+1
john_doe 23 lutego 2018 11:38
20180206_185148.jpeg



20180206_190317.jpeg



20180206_190802.jpeg



Szybkie zameldowanie, ale dość długa rozmowa z właścicielem znów chwyta za serce, poniekąd. Tak wygląda księga gości:

20180206_191351.jpeg



I dalsza część ogrodu:

20180207_063901.jpeg



20180207_064737.jpeg



Addo Homestead BnB w naszym terminie za 130zł za duży pokój, bez śniadania.

A propos- jest wieczór, zatem jesteśmy nieprzeciętnie głodni. Dajemy się namówić gospodarzowi, który rezerwuje dla nas stolik w pobliskiej polecanej restauracji. Już całkowicie po zmroku, jedziemy 2km w kierunku 'Africanos'- restauracja oraz lodge:
http://www.africanos.co.za/

Matko Boska! Klimat, wystrój, poziom nie przymierzając prawie jak Atelier Amaro. Niedużo brakuje. Z lekkim strachem otwieramy kartę i myślimy- no, może wreszcie zobaczymy jakieś wysokie ceny w tym kraju. Nic z tego- być może nie jest tanio, ale po prostu zwyczajnie. Na Rynku w Krakowie, w typowo "turystycznych" przybytkach, zapłacilibyśmy znacznie więcej.

Pożeramy sznycla z Khudu oraz talerz grillowano/smażonych owoców morza ze słodkimi ziemniakami, żona raczy się dodatkowo winem.
Genialne jedzenie i bardzo miła atmosfera! Jeśli będziecie w tych okolicach, to jest to jedno z miejsc, które warto odwiedzić na pewno!

***

Właściciel 'Homestead' kupił farmę w 1993 roku. Założona chyba jeszcze pierwotnie w 18 wieku, albo coś koło tego. W 1996 założył guesthouse i zaczął pielęgnować ogród, kiedy farming przestał opłacać się tak, jak do tamtej pory.
Podzieliłem się z Nim całkiem szczerze emocjami, które wywołało we mnie to miejsce. Chyba każdy w RPA jakoś i do pewnego stopnia przechodzi przez ten moment. W relacji o afryczości miało to bodajże bardziej burzliwy przebieg. U nas spokojnie, ale dobitnie. Chociaż geograficznie chyba dokładnie w tym samym punkcie- gdzieś przy końcu Garden Route.

Addo to raczej dziura, wygląda stosunkowo bardzo kiepsko. A za bramą i murem otoczonym electric fence znajduje się po prostu inny świat, bo "kontrast" to za mało powiedziane. Piękny, wypielęgnowany ogród. Świetnie utrzymane pokoje gościnne oraz camping. Kontrasty w RPA widoczne w bardzo nietypowy sposób.

Właściciel robi dobrą minę do złej gry i "oficjalnie" po prostu przytakuje, nie chcąc wyrażać wprost opinii na temat sytuacji społecznej ani politycznej, ale widać i czuć, że nie tylko się zgadza, ale docenia to, że dostrzegamy pewne rzeczy. Ja natomiast doceniam przede wszystkim Jego wkład pracy.

Przechadzając się po ogrodzie, widzę jeszcze jedną tabliczkę z sentencją. Może gdzieś mam zdjęcie, ale nie chce mi się już szukać.
To plant a garden is to believe in tomorrow

Ciekawe, jakie będzie tomorrow in beloved country, z księgi gości. Ciekawe, kiedy i jak Rhamaposa i jego komunistyczna banda dobierze się do tej własności, upaństwowi i zrobi PGR. Kiedy wyjeżdżamy następnego dnia wcześnie rano, do pracy przy guesthousie przychodzą czarnoskórzy z okolicy. Ciekawe, gdzie i jak zarobią, jak już nie będzie miejsc typu homestead.No, wreszcie mam troszkę więcej czasu, żeby gnać do przodu. Nie w RPA, tam czasu było w sam raz, a tutaj, w szarej, znów śnieżnej, rzeczywistości.

Jak to dobrze, że można jeszcze w miarę świeżymi wspomnieniami tam wrócić... wrócić do... siedzenia za kółkiem. Przed nami pierwszy dłuższy odcinek, jeszcze nie tragiczny, ale jednak. Dystans Addo -> Harrismith we Free State, obok Royal Natal i Golden Gate Highlands National Parks. Nie pamiętam już ile kilometrów i nie chce mi się sprawdzać, ale około 800.

Co tu dużo mówić- jeśli ktoś lubi/akceptuje dłuższe trasy samochodem po Europie, to tutaj problemu z jazdą nie będzie żadnego, ba, jest nawet sprawniej.
O drogach napisałem już sporo. W kontekście naprawdę długich tras kilka konkretów: Na jednojezdniówkach, niekoniecznie tylko tych głównych, obowiązuje zazwyczaj limit 120km/h. Boczne jednojezdniówki (o numerach 2 i 3-cyfrowych) są zazwyczaj podobnej, doskonałej, jakości. Konieczne przejazdy przez centra miast spowalniają nieco tempo.
Google Maps prowadził w zasadzie bocznymi drogami, zatem mieliśmy okazję poznać zwyczajne, nieturystyczne RPA. Zanika powoli obawa przed zatrzymywaniem się w mniejszych miejscowościach, przed zwyczajnymi stacjami benzynowymi. Napotkany remont drogi i asfaltowanie- Cała brygada czarnoskórych dowodzona przez samotnego białego.
Ruch wahadłowy czyli tzw. stop/go- rozwiązany ciekawie i jak na RPA, brutalnie. Obsługują to żywi ludzie, zapewne nie dałoby się tu zaufać światłom.

Harrismith wita nas stosunkowo najgorszym miejscem noclegowym- aż an 3 noce- podczas całego wyjazdu. Nie jest złe, bo czyściutko, sam obiekt przestronny a manager wyjątkowo uprzejmy i przyjazny, bardzo chętny do rozmowy.
Niestety zarezerwowany 'Economy Room' niespecjalnie nadaje się do jakiegokolwiek dłuższego pobytu; po prostu 2 dość wąskie łóżka, wąskie przejście między nimi i malutka łazienka. Ciężko jest gdziekolwiek wcisnąć walizki, nie mówiąc o wygodnym "zorganizowaniu się". No cóż. Wiadomo- "economy" w RPA nabiera dosłownego znaczenia. Ale- przeżyjemy. I tak już poprzednie guesthouse'y i hotele zadziałały w rozleniwiający i rozpieszczający sposób.

