Zdjęcia tylko w małym stopniu oddają, to co widać na żywo. Do tego sporo z tych zdjęć to wycięte klatki z filmików, więc niestety nie są najlepszej jakości. Zachęcam do obejrzenia filmu, który jest w pierwszym poście. Nasze marzenie to zobaczyć rekiny i żółwie. Sama nazwa tego miejsca - Turtle Cove wskazuje, że żółwi żyje tu dużo. Jednak nie tym razem, oglądamy tylko mnóstwo różnego rodzaju ryb. Gdy wracamy, widzimy, że spotkana tam para szykuje się do opuszczenia plaży. Niestety nie wykazywali chęci do rozmowy, więc nic się o nich nie dowiedzieliśmy i oprócz "hello" i "bye" nie zamieniliśmy praktycznie ani słowa. Myśleliśmy, że będą odpływać kajakiem, a tu ku naszemu zdziwieniu nagle do plaży przybija łódka z Maml Divers, a jej obsługa sprawnie pakuje ludzi i kajak do środka. Co więcej, z łódki wysiadają trzy inne osoby z bagażami i kierują się na plażę. Nie wywołało naszego wielkiego zdziwienia to, że nowi przybysze rozmawiają ze sobą po polsku. Naprawdę, język polski był tej jesieni chyba najczęściej słyszanym językiem europejskim na Palau - tak dużo naszych rodaków kupiło bilety China Airlines
:) Okazuje się, że nasi nowi towarzysze skorzystali z oferty Maml Divers, która polega na tym, że podwożą cię na wybraną plażę i zostawiają. Możesz tam spędzić noc, czy dwie, a po umówionym czasie łódka przypłynie i odstawi cię do cywilizacji. Asia, Maciek i Tomek, ciekawe czy zaglądacie na f4f, jeśli tak - ujawnijcie się
:) Dalsza część dnia upływa nam na rozmowach i organizowaniu miejsc do spania. To nie takie łatwe bo plaża jest mała, musimy zmieścić trzy namioty, wcześniej wyrównując w miarę teren, żeby nie było zbyt dużego spadku.
Skaliste wybrzeże w okolicach naszej plaży
Przede wszystkim czas jednak upływa nam pływaniu z maską i rurką.
Niestety w czasie odpływu musimy poprzestać na snurkowaniu w płytkiej wodzie w okolicy plaży. Przy ścianie rafy jest bardzo silny prąd w stronę otwartej wody. Boimy się tam pływać, bo nie mamy płetw, nie zmieścilibyśmy ich do naszego bagażu. Nasi nowi towarzysze są za to świetnie wyposażeni i po tym jak sami kończą pływanie, pożyczają nam własne płetwy. Do tego mówią nam gdzie płynąć, żeby zobaczyć ciekawe rzeczy - jeden z nich kilka dni wcześniej nurkował w tym miejscu. Mówi nam o Blue Hole - podwodnej jaskini o głębokości ponad 30 metrów. W jej okolicy jest największe prawdopodobieństwo spotkania żółwi.
Pływanie z płetwami to oczywiście zupełnie inna bajka, teraz żadne prądy nie są nam straszne. Udaje się odnaleźć wejście do Blue Hole i tym razem szczęście nam dopisuje, dostrzegamy dwa pływające żółwie.
Blue Hole
Z rekinami niestety gorzej, nie udaje się żadnego spotkać. Szkoda, ale nie można mieć wszystkiego. Potem oglądaliśmy świetne filmiki z nurkowania w tym miejscu, w którym duże rekiny podpływały do nurków dosłownie na wyciągnięcie ręki. Jednemu z naszych polskich towarzyszy udało się też zobaczyć sporego rekina pływając na płytkiej wodzie w pobliżu plaży, niestety rekin odpłynął, zanim zdążył nas zawołać. Mimo, że akurat z rekinem się nie udało, pływanie w tym miejscu było niezapomniane i dostarczyło nam ogromnych wrażeń. Nieprzypadkowo Palau jest rajem dla nurków. My oczywiście snurkując widzieliśmy ledwie malutki wycinek tego, co oferują okoliczne wody, ale nawet to było wielką atrakcją.
