+1
Woy 2 listopada 2023 20:08
Zapraszam do relacji na żywo z rodzinnej podróży na Madagaskar. Mimo, że paru podróżników już tu było, będzie to pierwsza relacja z Madagaskaru i mam nadzieję, że zawarte tu praktyczne info przyda się innym.

Tej podróży wcale nie było w planach. Na listopad planowałem trip do Libii z @cart, ale najpierw zamachy, a potem powodzie sprawiły, że ten niespodziewanie otwarty na początku roku kraj zamknął się znowu. Obecnie poza okolicami Trypolisu ciężko w Libii cokolwiek zwiedzić. Trzeba więc było Libię odłożyć na przyszłość i szukać zamiennika. Miałem do wykorzystania do końca roku vouchery KLM za odwołany wcześniej lot z Peru (za cztery bilety wyszło w sumie około 15000 zł w voucherach), więc łypałem przede wszystkim na siatkę połączeń KLM/Air France. Najlepiej do takiego miejsca, gdzie trudno o promocje. Padło więc na Madagaskar z Berlina za przyzwoite 3200 zł od osoby z wygodną przesiadką w Paryżu. Bilety zarezerwowaliśmy pod koniec września, a córka od razu zaczęła pakować plecak.

Jak zwykle planowaliśmy zwiedzanie wynajętym samodzielnie samochodem bez kierowcy. Stety albo niestety, przygotowując się do wyjazdu zostawiłem na ostatnią chwilę kwestię wynajmu samochodu i dopiero 6 dni przed przylotem zarezerwowałem go w Avis - jedynej sieciówce dostępnej na Madagaskarze. Malutki Nissan Baleno na 12 dni miał kosztować ponad 650 euro, a więc niemało. W piątek rano dostałem strzał w nos – Avis napisał, że nie ma żadnych wolnych samochodów. Trochę w to wątpiłem – na Madagaskarze zaczyna się pora deszczowa i niski sezon – ale trzeba było szukać innych opcji. No i znalazłem, bo w tej samej cenie znalazłem auto 4x4 z kierowcą w jednym z lokalnych biur podróży – Madagascar Tour Expedition. Madagaskar to chyba jedyny kraj, w którym są możliwe takie dziwactwa, że samodzielne wynajęcie mniejszego samochodu jest droższe od wynajęcia większego samochodu z kierowcą.

Oba loty Air France przebiegły spokojnie, choć lot międzykontynentalny w ciągu dnia jest chyba jeszcze bardziej męczący, niż w nocy. W końcówce lotu na Madagaskar podszedł nawet do mnie steward i zapisał żonę i dzieci do programu lojalnościowego Flying Blue. Zastanawiałem się wcześniej, czy warto, ale nie miałem czasu na sprawdzenie. Skoro całą robotę wykonał za mnie kto inny, oczywiście się zgodziłem, ale czy to będzie miało jakikolwiek sens ekonomiczny – zobaczymy.

Samolot przyleciał do Antananarywy o 23.15, ale prawie do północy staliśmy w kolejce do kontroli granicznej. To nie jest wcale tak długo, często gdy na małe lotnisko przylatuje wielki samolot, zatyka się ono zupełnie. Jeszcze w samolocie dostaliśmy specjalne „paszporty” z dwoma wyrywanymi kartkami do wypełnienia, które potem zgarnęli pogranicznicy.

20231031_233656.jpg


Jako, że planowaliśmy przebywać krócej niż 15 dni, nie potrzebowaliśmy wizy, a płaciliśmy jedynie 10 euro „opłaty serwisowej”. Przy okazji – Madagaskar to chyba najbardziej otwarty kraj na świecie, obywatele wszystkich państw (nawet Afganistanu, Syrii, Iraku itd.) mogą tu uzyskać wizę on arrival bez dodatkowych warunków.