Na szczęście w pokoju nie spędzimy ani minuty więcej, niż to konieczne; w planie dwie całodzienne wycieczki do parków narodowych.

Czy ktoś z Was w ogóle tutaj był na dłużej, albo chociaż przejeżdżał? To okolice "północnego Drakensbergu", dla bardziej mainstreamowego turysty- to po drodze z Durbanu do Johannessburga.

Golden Gate Highlands

Spróbuję rozpisać się mniej, niż zwykle. Bardzo interesujące miejsce. O tyle dziwne, że kilku niezależnych napotkanych lokalsów uparcie twierdziło, że park zwiedza się wyłącznie samochodem i może są fajne widoki, ale nic specjalnego. Cóż- nie zgadzamy się. Po przebyciu malowniczej trasy samochodem i krótkiej wizycie w bezsensownej cultural village , docieramy do Visitors Center i tam zdobywamy- na podstawie Wildcard, rzecz jasna- daily pass na wejście na szlak.
Swoją drogą, bez Wildcarda dość drogo, bo prawie 200ZARów na osobę.

Mapka pokazuje, że najciekawszy szlak zajmie około 4,5h. I faktycznie- zajął nieco ponad 5, łącznie ze zdobyciem szczytu o wysokości ok 2470m npm :) Świetne, ale wymagające miejsce. Doceniamy powagę gór w tym kraju. Trasa jest trudna technicznie i znów "brutalna" i "bezkompromisowa".

Kilka widoczków z Golden Gate Highlands:

20180208_103200.jpeg



20180208_112825.jpeg



20180208_124403.jpeg



20180208_135756.jpeg



20180208_145715.jpeg



Szlak był naprawdę konkretnie męczący i poniekąd zdradliwy; i tak cud, że poszliśmy "pod prąd", tzn wbrew sugerowanemu kierunkowi. Bardzo strome podejście i tak lepsze niż bardzo strome zejście.

Zmęczeni, jedziemy w kierunku Clarens. To jedno z tych ultra-klimatycznych miasteczek, jeśli nie najbardziej klimatyczne, w jakim udało się być. Wiadomo, stylem i zadbaniem nie dorówna Simonstown, przepychem nie dorówna Hermanus, ale jest zdecydowanie warte odwiedzenia.
Za radą Tripadvisora, kręcimy się po okolicy w oczekiwaniu na godzinę 18:00, kiedy kuchnie otworzy restauracja Clementine's.

To właśnie tutaj, w miejscu makro-geograficznie niepozornym, w samym środku RPA- chociaż faktycznie, po wystroju restauracji można się było spodziewać samych dobrych rzeczy- było nam dane spożyć najlepsze mięso tego wyjazdu.
Rumpsteak- czyli nic super specjalnego, niby że, kotlet z psa pomielony razem z budą- z wątróbką.
Rozpływający się w ustach w sensie dosłownym. Kelnerka, widząc mój zachwyt, woła szefa kuchni.
Rozmawiamy z nim dobre 10-15 minut; knajpa, zaraz po 18:00, nie jest jeszcze super obłożona, chociaż większość stolików prezentuje kartki o rezerwacji.
Szef kuchni wspomina, że mięso jest uwielbiane przez Niemców z fabryki Mercedesa w Stuttgarcie, którzy regularnie bywają tu na wyjazdach integracyjnych. Zamawia wtedy 5x tyle co zwykle, bo mięsko znika w tempie błyskawicznym.
Wygląd- wyglądem, no cóż, zacząłem już wcinać, ale smak!!!! A cena- całkiem zwyczajna. Jak zwykle, zauważalnie taniej niż w Polsce.

20180208_182134.jpeg



Royal Natal National Park

To miejsce budziło dość mieszane uczucia w momencie internetowych przygotowań. Oczywiście, przede wszystkim ekscytacja: drugi najwyższy wodospad świata, Tugela Falls jako główny powód wybrania właśnie tych okolic na przystanek między południem a Krugerem.
A może najwyższy wodospad. Podobno badacze wcale nie są pewni wyników porównania z Angel Falls.
Z drugiej strony, z materiałów które udało się w pocie palców na myszce odnaleźć, bo łatwo nie było, wynika, że park jest zaniedbany, szlaki oznaczone słabo lub wcale plus, same w sobie, dość trudne.

Poza wieloma innymi, mniej spektakularnymi i bardziej rekreacyjnymi szlakami w tym parku, do wyboru są jedynie dwa jednodniowe, umożliwiające zobaczenie wodospadu. Szlak na "dół" amfiteatru oraz szlak umożliwiający wyjście na szczyt amfiteatru po drabinach i przy pomocy łańcuchów, zapewniający widok wodospadu z góry.
Oczywisty wybór- szlak górny.
A nie, czekaj... szutrowa droga na parking- według niezliczonych opinii- to męka nawet dla wysoko zawieszonych 4x4, a zwykłe osobówki mają wielkie szanse po prostu urwać zderzak. Mocno niepolecana dla rental cars.
Zatem niestety, wybór oczywisty: szlak dolny. Jeszcze w domowym zaciszu w Polsce.

I faktycznie- dotarcie na parking tego szlaku nie było żadnym problemem. Może troszkę typowych, polskich dziur w drodze- cały czas asfaltowej- już na terenie parku.
Park faktycznie nie jest utrzymywany przez SanParks i to niestety widać.

Pieszy round trip na 25km, już samo to brzmi ambitnie, jeśli za oknem mamy prawie 30oC i stosunkowo wilgotno. Przy wejściu uprzejmy pan z obsługi kategorycznie każe wpisać całą dwuosobową grupę na do dziennika. Łącznie ze szczegółami tego, jak jesteśmy ubrani, jaki sprzęt posiadamy i kiedy zamierzamy wrócić. Grubo.

Na szczęście większość szlaku jest stosunkowo płaska, z łagodnymi i stabilnymi podejściami.
Pod koniec pojawiają się następujące atrakcje:
- 3-krotne przekroczenie strumienia bez możliwości zrobienia tego suchą stopą. No, może w jednym miejscu z trzech.
- Podejście po drabinie a następnie trzymawszy się czegoś, co powinno być łańcuchem, ale jest po prostu skręconym drutem.
- Mordercze podejście.