Z wody wyganiają nas dopiero ciemne i szybko przemieszczające się po niebie chmury oraz pojedyncze błyskawice, zwiastujące nadchodzącą burzę. Szykujemy się na ulewę, ale okazuje się, że to fałszywy alarm, chmury przechodzą bokiem i po chwili znów widzimy błękitne niebo. Pełen wrażeń dzień kończymy oglądając piękny zachód słońca.
Turtle Cove - Peleliu
Nasz ostatni poranek na bezludnych wysepkach. Noc minęła spokojnie, poza tym, że do namiotu dobijał nam się duży krab
:) W ogóle nie pisałam o tym wcześniej, ale krabów pustelników (takich które zamieszkują w znalezionych muszlach a swój domek dźwigają na grzbiecie) są tu tysiące. Można je spotkać i w wodzie i na lądzie. Od najmniejszych, wielkości paznokcia do takich które mają kilkanaście centymetrów. Kraby mają norki w piasku na plaży, z których wieczorami zaczynają wychodzić. My niestety musieliśmy nieświadomie postawić namiot na jednaj z takich norek, należącej akurat do dużego osobnika. W nocy chciał wyjść i drapał nam w spód od namiotu, niestety musiał poczekać do rana. Dziś kierujemy się już z powrotem w stronę cywilizacji. Co prawda powrotny transport na Koror mamy umówiony dopiero na następny dzień na 10 rano, ale z kilku względów chcemy dopłynąć do Peleliu już dziś. Przede wszystkim przed 10 rano i tak nie zdołalibyśmy dopłynąć do wyspy z powodu odpływu. Druga rzecz, że trzeba wysuszyć i spakować kajak i wszystkie rzeczy. A kolejna to taka, że chcemy chociaż trochę zwiedzić też samo Peleliu. Z plaży Turtle Cove wyruszamy więc niezwłocznie po śniadaniu, żegnając się z naszymi polskimi towarzyszami, którzy zostają tu jeszcze na kolejną noc. Podejrzewamy jednak, że jeszcze się zobaczymy - prawdopodobnie będziemy wracać na Koror tą samą łodzią.
Do pokonania mamy niezbyt długi, zaledwie kilkukilometrowy odcinek, jednak wydaje się, że będzie to najniebezpieczniejsza przeprawa dla naszego kajaka. Od strony, z której będziemy płynąć, czyli od strony otwartego oceanu Peleliu otacza pas wystających z wody ostrych skał. Z daleka wygląda groźnie, a dla nas tak naprawdę najgroźniejsze jest to, czego na pierwszy rzut oka nie widać, czyli to, co znajduje się pod powierzchnią wody. Dodatkowo tuż przy naszej plaży poranny odpływ odsłania całe mnóstwo mniejszych lub większych skał i kamieni. Wczoraj zupełnie nieświadomie nad nimi przepływaliśmy. Dopiero gdy skały są wynurzone nad wodę, widać jak bardzo są ostre i czym mogłoby się skończyć bliskie spotkanie z nimi. Gdy poziom wody znacznie się podnosi my jesteśmy już gotowi do drogi. Płyniemy trzymając się niedaleko brzegu wyspy, na której się znajdowaliśmy. Wspomniany pas wystających skał dochodzi prawie do jej brzegów, jednak w tym miejscu są one mniejsze i rzadziej rozrzucone. Zachowujemy najwyższą ostrożność i ja siedząc z przodu właściwie głównie wpatruję się w wodę przed nami. Przeprawa okazuje się nie taka najgorsza. Tylko raz musimy omijać niewielką, ale ostrą skałę, którą jednak szczęśliwie udało się zauważyć sporo wcześniej. Chwilę później woda zaczyna robić się coraz płytsza i po chwili wiemy, że niebezpieczeństwo jest już za nami. Teraz wpływamy na znany nam już teren, tędy kilka dni wcześniej wypływaliśmy na naszą wyprawę.