Standardowo po przylocie udałem się do bankomatu (omijać Societe Generale, w odróżnieniu od niego drugi bankomat jednego z lokalnych banków nie pobiera prowizji), a potem po zakup karty SIM. Dla Polaków ariary – waluta Madagaskaru – ma bardzo przyjemny przelicznik. Mniej więcej tysiąc ariary to 1 PLN, więc wystarczy podzielić cenę przez 1000 żeby się zorientować, ile co kosztuje. Niestety najwyższy nominał to marne 20000 ariary, a więc następnego dnia wymieniając 1000 euro dostałem bardzo gruby plik banknotów.

20231101_080601.jpg


Do hotelu przyjechaliśmy trochę po 1 w nocy, a już o 7 czekała nas pobudka, bo o 8 zamówiony kierowca miał po nas przyjechać. Stolica z rana wydała się typowym afrykańskim molochem z wszechobecnym chaosem. W jednym Antananarywa jest prawdziwą „wizytówką” kraju, a konkretnie w fatalnych drogach. Nie znaleźliśmy tu żadnej ulicy z więcej niż jednym pasem w tym samym kierunku, korki panują więc niemiłosierne. I tak jest póki co wszędzie w kraju, dlatego podawane przez Google Maps przeciętne w granicach 30-40 km/h nawet na długich dystansach niestety sprawdzają się co do joty.

Mimo, że od pierwszej atrakcji dzieliło nas tylko 30 km, dojazd do niej zajął nam ponad półtorej godziny. Rozpoczęliśmy od wpisanego na listę UNESCO królewskiego wzgórza Ambohimanga, tradycyjnego miejsca pobytu i nieformalnej stolicy królów Madagaskaru od początku XVIII w. aż do podbicia przez Francję prawie 200 lat później. Wjazd za 10k ariary, obowiązkowa przewodniczka chciała „co łaska” i dostała potem 20k, ale było warto, bo opowiedziała dużo ciekawostek.

W „pałacu” (zdjęcia w środku nie wiedzieć czemu zabronione) mieszkał król z ulubioną żoną (wszystkich miał 12 – najbardziej doskonała liczba dla ówczesnych Malgaszów) – on na łóżku, po którym się wspinał na drabince, ona na dole. Musiał się chłopina dowartościować, miał sam zaledwie 145 cm wzrostu. Łóżko stało w północno-wschodnim kącie pałacu, uważanym za święty – bo właśnie z północnego wschodu (obecnej Malezji i Indonezji) przybyli przodkowie Malgaszów. Jedzenie król gotował sobie i żonie sam, obawiając się otrucia (jak to mówią, nigdy nie wierz kobiecie). Wszystko w jednej izbie, a więc szału i specjalnego komfortu jak na króla nie było. Jak przychodzili goście, wspinał się na belkę u powały, aby podsłuchiwać i dopiero wtedy, gdy mówili o nim dobrze, łaskawie schodził na dół. Po kąpieli nie wycierał się ręcznikiem, tylko kładł na pobliskiej skale i wysychał na słońcu.

20231101_100829.jpg



20231101_102548.jpg



20231101_103115.jpg



20231101_105011.jpg



20231101_105542.jpg



20231101_110222.jpg


Tuż przy głównej bramie na królewskie wzgórze położono kamień, na którym zabijano na ofiary bydło zebu. Co ciekawe, ofiary ze zwierząt składa się tu po dziś dzień. Córka zrobiła sobie pamiątkowe zdjęcie z kaczką, która za chwilę miała stracić życie za pomocą sierpa… Na szczęście tej ceremonii nie musieliśmy już oglądać…

20231101_110501.jpg


Ale żeby tradycji 1 listopada stało się zadość, odwiedziliśmy królewskie groby. Jak wyjaśniła przewodniczka, nie wolno było mówić, że boscy królowie malgascy umierali, stąd po ich śmierci mówiono, że tylko „odwracali głowę”.