Dopiero po pokonaniu tych wyzwań da się zobaczyć wodospad.

Zgodnie z opisem, zdecydowana większość turystów poddaje się już przy strumieniu. Ale my nie... long story-short , szczerze mówiąc, poddajemy się dopiero na etapie skręconego drutu z ultra-błotnistym podłożem pod spodem.
Kilka dni temu rzuciły mi się w oczy relacje z Hawajów i błotnistych szlaków. Wyglądało to dość podobnie, chociaż oczywiście widząc, jak forumowi koledzy przebijali się przez hawajskie podłoże, to troszkę mi głupio i wstyd.

No, ale cóż. Wycieczka bardzo satysfakcjonująca.
Nie widzieliśmy wodospadu, niestety, ale widoczki same w sobie i tak są super-ciekawe.
Szczęściem w nieszczęściu i dobrą opcją do racjonalizacji tchórzostwa była burza, która już podczas zejścia błyskawicznie nadeszła nad amfiteatr, aby przemieścić się następnie w kierunku parkingu. De facto biegiem udaje się, dosłownie w ostatniej minucie, zdążyć przed nawałnicą i wsiąść do samochodu. Ludzie- bo było kilku takich- którzy tam na górze poszli dalej, na pewno wrócili bardzo mokrzy i dużo później.

Czynnikiem w decyzji o poddaniu się przy drucie było jednak przede wszystkim to, że "kiedyś tu wrócimy" i zobaczymy wodospad od góry.
Wykupując transport 4x4 do parkingu górnego szlaku albo mając nadzieję, że droga doczeka się przynajmniej niewielkiego remontu.

Niektóre widoki w Royal Natal:

20180209_095044.jpeg



20180209_110642.jpeg



20180209_123351.jpeg



20180209_134328.jpeg



20180209_134920.jpeg



20180209_150756.jpeg



Po dwóch dość wymagających "fizycznie" dniach, nastawiamy się na kolejny dzień pełen wrażeń. Przejazd pod sam Park Krugera a po drodze Panoramic Route.... chylę czoła przed każdym, kto podjął się oraz... dokończył obszerniejszą relację. Przestaję się również dziwić bardzo pracom bardzo zwięzłym i mało szczegółowym. Ech, czas, czas, czas.

Zresztą- może zwięzłe relacje są dobre, przynajmniej czasami? Na pewno przyda mi się kuracja odchudzająca posty.
Wyświechtany, opisywany na 20-stą stronę w każdym przewodniku, każdej ofercie biura podróży i wreszcie w innych relacjach na F4F Park Krugera i jego okolice są do tego doskonałą okazją.

***

Trasa lokalnymi drogami z Harrismith aż na umowny początek Panoramic Route znów przebiegła bez żadnych zakłóceń. Podróż przez bardziej uprzemysłowione rejony również edukuje a wizerunek kraju nabiera "normalności". Kopalnie, duża elektrownia, typowo przemysłowe miasta i miasteczka.

Przed serią zdjęć typu "highlights", nie odmówię sobie jednak poczynienia spostrzeżeń własnych.
Ku potomnym, którzy podróż w te okolice dopiero planują.

Przede wszystkim, nie zrozumcie mnie źle- o ile znajdzie się w ogóle duszyczka, która przez te wszystkie wypociny przebrnie.
Ogólnie nie mam nic przeciwko miejscom popularnym, naszpikowanym turystyką masową. Takie miejsca czasem na to po prostu zasługują. Np. Wenecja zasługuje. Nowy Jork- nie. Skądś to znamy.
Park Krugera i okolice stoi zdecydowanie bardzo blisko Wenecji.
Poważniej- materiałów na Jego temat- napisanych lepiej, ciekawiej, sensowniej i bardziej merytorycznie niż... to... jest bez liku.
No, ale:

* TAK- warto przylecieć nawet tylko do JNB, nawet na te kilka dni i wybrać się do Mpulalangi i Limpopo. Śmiało!
Park Krugera uznawany jest za najlepsze na świecie miejsce do oglądania afrykańskich zwierzaków.
I coś w tym jest! Ja się zgadzam! Oczywiście nie będąc nigdzie w czarnej Afryce poza RPA, mogę się zgodzić w ciemno! Czemu najlepsze? Bo najdogodniejsze i najbardziej przystępne.
<wszechwiedzący troll mode on>
Nie, nie potrzeba tutaj przelewu SWIFT w dolarach na 4- cyfrowe kwoty, z których potem bank odbiorcy pobiera prowizje, jak w Tanzanii. </off>
Po prostu wsiadam w normalny samochód i jadąc asfaltową drogą oglądam lwy, nosorożce, bawoły, słonie i 1001 innych.
Morzna? Morzna!

* Banały, komunały i oczywistości- park jest duży.
Jeden dzień to za mało, zarówno pod kątem wrażeń krajoznawczych stricte jak i matematyczno-statystycznych. Chcesz zobaczyć zwierzaki? Daj sobie szanse! I nie spodziewaj się cudów- daj się pozytywnie zaskoczyć. Tak, czasem kilometry, dziesiątki kilometrów, nie widać niczego i nikogo, poza krzewami.

* Self-drive Safari to rzecz, do której trzeba się odpowiednio nastawić. Jeśli my, najbardziej odporni na długą jazdę samochodem ludzie na świecie, odczuwaliśmy znużenie i bolały nas tyłki, to jakoś odczuje to niestety każdy.
Ale to jest tego warte, a ewentualna alternatywa w postaci ultra-niekomfortowych zbiorowych terenówek- moim skromnym zdaniem- słaba.

* Znów tym bardziej skromnym zdaniem- nie warto raczej nastawiać się na X nocy w obozach na terenie parku. Dobry guesthouse niedaleko bram zapewni podobne możliwości zwiedzania, a jednocześnie będzie bardziej praktyczny- więcej restauracji, sklepów itd. itp. To oczywiście kwestia dyskusyjna i zależy od tego, ile godzin dziennie wytrzymują za kółkiem Wasze 4 litery, ile w ogóle macie czasu w Krugerze i jak bardzo kochacie zwierzęta. Bo fakt- w parku można spędzić i miesiąc i wtedy na pewno warto się zastanowić nad obozem.

