza indrisem widzieliśmy jeszcze maki brązowego (black face brown lemur). Żadnego z gatunków widzianych wcześniej w Ranomafana tu nie spotkaliśmy.
Spotkaliśmy za to kilka innych gekonów, kraby i żabki stanowiące ich pożywienie, a przede wszystkim jedno z moich marzeń – madagaskarskiego boa naziemnego. Leżał sobie zwinięty trawiąc jakiegoś kolczastego zwierzaka.
Podsumowując – wspaniała wizyta w pięknym parku, dostępnym ze stolicy nawet jako jednodniowa wycieczka (droga zajmuje 3h w jedną stronę).