20231101_110046.jpg


Z Ambohimangi do Antsirabe, gdzie wczoraj spaliśmy, droga miała wynosić cztery i pół godziny. Z przerwą na obiad zajęła nam prawie siedem, z czego ostatnia godzina w rzęsistym deszczu i chłodzie. Z luźnego dnia zrobił się bardzo intensywny, a kolejny miał być jeszcze cięższy...

I taki był, zbudziliśmy się dziś o 6 rano, potem szybkie śniadanie i o 7.20 wyjazd. Do Morandavy mieliśmy wg map Google dziewięć i pół godziny, co byłoby niezłym wynikiem zważywszy na prawie 500 km do pokonania. Pokonaliśmy je w nieco ponad dziesięć, nie licząc obiadu, a więc tempo całkiem przyzwoite. Droga dużo lepsza niż wczoraj, miejscami kompletna padaka, ale były długie fragmenty, gdzie można było jechać i 100 na godzinę. Mimo wszystko w upale sięgającym 35 stopni i samochodzie bez klimatyzacji nie było to wcale komfortowe.

Po drodze widzieliśmy i cywilizowane miejsca, i wioski, gdzie jedynym źródłem prądu są panele fotowoltaiczne. Czyli można się domyślać, że parę lat temu prądu nie było w zasadzie wcale. Chaty z trzciny i gliny, a najlepsza rozrywka dzieci to machanie do przejeżdżających pojazdów. Mogliśmy się przekonać, jak zdeforestowanym krajem jest Madagaskar – tam niemal w ogóle nie ma drzew. Jest to przyczyną zaburzenia stosunków wodnych – o wodę coraz trudniej, a na samym schyłku pory suchej było to bardzo dobrze widać. Jest bardzo sucho i o pożary nietrudno. Na szczęście od połowy listopada, a już na pewno od grudnia, zacznie solidnie padać.

Dopiero niedaleko wybrzeża pojawiło się nieco więcej zieleni i drzew, w tym króla drzew – baobab. Zrobiliśmy sobie nawet konkurs w liczeniu baobabów, ale po setce przestałem liczyć. Przy najbardziej okazałym zrobiliśmy sobie zdjęcie, a wieczorem pierwszy raz w życiu spróbowaliśmy soku z babobabu.

20231102_181053.jpg


Śpimy dziś w Morondavie, jutro znów intensywny dzień pełen jazdy i przepraw promem. Ile to się człowiek musi namęczyć, żeby zobaczyć to, co chce... Przez następne dwa dni śpimy w miejscu, gdzie o prąd i Internet może być trudno, więc nie wykluczam, że relacja live może się zamienić w prawie live.Myśleliśmy, że 10 godzin drogi to najgorsze, co nas tu spotkało, ale dzisiejszy dzień zweryfikował te wyobrażenia. Wprawdzie jechaliśmy netto jakieś 8 godzin, ale po fatalnej drodze, w upale i kurzu. W dodatku obudziłem się z niewielkim zatruciem, nic do wieczora nie jadłem, więc droga była prawdziwą katorgą. Żona i dzieci przeżyli to niewiele lepiej. Słowem, wszyscy mamy dzisiejszego dnia dość, a tu za dwa dni trzeba jeszcze wracać po śladach.

Rozpoczęliśmy bardzo optymistycznie, przejeżdżając przez słynną Aleję Baobabów, jeden z symboli Madagaskaru. Aleja jest fotogeniczna, ale po prawdzie kilkadziesiąt kilometrów dalej mogliśmy zauważyć jeszcze większe skupiska baobabów.

20231103_080001.jpg



20231103_080240.jpg


Dalej zapuściliśmy się w kompletną głuszę. Droga ze złej zrobiła się fatalna, a ostatni odcinek przed promem do Beloni Tsiribihina to jazda w głębokim piasku. Droga jest absolutnie nie do przejechania samochodem innym niż 4x4, nawet nie próbujcie. Jak tylko więcej popada (już za 2-4 tygodnie), też nie da się nią przejechać. Zdążyliśmy więc prawie w ostatniej chwili, choć muszę przyznać, że tą trasą przewinęło się dziś jakichś 30-40 turystów.