Na nasze 5 noclegów wybraliśmy jednak Phalaborwę czyli środkową- północ, nie bez obaw oczywiście, w kontekście ograniczonych informacji i podzielonych zdań na forach. Nazwać to miejsce strzałem w dziesiątkę to mocno niedoszacować nasze odczucia ;)

Spod Phalaborwa Gate udało się w jeden dzień i to wcale nie "na styk" dojechać zarówno na praktycznie samo południe parku i stamtąd wrócić- również terenem parku- jak i mocno na północ.
A tryb i tempo jazdy po prostu odpowiednie. Zatrzymywaliśmy się wszędzie tam, gdzie chcieliśmy i gdzie miało to sens. Wstąpiliśmy chyba do 7 różnych obozów, w tym do Orpen, które ma swój ciekawy klimat.

* Wokół parku mamy do dyspozycji perełkowate miejsca... o tym za moment, w zdjęciach.
Tak, tak, nawet tutaj uaktywnia się jeden z dwóch zwojów mózgowych- ten odpowiedzialny za "znajdźmy miejsce, do którego nie docierają biura podróży" ;) Dociera za to Martyna Wojciechowska jak i ponad 100 innych ekip TV z całego świata :)

Przykładowy widoczek w okolicach God's Window. Banał. Każdy tu był, no nie?

20180210_150537.jpeg



Phalaborwa: Lalamo Guesthouse. 110zł / noc. Porównać z cenami noclegów na terenie parku.
Zaspokaja raczej "podstawowe" potrzeby, ale za to gospodyni jest genialna a śniadania to mistrzostwo świata. Tak wyglądał ogród:

20180211_084414.jpeg



Widoczek z kawiarni w jednym z obozów w północnej części parku. Płacone wiadomo jak :)

20180211_144817.jpeg



Przykładowe- wcale nie najlepsze, jest tego mnóstwo- ujęcia zwierzaczków. Przez 4 (niepełne, bo na inne atrakcje też był czas :) ) dni udało się zobaczyć wszystko poza lampartem.
Lwy na odległość ręki i to ładnych kilka razy! Gepardy tylko przez lornetkę. Buffalos na kilka metrów i nosorożce mniej więcej na 20-30metrów.
Z ciekawostek: drogę przebiegł struś oraz wild dog.

Oprócz tego hurtowe, naprawdę ogromne, ilości słoni, zebr, dużo żyraf i wszelkiego rodzaju rogatych, na czele z impalą zwyczajną.

Wiele lepiej być nie mogło. Aż mi się teraz przypomniał tekst z kilku miejsc: "lato nie jest dobre do oglądania zwierząt w Parku Krugera"... Aha.


20180213_144851.jpeg




20180213_172129.jpeg




20180214_131944.jpeg



A te kociaki rozbiły sobie obóz... 2km od Phalaborwa Gate, czyli ok 3,5km od naszego guesthouse'u. Szczęście zdecydowało o tym, że akurat upolowały coś co wyglądało na małego słonia akurat dokładnie przy drodze. :)


20180214_181012.jpeg




20180214_181556.jpeg



OK- no to teraz miejsca, w których chyba jednak nie byliście a które bardzo polecam. :>

Niedaleko Tzaneen.
Po prostu Tzaneen Lion Park. Może na granicy turystycznego kiczu, ale na pewno bez męczenia zwierząt. Do dyspozycji jest interakcja z małymi kotami (rezerwacja niewymagana) oraz wieczorne walki w asyście, już z dorosłymi osobnikami (i tutaj trzeba się odezwać kilka dni wcześniej i zabookować).
Z braku czasu zdecydowaliśmy się tylko na opcję numer jeden. Jako zdeklarowany kociarz, po prostu nie mogłem odmówić sobie wysuwania palcami pazurów u lwa, głaskania po grzbiecie i sprawdzania, jak ostre ma zęby. :)
Świetne i ciekawe miejsce, ok 1h drogi od Phalaborwy w kierunku zachodnim.

Kotek. Smartfonem! :)

20180214_101253.jpeg



No i wreszcie icing on the cake
To tutaj była Martyna Wojciechowska.

Jessica to jedyny na świecie w pełni udomowiony hipopotam- no, może nie jedyny, bo w tym samym domu mieszka również Ritchie. Historia tego miejsca i tego zwierzaczka jest może lekko dziwna, ale na pewno zupełnie niezwykła.
Około 2002 roku, Jessica- wówczas noworodek- została porwana przez powódź i wyrzucona na ląd. Ląd należący do posesji obecnych opiekunów hipcia. Unikalne warunki spowodowały, że hipopotam dał się całkowicie oswoić i udomowić. Koronnym dowodem tego jest fakt, że mieszka on w odnodze rzeki (chyba Blyde, zresztą- tej od Kanionu :) ) i w każdej chwili może wypłynąć w pełny nurt i już nie wrócić. Jednak przez te 16 lat hipopotam nie tylko wraca, ale i broni domowników np. przed krokodylami czy innymi hipopotamami!

Miejsce jest magiczne; akurat poza nami nie było wtedy żadnych turystów. Facet z obsługi poświęcił nam z 2h jak nie lepiej, opowiadając bardzo dokładnie te historię oraz, RZECZ JASNA, jak to z hipopotamem w Afryce, pozwolił nam nakarmić i napoić Jessicę. A także Ją pocałować :)

Absolutnie godne polecenia! Ktoś był?

Jedynym mankamentem i minusem jest 8km naprawdę wrednej szutrówki za Hoedspruit, po której jedziemy albo 5km/h albo 90km/h. W drugim przypadku poświęcamy na ołtarzu spokoju przyczepność, możliwość hamowania, sterowania i w razie pecha- zderzak. Także wybrałem opcję nr 1. W przeciwieństwie do lokalsów.

Ale spotkawszy najgroźniejsze i najbardziej mordercze zwierzę Afryki, które rocznie zabija więcej ludzi niż wszystkie gatunki kotów razem wzięte (or so they say...), pocałowawszy go, napoiwszy Rooibosem i nakarmiwszy kukurydzą, po tej szutrówce doszedłbym jeszcze raz nawet na czworaka.