Po drodze trafiamy jeszcze na fajną łachę piachu, gdzieś pośrodku niczego. Taka prywatna plaża na środku oceanu
:) Niestety nasza plaża zaczyna szybko znikać. Przypływ jeszcze się nie skończył. Kilkanaście minut i nie ma po niej śladu.
Trzeba zatem płynąć dalej. Zaraz później mijamy wysepkę na której byliśmy, gdy pierwszego dnia zaskoczył nas odpływ. Kawałek dalej wysiadamy z kajaka i ciągniemy go na lince, bo woda jest tu bardzo płytka, sięga nam zaledwie do kolan. I właśnie tu widzimy coś wystającego ponad wodę, płynącego w naszą stronę. Chwila zastanowienia co to takiego, ale zaraz nie mamy już wątpliwości - to płetwa rekina. No dobrze - rekinka
:) Korzystając z przypływu zapewne poluje tu w płytkiej wodzie. Wypatrujemy kolejnych i okazuje się, że jest ich tu całkiem dużo. Są malutkie, no ale rekin to rekin
:) Nie udało się zobaczyć żadnego na rafie, to mamy je chociaż tutaj. Niestety są bardzo płochliwe, wystarczy najmniejszy ruch i od razu uciekają. Mimo wszystko jesteśmy usatysfakcjonowani. Stąd już tylko rzut beretem do brzegu Peleliu, niedługo później więc przybijamy do przystani, z której rozpoczynaliśmy wyprawę. Wita nas pani z Maml Divers, która na wstępie informuje nas, że łódka nie przypłynie jednak jutro o 10 rano, ale o 16. Gdybyśmy wiedzieli wcześniej to by trochę zmieniało postać rzeczy. Moglibyśmy jeszcze cały dzień spędzić na wodzie. Jednak mówi się trudno, nie było niestety możliwości kontaktu z nami, żeby nas poinformować o zmianie. Tutaj ostateczny grafik ustalany jest raczej z dnia na dzień. Wiadomo, że to my musimy dostosować się do łódki, która przeznaczona jest do przewożenia większych grup na nurkowania, my jesteśmy tylko dodatkowo. Nie mamy więc absolutnie pretensji, że zmieniono nam czas wypłynięcia, musimy jednak jakoś zagospodarować sobie czas do 16 następnego dnia. Pani z Maml mówi, że moglibyśmy sobie wypożyczyć rowery i pozwiedzać wyspę. Uznajemy to za dobry pomysł i ustalamy, że pani załatwi nam rowery na jutro rano. Póki co na razie musimy wypakować kajak. Możemy skorzystać z jednego z pomieszczeń w bazie Maml Divers. Zostawiamy tam kajak do suszenia, rozwieszamy też wilgotne rzeczy - czyli prawie wszystkie. Na Palau panuje taka wilgoć, że właściwie nic nie schnie. Można zostawić rozwieszoną na noc w przewiewnym miejscu koszulkę, a rano będzie prawie tak samo mokra jak kilka godzin wcześniej. Jedyny skuteczny sposób suszenia to rozwieszenie rzeczy w pełnym słońcu. Możemy też skorzystać z łazienki należącej również do Maml Divers. Dopiero po kilku dniach mycia się w słonej wodzie można docenić prawdziwy i ciepły prysznic
:)