Prom to też atrakcja sama w sobie – w zasadzie to dwie łódki połączone ze sobą pokładem, coś jak afrykańska wersja katamaranu. Oczywiście żadnych barierek, więc trzeba się dobrze pilnować. Mimo wszystko te 20-30 minut na promie z rzeczną bryzą w twarz dały nam trochę wytchnienia.

20231103_104423.jpg



20231103_104431.jpg



20231103_110138.jpg


A to było potrzebne, bo od Beloni Tsiribihina do Bekopaki droga zrobiła się jeszcze gorsza. Poprzednia była koszmarem, ale ta to chyba jakiś przedsionek piekieł. Całe szczęście, że po południu upał trochę zelżał, więc jechało się lepiej. Po drodze mijaliśmy totalnie zapomniane wioski, których mali mieszkańcy nie bali się podchodzić i prosić o cukierki. Zamiast cukierków daliśmy im coś w naszym mniemaniu lepszego – zabraliśmy ze sobą jakieś 30-40 małych zabawek, które córka rozdała dzieciom. Radość tych dzieci była nie do opisania, niewykluczone, że dla nich to pierwsze tego typu zabawki w życiu. A tego życia nie mają lekkiego, wydęte brzuszki maluchów wskazują na poważne niedożywienie.

20231103_141134.jpg



20231103_141403.jpg



20231103_150022.jpg


Drugi prom przez rzekę Manambolo był jeszcze ciekawszy, bo trzeba było wjechać bezpośrednio z rzeki. W końcu koło 17.00 dotarliśmy do Bekopaki. Miałem problem z rezerwacją hotelu – booking i inne strony nie pokazywały nic, trzeba było pisać bezpośrednio do obiektów. Odpisał hotel Orchidee du Bemaraha, przyzwoite miejsce, w którym śpimy za 160 tys. ariary za noc. Jutro przekonamy się, czy było warto tak się męczyć – od samego rana planujemy zwiedzać Tsingy de Bemaraha.Zbudziliśmy się o 5.30, o 6.00 zjedliśmy śniadanie, a już o 6.30 wyruszyliśmy do kasy biletowej Parku Narodowego Tsingy de Bemaraha. Bilet wstępu kosztował 55k ariary za dorosłego i 25k za dziecko. Ponadto trzeba było wyłożyć 165k za obowiązkowego przewodnika i 20k opłaty miejscowej. W sumie za 4-osobową rodzinę wyszło 345 tys. ariary (przypomnę, ok. 350 zł). Nie obyło się bez absurdów – za bilety trzeba zapłacić mobilnie (czyli nie kartą), w związku z czym musieliśmy pojechać do wioski i zabulić dodatkowe 8k ariary prowizji, a potem wrócić do kasy biletowej.

Nasz przewodnik nazywał się Julian, co od razu wzbudziło wesołość dzieci (skojarzenia z Królem Julianem, jakby ktoś nie wiedział). Z Julianem na pokładzie, cisnąc się we czwórkę na tylnym siedzeniu, przez nieco ponad godzinę jechaliśmy do samego parku. Na miejscu wybraliśmy najbardziej popularną trasę Andamozavaky – niecałe 4 km i około 4 godzin drogi. Trasa rzeczywiście zajęła nam 4 godziny, ale można by ją pokonać o wiele szybciej, gdyby w najpopularniejszych miejscach nie trzeba było czekać w kolejce. Przed startem założyliśmy obowiązkową uprząż – miała się parę razy przydać.

Początek trekkingu to wędrówka przez spalony busz, co nawet w porannym słońcu nie należało do przyjemnych. Szybko weszliśmy w gęstszy las, gdzie mieliśmy okazję zobaczyć iguanę, dwa gatunki lemurów i perfekcyjnie zakamuflowaną sowę.