20180213_095751.jpeg



20180213_105413.jpeg

Luzu więcej ;) Ale- szacun, że przeczytałeś! :)

http://bfy.tw/HIx1... Oczywiście na śmierć "zapomniałem" o dokończeniu tej relacji.
Bez głupich tłumaczeń i usprawiedliwień- w ciągu paru dni biorę się za kolejne części!

Będziecie czytać? :)Miło wiedzieć ;) Zazdrość ogarnia, że się tam wybierasz! Mam nadzieję, że też planujesz chociaż mini relację, żeby przedstawić doświadczenia pogodowe... z tego co czytałem i widziałem (u innych), bywa bardzo różnie a zimowe RPA potrafi bardzo pozytywnie zaskoczyć.

W każdym razie- jeszcze raz przepraszam i nawet nie próbuję głupio tłumaczyć urwania relacji. Jedyne, co realnie można zrobić, to po prostu... ją wznowić.
Zwłaszcza, że jakoś specjalnie dużo nie zostało i myślę, że 2 posty załatwią sprawę.
Do opisania pozostała droga powrotna z Phalaborwy do Cape Town oraz spędzone tam kolejne kilka dni.

Do przejechania, w/g Google Maps, było 1380km. Z Phalaborwy do Cradock przy Mountain Zebra NP...
Jak pisałem wcześniej, o ile ktokolwiek jeszcze pamięta, był to oczywiście świadomy, zaplanowany i ekhm "przemyślany" wybór.

No i faktycznie, udało się. Wyjazd ok 5:45 rano, dojazd do Cradock ok 21:30, więc niestety już po zmroku. Odcinek bez światła słonecznego na szczęście wypadł na w miarę sensownej drodze i za ciężarówką, więc nie było tragedii.

O jeżdżeniu w RPA po zachodzie słońca napisano już dużo. Jako zdeklarowany doświadczony przekozakzakierownicą, cogodystansenieprzerażają, pozostaje mi tylko... zgodzić się.
Nie wiem do końca z czego to wynika: może bardzo niskie light pollution, może konfiguracja świateł mijania w stylu USA, czyli obydwa światła świecą w tym samym kierunku + raczej niska dbałość o ich prawidłowe ustawienie, może wreszcie to, że po prostu ludzie chodzą skrajem drogi w RPA wyjątkowo często, ale naprawdę jazdy po zmroku w tym kraju należy po prostu unikać. Nie ma opcji, żeby czuć się komfortowo.

Zanim przejdziemy do fotek, to jeszcze tylko chwilką ględzenia o praktykaliach- miało być szczerze i samokrytycznie, to jest.

Powiedzmy w 80% z powodu warunków jazdy w RPA a jedynie w 20% ze zmęczenia, ale tak mniej więcej po 1100km zdarzyła się chyba najpoważniejsza sytuacja drogowa podczas tego wyjazdu, realnie z mojej winy.

Prościutka, równa jak stół i (na szczęście...) szeroka jednojezdniowa "ekspresówka". Przed nami ciężarówka. Z naprzeciwka właśnie przejechał samochód, więc zbieram się do wyprzedzania. Prawy kierunkowskaz, leniwe spojrzenie w prawe lusterko i wyprzedzam.
Nagle po *prawej* stronie pojawia się... dostawczy T4 z olbrzymią przyczepą, trąbiący, a kierowca puka się w czoło. Było naprawdę wąsko. Nie widziałem go wystarczająco wcześnie...

Zatem zorganizowaliśmy sobie nieświadome wyprzedzanie "na trzeciego" i wychodzi na to, że T4 rozpoczął manewr w tym samym momencie, co ja. Gdyby droga była węższa, albo kierowca T4 mniej ogarnięty, mogłoby być bardzo różnie.

Wnioski- szczerze, to podobne sytuacje, chociaż nie tak dramatyczne, zdarzały się już wcześniej.
W RPA włączenie prawego kierunkowskazu przy wyprzedzaniu, jak widać, wcale nie odstrasza kierowców jadących "za nami" od rozpoczęcia tego manewru... Bardzo na to uważajcie!
Przynajmniej to moja prywatna obserwacja i o ile nikomu nie życzę potwierdzenia jej w praktyce, to warto o tym wiedzieć.

No, to teraz ad-rem. Po drodze do ekspresówki N4 z okolic środkowego Krugera, natknąć się można na miasteczko Dullstrom. Niepozorne, ale bardzo klimatyczne:


20180215_092657.jpeg




20180215_093200.jpeg



Poza tym, podróż mija bez żadnych udziwnień w żadną ze stron. W Johanessburgu pada dość konkretnie. Wyłącznie przejazdem i wyłącznie po głównych drogach, ale i tak mamy możliwość obejrzenia zabezpieczeń na osiedlach.
A te wchodzą na zdecydowanie wyższy level niż gdziekolwiek. Mury z zatopionymi kawałkami potłuczonych butelek na górze, następnie klasyczny electric fence a na końcu drut kolczasty. I to wszystko wysokie na mniej więcej 4-5m. Od strony autostrady. Cóż.

Na "jedynce" wieje i Honda City Ballade niestety odczuwa to dość konkretnie.

Po przyjemnym noclegu w "Cathy's Guesthouse" w Cradock- miejsce godne polecenia, widać, że właścicielka ma zamiłowanie do sztuki i widać to w sposobie urządzenia przestrzeni- udajemy się do Mountain Zebra NP. Bezpośrednio po Krugerze ciężko o obiektywną ocenę "czy warto", no ale... "warto". Poza tym chyba nikt tu nie był :P

Jak na ironię, jedynie tutaj widzimy bez wątpienia Springboka... co do tego faktu nie mam wątpliwości, natomiast teraz już nie wiem na 100%, czy wybrałem dobre zdjęcie:

20180216_090602.jpeg



A to chyba Zebra żyjąca wyłącznie tutaj. Teoretycznie różni się od tych w Parku Krugera:

20180216_100930.jpeg



Po samym parku jeździmy stosunkowo krótko, ponieważ... z powodu deszczu zeszłej nocy, pełne loops po parku są niedostępne, zalane rwącymi strumieniami o sporej głębokości. Honda mogłaby nie przeżyć.