Po skorzystaniu z tych dobrodziejstw cywilizacji wyruszamy na spacer do pobliskiej wioski. Wyspa Peleliu jest jednym z 16 stanów Palau. Według różnych danych zamieszkuje ją obecnie około 400-500 osób, większość w wiosce-stolicy Kloulklubed, do której właśnie zmierzamy. Obecnie Peleliu jest senną wysepką, na której życie płynie leniwie i spokojnie, ale jej historia jest niezmiernie ciekawa. W czasie II wojny światowej odbyła się tu wielka bitwa, znana jako "Bitwa o Peleliu". Wyspa była zajęta przez Japończyków, a Amerykanie postanowili ją odbić, głównie ze względu na znajdujące się tu lotnisko. Przewidywano, że lądowanie i zajęcie całej wyspy zajmie kilka dni. Okazało się, że ostatecznie walki trwały prawie trzy miesiące. Już sam początkowy desant na wyspę przyniósł Amerykanom nieoczekiwane trudności, ponieważ wiele z ich łodzi i amfibii rozbiło się lub utknęło na otaczających wyspę skałach (prawdopodobnie tych samych, których my dziś się tak obawialiśmy). Japończycy byli za to dobrze przygotowani do obrony wyspy, ukrywali się w licznych jaskiniach, z których atakowali wojska amerykańskie. Ostatecznie Amerykanie zdobyli wyspę, ale po obu stronach poniesiono ogromne straty, zginęło ponad 10000 Japończyków i 2000 Amerykanów. Sama wyspa też została doszczętnie zniszczona - obecnie tak bujnie porośnięta dżunglą, wtedy podobno cała roślinność zostało wypalona używanymi przez wojska amerykańskie miotaczami ognia. Szczęśliwie nie było ofiar wśród lokalnej ludności, która już wcześniej została ewakuowana na inne wyspy. Obecnie na wyspie znajdują się liczne pozostałości po bitwie - umocnienia i bunkry, czołgi i inne pojazdy, a w otaczających wodach wraki statków i samolotów. Część z nich mamy zamiar zobaczyć podczas wycieczki rowerami następnego dnia.
Jakieś części, prawdopodobnie od czołgu, które leżały sobie pod drzewem w porcie
Tymczasem docieramy do wioski. Trzeba przyznać, że jest tu całkiem ładnie. Domki mniejsze albo większe, skromniejsze czy bardziej bogate, ale większość ładnych, pomalowanych na kolorowo, wokół rosną palmy, kwiaty kwitną, trawka przystrzyżona. Co ciekawe, potem na Kororze jeden człowiek powiedział nam - Wiecie, czemu na Peleliu mają takie ładne domki? Bo oni hodują marihuanę i ją sprzedają na całe Palau. Może coś w tym jest
:)
Chcielibyśmy kupić coś do jedzenia w jednym ze sklepików, bo mamy już trochę dość jedzenia z torebek, ale szczerze mówiąc odstraszają nas ceny. Tutaj wszystko trzeba sprowadzać z głównej wyspy i zapewne dlatego odbija się to na cenach. Nie ma i tak dużego wyboru, jedyne co można by tak od razu zjeść to kanapka - dwie kromki tostowego chleba, w środku ser i jakaś pasta. Cena 5 dolarów. No lekka przesada. Bierzemy więc tylko po puszce zimnych napojów.
Odpoczywamy pod dachem na czymś w rodzaju przystanku.
Kościół
Na Palau właśnie miały się odbyć, albo dopiero co odbyły się wybory
Można spotkać i takie obrazki
Na wyspie jest szkoła podstawowa, wyższe stopnie edukacji lokalne dzieci muszą zdobywać już na Kororze, czyli zamieszkać w tamtejszych internatach. Nie da się codziennie podróżować do szkół. Jeździ tu też szkolny autobus - co ciekawe podwozi dzieci, które mieszkają nawet nie dalej niż 200 metrów od szkoły. Niezbyt zdrowy styl życia, ale chyba tak tu już jest - na początku relacji opisywałam, że mieszkańcy w każde, nawet najbliższe miejsce przemieszczają się samochodami.