DSC03351.JPG



DSC03356.JPG



DSC03358.JPG



DSC03375.JPG



DSC03362.JPG



A jeszcze kawałek dalej rozpoczęły się tsingy – ostre jak igły wapienne skały. Nazwa tsingy oznacza „chodzenie na paluszkach” – lokalni mieszkańcy podobno są w stanie po nich chodzić bosą stopą, stąpanie rozpoczynając od palców. Trudno w to uwierzyć patrząc na te skały, które ciężko czasem nawet chwycić ręką nie ryzykując poharatania.

Za chwilę zaczęła się prawdziwa wspinaczka, z całkiem trudnymi fragmentami. Wielu miejsc nie dałoby się przejść, gdyby nie wsparcie w postaci lin czy drabin. Trasa jest dość trudna, ale bez przesady – spokojnie pokonała ją idąca obok nas grupa emerytów z Francji. Im ktoś mniejszy i chudszy, tym ma łatwiej – córka była w swoim żywiole. Trasa jest super zróżnicowana – mamy tu przeciskanie się pod i między skałami, chodzenie po jaskiniach itd.

Wreszcie weszliśmy na szczyt, do kilku punktów widokowych. Nie trzeba nic więcej mówić – zdjęcia mówią same za siebie. Madagaskarskie tsingy to miejsce absolutnie unikalne w skali świata, nietypowa erozja tych wapiennych skał na taką skalę nie zdarzyła się nigdzie indziej.

20231104_093334.jpg



20231104_093527.jpg



20231104_093919.jpg



20231104_094611.jpg



20231104_095734.jpg



20231104_095737.jpg



20231104_100633.jpg



20231104_101457.jpg



20231104_101917.jpg



20231104_103238.jpg



20231104_102658.jpg



20231104_104531.jpg



20231104_105422.jpg


Po nasyceniu się widokami przeszliśmy do ikonicznego punktu całego Tsingy de Bemaraha – wiszącego mostu. Na zdjęciach wydaje się bardzo długi i dość niebezpieczny, w rzeczywistości jest całkiem krótki, choć osoby z lękiem wysokości mogą mieć problem z przejściem.

20231104_105427.jpg


Po 4 godzinach wróciliśmy do punktu wyjścia, solidnie zmęczeni – w upale 37 stopni wypiliśmy w sumie jakieś 7 litrów płynów. Mieliśmy ze sobą lunch piknikowy, ale nikt nie miał ochoty na jedzenie. Zjedliśmy go dopiero po powrocie do hotelu.

Przewodnik namawiał nas jeszcze na wieczorne zwiedzanie wioski i poszukiwanie kameleonów, ale cena 35k ariary za osobę wydała mi się wygórowana. Kameleony mamy nadzieję zobaczyć później.Końcówka wczorajszego dnia była nieco mniej szczęśliwa. Przyszedłszy do pokoju po południu dzieci zauważyły sporego pająka. Oczywiście tatusiowi przypadło zadanie pozbycia się go, co chcąc nie chcąc musiał uczynić. Poddenerwowanie jednak zostało i dzieci przez cały wieczór już tylko jęczały. A na dodatek zgodnie z prawem Murphy’ego podczas kolacji wleciał nam na stół ogromny żuk, przewrócił butelkę z piciem i spadł na stół do góry nogami. Potem cały wieczór najmniejszy hałas ze dworu powodował nerwową reakcję. Piszę takie rzeczy, żeby pokazać, że podróże z dziećmi to nie zawsze pełna sielanka. Przychodzą też momenty trudniejsze, gdzie padają słowa syna, że to jego ostatnia podróż do tego typu krajów. Córka jakoś lepiej to znosi.

Dzisiaj niewiele było do opisywania – musieliśmy po prostu powtórzyć tę okropną drogę sprzed dwóch dni. Tym razem nieco bardziej skupiłem się na robieniu zdjęć, więc kilka zamieszczam poniżej.