Z czystym sumieniem i mnóstwem czasu ruszamy zatem w kierunku Graaf-Reinet i Camdeboo NP.
Samo miasto cechuje się bogatą spuścizną kolonialną i ciekawą historią. Oraz oczywiście co najmniej kilkoma bardzo dobrymi i klimatycznymi restauracjami.
Niestety, sama atmosfera w mieście jest mocno "afrykańska"... oznacza to tyle, że w środku dnia spacer owszem, był możliwy i owszem, nic się nie stało... ale odczucia już były mocno "mieszane" i brakowało luzu znanego z kilku wcześniejszych miejsc.


20180216_121805.jpeg



20180216_123015.jpeg



20180216_125919.jpeg



Natomiast Camdeboo National Park... Powiedzieć hidden gem to nie powiedzieć nic. Oczywiście wiadomo, "stosunkowo"... ale miejsce bardzo przypomina klimatem połączenie Bryce NP i Zion NP z USA. Do tego cała aura, niepowtarzalna. Tutaj naprawdę warto było przyjechać!
Park jest niewielki, ale pozwala zagospodarować spokojnie nawet 3-4h, jeśli ktoś ma ochotę na dokładną eksplorację chyba nielicznych szlaków pieszych.
Główną atrakcją jest Valley of Desolation, ale same widoki na miasto poniżej też są nie do pogardzenia.


20180216_135015.jpeg



20180216_140046.jpeg



20180216_140107.jpeg



20180216_142525.jpeg



20180216_150416.jpeg



Po spędzeniu tam kilku godzin- subiektywnie dokładnie takiego czasu, jaki był potrzebny- zjeżdżamy z powrotem do Graaf na coś do jedzenia. Znalezionego wcześniej, a propos spaceru.


20180216_154322.jpeg



Red Espresso- Zmielony Rooibos zaparzony ciśnieniowo w ekspresie do kawy. Bardzo ciekawa rzecz, o której jako fan Rooibosa słyszałem od dawna, ale w Polsce raczej nie ma sensownej sposobności, żeby tego spróbować. Poza zakupami w internecie w chorych cenach.
A tutaj, voila, zdarza sie dość często i za przyzwoite pieniądze.
Warto spróbować, chociaż kelnerzy ostrzegają przed nietypowym smakiem.

20180216_155703.jpeg



Po obiedzie wyjeżdżamy do Beaufort West na ostatni nocleg przed Cape Town. Udaje się idealnie wycelować na końcówkę dnia, przed zachodem słońca.
Śpimy w "Haus Holzapfel", guesthousie prowadzonym przez Niemców- standard zauważalnie wyższy niż typowych guest house'ów, ale cena również. W razie czego gorąco polecam, chociaż chyba małe szanse, że komuś nocleg wypadnie akurat tutaj.Pora zakończyć relację... Tak tak, długo to trwało i nawet nie chce mi się powtarzać, że nie mam usprawiedliwienia.
Po prostu dałem pewną część ciała gdzieś tam i tyle. Mam jednak nadzieję, że ostatnia oficjalna część relacji okaże się stosunkowo ciekawa i może nawet jakimś cudem, pomocna.

Z Beaufort West nawigacja pokazuje "jedyne" 4,5h do Franschhoek. Początkowo monotonna i typowo "arizońska" droga przez Karoo staje się z czasem coraz bardziej malownicza, momentami kręta. Robi się naprawdę bardzo ładnie.

Franschoek- wcale nie bez przesady- uznawane jest przez wielu za najładniej położone miasteczko winiarskie na świecie. Swoją drogą ciekawy detal, chociaż dla Was bez znaczenia. Otóż to miejsce ma albo dziwny mikroklimat, albo mieliśmy ironicznie "pecha" do pogody. Zrobiło się po prostu- stosunkowo- nieznośnie gorąco.
Jak Ateny o 14:00 w środku lipca- a luty w RPA aż takich temperatur nie prezentuje.

Generalnie miejsce jest naprawdę bardzo urokliwe, ale też pretenduje do bycia dystyngowanym i prestiżowym. Ma to odzwierciedlenie w cenach, w zachowaniu ludzi i ogólnie w atmosferze- przy czym ta ostatnia powinna jednak przypaść do gustu każdemu a ceny degustacji win powinny być mimo wszystko przystępne dla polskiej kieszeni na wakacjach.
Kilka przykładowych ujęć z dłuższego spaceru a potem przejażdżki do jednej z winnic:


20180217_162740.jpeg



20180217_153400.jpeg



20180217_144810.jpeg



Na kolację przejeżdżamy w rejon Stellenbosch. Często wymienianego jednym tchem z Franschoek a propos południowoafrykańskich winiarni. Udało się go obejrzeć niestety jedynie mocno "po łebkach". Samo miasto raczej nie "powala"- albo nie dotarliśmy tam, gdzie trzeba z braku czasu. Okolice są za to bardzo ciekawe a na kolacji- to winnica i restauracja- lądujemy przy stoliku z takim widokiem:

20180217_180901.jpeg



Następnie, już po zmroku, bo naprawdę nie sposób było uciec z tej restauracji zbyt szybko a jedzenie- jak zwykle- było po prostu fenomenalne- udajemy się na przedmieścia Cape Town do zarezerwowanego małego apartamentu z AirBnB. To na szczęście był w zasadzie ostatni przejazd tego typu, nawigacja zresztą prowadziła wzdłuż wybrzeża i granicy kilku popularnych skądinąd Townshipów. Świadomość, że granica między życiem a śmiercią to sprawne opony i działający silnik nigdy nie dociera do człowieka tak mocno ;) Nigdy więcej jazdy po zmroku w Południowej Afryce... Gdzieś to już słyszałem, chyba nawet z własnych ust.

Do lokum docieramy jednak w jednym kawałku. Jak "za te pieniądze", czyli łącznie ok 90zł / dobę, nie było do czego się doczepić. Apartament pewnie mógłby wyglądać nieco lepiej, przydałoby się malowanie i odświeżenie, brama wjazdowa i podjazd mogłyby być wygodniejsze- no, ale ta cena ;)
Miejsce stanowi naprawdę dobrą bazę wypadową do zwiedzenia nie tylko miasta, ale też okolic- wybrzeże False Bay to dosłownie 10min jazdy a Cape Town, autostradami, bez korków, około 20-30minut.
Zresztą- co dość popularne w Cape Town- "apartament" to tak naprawdę osobny budynek na posesji, zatem też osobne wejście i wszelkie inne zalety z tego wynikające. Gdzie jak gdzie, ale w Cape Town warto na pewno rzucić okiem na AirBnB, zwłaszcza, że ceny obiektów hotelowych w naszym terminie nie nastrajały pozytywnie.