Zwróćcie uwagę, że na autobusie jest znak przyjaźni między Japonią i Palau. Prawdopodobnie został podarowany przez rząd japoński. Palau, którego ziemie kiedyś były świadkiem wielkiej wojny pomiędzy Japonią i USA, teraz żyje w przyjaźni z obydwoma tymi państwami. Kraj jest mocno zamerykanizowany, obowiązuje tu amerykańska waluta, angielski jest jednym z urzędowych języków, a mieszkańcy dość mocno przejęli amerykański styl życia. Jednocześnie często można się natknąć na obiekty sfinansowane przez Japończyków, takie jak wspomniany autobus, podobnie jak prom kursujący między Kororem i Peleliu, czy duży most przyjaźni.
Na wyspie mamy też straż pożarną i karetkę. Chociaż akurat podczas naszego pobytu w porcie wisiało ogłoszenie, że lekarz wyjechał i nie będzie go prawie przez miesiąc.
W lokalnym urzędzie dowiadujemy się, że do zwiedzania Peleliu to właściwie powinniśmy wykupić permit (15$ osoba). Na Palau lubują się w permitach, permity trzeba kupować prawie na wszystko
:)
Do portu wracamy okrężną drogą przez mniej zamieszkane tereny. Mijamy hodowlę ryb, kolejny kościół, kolejne z miejsc pamięci poświęcone wojnie. W jednym miejscu trafiamy też na leżący niedaleko drogi rozbity samolot. Bardzo jestem ciekawa jego historii, na pewno nie jest to jedna z pozostałości po wojnie. Próbowałam szukać jakichkolwiek informacji o nim i nic nie udało mi się znaleźć.
Część wieczoru spędzamy znowu na znanym już nam z wcześniejszych pobytów cypelku na północy wyspy, gdzie znowu rozbijamy namiot. Siedzimy też w porcie, bo tam działa internet
:), a poza tym można poobserwować życie mieszkańców. Toczy się ono bardzo niespiesznie. Dziś głównym zadaniem dnia było przymocowanie tabliczki "Keep island clean", która wcześniej odpadła. Zaangażowało się w to kilka osób i w końcu tabliczkę udało się umieścić na ścianie za pomocą taśmy klejącej. Pani (mama czy babcia) opiekująca się dwójką maluchów cały dzień spędziła z nimi w wodzie albo na brzegu w towarzystwie zgrzewki piwa Asahi. U nas zaraz wezwano by policję, straż pożarną i opiekę społeczną jednocześnie, skądinąd chyba słusznie
:) Kilku panów walczyło też ze zmianą koła w samochodzie, ale chyba ostatecznie się poddali
:) W ogóle samochody to ciekawy temat. Tak jak pisałam jeździ się nimi wszędzie. Ale ponieważ na wyspie odległości są malutkie, najdalej kilka kilometrów, to nikt nie kupuje tutaj nowych aut. To jakie wraki tutaj jeżdżą naprawdę robi wrażenie. Samochód na przykład bez drzwi nikogo nie zdziwi
:)
Siedzenie w porcie sprawia, że udaje nam się załapać na zapłacenie za permit na kemping. W porcie jest małe Visitors Center i okazuje się, że za to też pobierają opłatę (10$).
Ostatnia nasza noc w namiocie jest spokojna do momentu, aż nad ranem zaczyna padać. Nic nadzwyczajnego - tu pada prawie każdej nocy. Jednak rano deszcz nie ustaje, do tego zrywa się straszna wichura a zwykły deszcz zmienia się w tropikalną ulewę. Namiot, który do tej pory spisywał się bez zarzutu, teraz ledwo utrzymuje się na ziemi, musimy go trzymać od środka. Sytuacja robi się nieciekawa, kiedy lać nie ustaje. Nie możemy nawet ugotować nic do jedzenia, więc na śniadanie muszą nam wystarczyć resztki suszonych bananów. Ale też musimy wszystko popakować, złożyć kajak i inne rzeczy, a w tych warunkach jest to niemożliwe. Oczywiście z naszej wycieczki rowerami też musimy zrezygnować. Mamy jednak ogromne szczęście, że wróciliśmy na Peleliu poprzedniego dnia. Nie wyobrażam sobie co by było gdybyśmy musieli płynąć w tych warunkach.