20231105_071453.jpg



20231105_071908.jpg



20231105_084109.jpg



20231105_084149.jpg



20231105_091728.jpg



20231105_092111.jpg



DSC03380.JPG



DSC03386.JPG



DSC03389.JPG



DSC03392.JPG



Przybyliśmy do Morondavy o tyle wcześnie, że udało się pospacerować po bardzo zatłoczonej w niedzielne popołudnie plaży.

20231105_161136.jpg




Dodaj Komentarz

Komentarze (9)

letadelko 5 listopada 2023 08:37 Odpowiedz
Super wyprawa! Też bardzo interesuje mnie ten kierunek, więc bardzo Wam kibicuję! Samemu samochodem chyba bym się nie odważył, za dużo się naczytałem złych rzeczy, ale z kierowcą lokalnym to już zupełnie inna sprawa :-) Czekam na dalsze odcinki!
letadelko 5 listopada 2023 12:08 Odpowiedz
Super wyprawa! Też bardzo interesuje mnie ten kierunek, więc bardzo Wam kibicuję! Samemu samochodem chyba bym się nie odważył, za dużo się naczytałem złych rzeczy, ale z kierowcą lokalnym to już zupełnie inna sprawa :-) Czekam na dalsze odcinki!
wersus79 9 listopada 2023 05:08 Odpowiedz
Dzięki za fajną relację. Pozwolę sobie wtrącić 3 grosze. Teraz na TVP1 dokument "Śladami Beniowskiego" z roku 2021. Godzinny film, dużo pięknych kadrówQuote:Historię Maurycego Beniowskiego poznajemy poprzez pasjonata i odkrywcę, Alberta Ziębę, który od ponad dwudziestu lat poszukuje śladów Beniowskiego na wyspie Madagaskar. Sam będąc polskim emigrantem w Belgii, po ukończeniu studiów plastycznych postanawia wyjechać na Madagaskar. Tu odkrywa na nowo postać Maurycego Beniowskiego i zaczyna odkrywać ślady jakie po sobie zostawił na wyspie. Z kamerą towarzyszymy wyprawie polskich pasjonatów, przemierzających wyspę według pierwszej drogi, wytyczonej właśnie przez Maurycego Augusta Beniowskiego. Film pokazuje drogę, która mimo upływu czasu wygląda jak w czasach kiedy przemierzał ją Beniowski. Przecina niezliczone rzeki, góry i doliny, mijając wioski, do których biały człowiek nigdy nie dociera.
letadelko 13 listopada 2023 19:46 Odpowiedz
Serdeczne podziękowania za tę relację, która przynajmniej dla mnie, jest niesamowitym źrodłem cennych informacji :-)
letadelko 13 listopada 2023 23:08 Odpowiedz
Serdeczne podziękowania za tę relację, która przynajmniej dla mnie, jest niesamowitym źrodłem cennych informacji :-)
yanas 15 listopada 2023 17:08 Odpowiedz
Podepnę się, bo właśnie wracam z drugiego miesięcznego wyjazdu motocyklowego (poprzedni w 2018) na Madagaskar. Gdyby ktoś miał jakieś pytania to chętnie odpowiem/pomogę. Tak jak pisał autor tematu kraj jest niezwykły a ludzie niebywale mili, uprzejmi, delikatni i przyjaźni.
mosia 29 listopada 2023 17:08 Odpowiedz
Fantastyczna relacja.
aglaia 29 listopada 2023 17:08 Odpowiedz
Świetna relacja. Dzięki. Madagaskar jest wysoko na naszej liście więc może kiedyś skorzystamy ze zgromadzonych tu informacji.
tabciogaraj 30 listopada 2023 17:08 Odpowiedz
Piękna sprawa - jak ktoś uwielbia zwierzęta dzikie wszelakie to musi być niesamowite. U mnie wpada na listę :)