Kolejne 2,5 dnia, czyli 3 noclegi- bo przecież już wieczór- poświęcimy na dokładniejsze rozejrzenie się po Cape Town i okolicach. Przypominam skromnie, że jeden pełny dzień już tu spędziliśmy, na początku wyjazdu, odhaczając must-see w postaci pieszego wyjścia na Górę Stołową i oparzeń słonecznych. Każda okazja z dobrą, bezchmurną pogodą jest warta wykorzystania. Ewentualnie przed tym drugim może ochronić dobry krem.

A mglisto i pochmurnie jak najbardziej bywa. Cape Town w stylu typowo amerykańskim:

20180218_090345.jpeg



Może być jednak znacznie ładniej.
Simons Town widziane z jednego ze wzgórz:

20180218_113717.jpeg



Absolutnie najlepsze ryby i owoce morza, jakie jadłem w życiu. Za tutaj już niestety typowo europejską cenę.
Nie chcę się zgrywać, poza tym pewnie sięnieznamwcale i znajdą się tacy, co smakowali więcej- ale jakieś tam ponadprzeciętne porównanie mam z paru kontynentów.

ryby.jpg



Wyświechtane, nudne, oklepane, pełne azjatyckich wycieczek, ale jednak warte zobaczenia- tereny parku narodowego na Półwyspie Przylądkowym. Tak poważniej i bez ironii- jeśli ktoś ma czas i lubi wędrować, to jest wręcz genialne miejsce w tym celu. Jeśli nie, to w zasadzie wszędzie można dotrzeć samochodem i ujrzeć ciekawe widoki po co najwyżej krótkim spacerze. Dodatkowym plusem tego rewelacyjnego miejsca jest to, że poza "głównymi" atrakcjami obleganymi przez autokarowe wycieczki, jest w zasadzie pusto.


Dodaj Komentarz

Komentarze (29)

handsome 24 lutego 2018 10:06 Odpowiedz
Extra czytanie z rana :P Powrzucaj więcej foto jak możesz oczywiscie :P
tropikey 24 lutego 2018 12:51 Odpowiedz
Świetnie napisane! Będziesz na pewno w czołówce relacji lutego :)Niedawno znalazłem fajną ofertę do JNB. Najpierw ją odstawiłem na boczny tor, ale teraz zaczynam na nią patrzeć zupełnie inaczej... No, ale poczekam na rozwój Twej relacji. Czas do ewentualnego zakupu mam do 28.02, więc postaraj się napisać jak najwięcej :DWysłane z mojego P9 przy użyciu Tapatalka
sudoku 24 lutego 2018 23:05 Odpowiedz
A ja za już 4 miesiące tam wyruszam, zatem czekam z niecierpliwością na kolejne dni opowieści.
jprawicki 26 lutego 2018 13:35 Odpowiedz
Jedzenie w RPA to temat na zupełnie osobną opowieść :) Dla mnie jeden w z tych powodów, dla których trzeba tam wracać :)Chociaż polecam też knajpę "Savanna" w Monachium i stek z zebry :)
risto 1 marca 2018 16:08 Odpowiedz
Świetne steki, burgery, genialny tuńczyk i owoce morza. RPA raj kulinarno-widokowy, pora tam wracać :)
risto 1 marca 2018 16:08 Odpowiedz
Świetne steki, burgery, genialny tuńczyk i owoce morza. RPA raj kulinarno-widokowy, pora tam wracać :)
adamek 1 marca 2018 22:00 Odpowiedz
RPA to sztos! a Cape Town - mój nr 2 zaraz za Sydney jeżeli chodzi o najpiękniejsze miasta.
oszukani 8 marca 2018 10:40 Odpowiedz
Mega relacja :)A RPA jeden z piękniejszych krajów :)
igore 10 marca 2018 14:37 Odpowiedz
Czytając tylko się upewniam, że do RPA trzeba wrócić. Nie tylko dla wyśmienitego jedzenia. :)
brzemia 25 marca 2018 20:46 Odpowiedz
Morzna? Morzna!Popraw bo nie da sie przejsc obok.....Wysłane z taptaka.
65437 25 marca 2018 21:22 Odpowiedz
Luzu więcej ;) Ale- szacun, że przeczytałeś! :)http://bfy.tw/HIx1
brzemia 25 marca 2018 21:24 Odpowiedz
Przeczytałem z zazdroscia :)Czekam na kolejny odcinek!Wysłane z taptaka.
wtak 26 marca 2018 09:52 Odpowiedz
Przeciekawe :)A jak radziliście sobie "z malarią" ?
nvjc 27 marca 2018 23:07 Odpowiedz
Świetna relacja, mnóstwo przydatnych informacji. Dzięki :)
65437 25 maja 2018 11:03 Odpowiedz
... Oczywiście na śmierć "zapomniałem" o dokończeniu tej relacji. Bez głupich tłumaczeń i usprawiedliwień- w ciągu paru dni biorę się za kolejne części! Będziecie czytać? :)
sudoku 25 maja 2018 11:47 Odpowiedz
Czekamy i tupiemy nóżkami, szczególnie, że za miesiąc już sam tam będę.
termbest 8 lipca 2018 05:08 Odpowiedz
Wow :) świetna relacja.Czy mógłbym zadać pare pytań na priv?
jprawicki 24 września 2018 12:05 Odpowiedz
Super, że udało się dokończyć relację. Dzięki!Jak dla mnie RPA to miejsce magiczne. Zaraz po powrocie zaczynam planować powrót tam :) I też każdemu komu mogę polecam :)Pozdrawiam
jekyll 5 października 2018 20:24 Odpowiedz
Miałam przyjemność przeczytać relację w całości :) Świetna! Natura, zwierzaki cudne. Podobało mi też się podsumowanie ;)
marcinsss 6 października 2018 01:27 Odpowiedz
Środek nocy, 1:25. Skończyłem czytać. Ciurkiem, od początku do końca.A miało być "A, poczytam chwilkę przed snem..."Ciekawie napisane i czuję się zachęcony do wizyty w RPA. Tylko kurde kiedy... :(
bubu69 6 października 2018 17:49 Odpowiedz
Super relacja :)! Brakowało mi tylko mapek poglądowych i więceeeeej zdjęć :)! Wbrew pozorom niektórzy "podróżnicy" nie orientują się jeszcze aż tak w świecie co, gdzie jest, a wiele miejsc jest dla nich nieoczywistych i nieznanych :). Więc chciałoby się więcej wszystkiego :P! Tak czy inaczej fajnie opisane i zapewne wiele "duszyczek" przebrnie z łatwością przez tę ciekawą relację :), tak jak i ja (ach te zwierzęta!). Powodzenia w konkursie :)! Pozdrawiam!
117122 3 grudnia 2018 08:56 Odpowiedz
Super relacja! Aż zacząłem się zastanawiać czy zamiast do Tanzanii nie wybrać się do RPA...A jak tam sprawa z internetem? Bo słyszałem że lepiej mieć swój ogólnie w Afryce, bo kiepsko ogólnie ze znalezieniem Wifi. Nawet natchniony Twoim wpisem trochę poszperałem i znalazłem artykuł - może możesz zweryfikować? :D Oczywiście nie mam na myśli faktów np historycznych tylko turystyczne. Co na pewno zwiedzić a co sobie darować? Miałbym 12 dni...https://simglobcom.blogspot.com/2018/11 ... -ladu.html
sudoku 3 grudnia 2018 10:38 Odpowiedz
Internet jest afrykański, czyli bez rewelacji. Oczywiście wszystko zależy od miejscówki.
65437 3 grudnia 2018 11:19 Odpowiedz
@LEON123!Dziękuję za miłe słowa. Z Internetem jest na pewno w miarę OK. Wi-Fi w guesthouse'ach/hotelach może nie powalało prędkością, ale to tzw. podstawowych zadań było OK. Nie próbowaliśmy streamować filmów. W knajpach też zwykle bywa, podobnie jak w tych punktach obsługi podróżnych przy drogach.Warto jednak kupić normalny starter z Vodacom (tylko nie "tourist pack", a po prostu zwyczajny pakiet). Ceny znajdziesz tutaj:https://www.vodacom.co.za/vodacom/shopp ... nType=nullMy mieliśmy 2GB i spokojnie wystarczyło. Pokrycie zasięgiem jest OK, poza terenami typowo "remote". Cudów nie ma i w głuszy zasięgu nie będzie, ale ogólnie warto.Co do przysłanego linku- oj, można znaleźć ciekawsze opracowania. Tanzania a RPA to też chyba troszkę nieporównywalne miejsca.Okolice Johannesburga my świadomie odpuściliśmy, ale jeśli sądzisz, że będziesz mieć na to czas i jest to pociągające, to na pewno "warto", bo wszystko "warto".
117122 4 grudnia 2018 10:07 Odpowiedz
@john_doeSuper, że odpowiedziałeś i to tak szybko, dzięki! ;)Mam kilka dni na podjęcie decyzji, więc będe intensywnie zastanawiał się nad zmianą kierunku.A co do tego internetu, czytałem też po forach, że ludzie biorą swoje pakiety, próbowałeś kiedyś? Bo nie wiem jak prównywalnie - nie tylko z ceną, ale ogólnie z działaniem to wychodzi. Wiadomo że nie będe filmów oglądał, ale jakiś gps, sprawdzenie na szybko lokalnych atrakcji...W kilku miejscach znalzłem ofertę Simglob i np jeśli chodzi o RPA: https://www.simglob.com/cennik/rpa - jest 4 gb i piszą że zależy od zasięgu prędkość.Miałem od nich kartę na Ukrainie, ale jednak Afryka to inny wymiar..
65437 4 grudnia 2018 15:07 Odpowiedz
Mam nadzieję, że decyzja nie jest warunkowana tym, jak szybko i jak dobrze działa Internet ;)Jest po prostu OK- normalnie, typowo. Nie puszczałem Speedtestu i nie oglądałem filmów w 4K, ale z nawiązką zrobiłem wszystko, co zwykle robi się w Internecie podczas podróży. Nie demonizowałbym w żaden sposób.Tak, miałem starter kupiony w Vodacom, w byle którym punkcie. A jest ich mnóstwo. Kosztował tyle, ile piszą na stronie- około kilkudziesięciu złotych za 2GB i to taka sama cena, jak dla lokalsów. Internet działał wszędzie w zaludnionych miejscach, bywały kłopoty z zasięgiem w głuszy- częściach parków narodowych albo okolic kompletnie niezamieszkałych. Vodacom ma ponoć najlepszy zasięg w RPA."Afryka to inny wymiar"- być może, ale to zdanie wciąż nie dotyczy de facto RPA. Pomijając legendarne już kwestie ze statystykami bezpieczeństwa, dla typowego turysty jest to całkiem normalny, cywilizowany (nawet bardzo, miejscami), przyjazny kraj. Zwiedza się go znacznie łatwiej niż np. Polskę. Ot co.
117122 4 grudnia 2018 15:31 Odpowiedz
Nie no, pewnie że to nie zależy od neta.Jakoś mam wrażenie, że łatwiej lecieć do Tanzanii, więc chyba jednak się zdecyduje na RPA.Inny wymiar - no w senie nie porównywalny z Europą, ogólnie.Właśnie czytałem też o tym że RPA nie jest zbyt bezpiecznym krajem. Że nawet ludzi wywożą jak źle kupisz wycieczkę, nawet taksówkarze... Ale to wiadomo, wszedzie sie trafiają jakieś ewenementy. Więcej słyszałem o ludziach, którzy szczęśliwie wrócili aniżeli o tych, co zostali porwani, więc to nie jest dla mnie problem ;)Dzięki za pomoc!
jprawicki 10 grudnia 2018 10:20 Odpowiedz
Zwróć uwagę ile na samym forum jest relacji ludzi z RPA i co piszą o bezpieczeństwie. To powinno rozwiać wszelkie wątpliwości.Pozdrawiam
moss-lot 6 stycznia 2020 10:19 Odpowiedz
Świetna relacja. Fantastyczne zdjęcia!!!