W końcu, kiedy fala deszczu odrobinę się zmniejszyła zwijamy szybko obóz i przenosimy się pod dach do bazy Maml Divers. Tutaj już przynajmniej nie mokniemy i możemy spokojnie poskładać rzeczy. Niestety wszystko, co od poprzedniego dnia miało schnąć nadal jest mokre, do tego doszedł nam cały przemoczony namiot. Rozwieszamy wszystko i suszymy na ile się da, czyli prawie wcale
:) Przed przypłynięciem naszej łodzi miła pani z Maml, ze względu na padający deszcz i nasze ogromne bagaże, podwozi nas samochodem na przystań, mimo, że jest to nie dalej niż 50 metrów
:) I tak to Peleliu żegna nas i naszą kajakową przygodę.
Peleliu-Koror-Tajwan-Bangkok-Amsterdam-Warszawa
Na łódce powrotnej z Peleliu na Koror zgodnie z przewidywaniami spotykamy znów trójkę Polaków poznaną wcześniej na Turtle Cove. Tym razem nie jest to bardzo przyjemna przeprawa, deszcz zacina i wieje bardzo mocny wiatr, szczególnie odczuwany przy dużej prędkości. Mimo to fajnie jest mijać wysepki, na których jeszcze niedawno byliśmy. Tym razem motorówka płynie inną drogą niż w pierwszą stronę, udaje się więc obejrzeć chociaż z łodzi miejsca do których nie dotarliśmy. Na koniec spotykamy drugą łódź z Mamla i panowie sternicy urządzają sobie mały wyścig, szczęśliwie wygrany przez nas
:) Musimy znaleźć hotel na ostatnią noc, bo wcześniej nie mieliśmy nic zarezerwowane. Myśleliśmy, żeby wynająć pokój od Maml Divers, bo wiedzieliśmy, że mają też takie oferty, albo, żeby wrócić do Pinetrees Hostel, w którym spaliśmy pierwszej nocy. Nasi nowi znajomi jednak zachęcają nas, żeby podjechać z nimi do Guest Lodge, w którym oni mieli już wcześniej wynajęty pokój. Zawozi nas wszystkich kierowca z Mamla (bez dodatkowej opłaty). Na miejscu okazuje się, że jest wolny pokój. Po niewielkich targach udaje się wynegocjować cenę 60$ + podatek (początkowo miało być 67$ + podatek). Przez internet co prawda można podobno znaleźć cenę 55$ (+ oczywiście podatek), ale te 60$ to i tak nie jest najgorsza cena jak na Palau. Dodatkowo zaproponowano nam transport na lotnisko w dobrej cenie 15$ za nas dwoje, podczas gdy cena taksówki to zwykle 25$. Pokój okazuje się całkiem przestronny, ma niezłą łazienkę, a na zewnątrz jest przyjemny, wspólny dla wszystkich pokoi taras, na którym mieszka duża papuga i jeszcze jeden niezidentyfikowany bliżej duży ptaszor. Jedynie z zewnątrz budynek wygląda ciekawie, parter i pierwsze piętro jest wykończone, a drugie zostawione w stanie surowym.
Ulica, na której znajduje się nasz hotel - praktycznie samo centrum miasta
Popołudnie spędzamy w centrum, chodzimy trochę po sklepach, żeby kupić jakieś pamiątki. Ogólnie to z oryginalnymi pamiątkami jest tu raczej słabo, prawie wszystko jest sprowadzane. Kupujemy magnesy, trochę przypraw hodowanych na miejscu i jakieś lokalne mydełka, które podobno też są wyrabiane tutaj (przynajmniej jest tak na nich napisane) i przede wszystkim różne czekoladki z lokalnej wytwórni, głównie na prezenty. Szczerze mówiąc czekoladki nie okazały się nadzwyczajne w smaku, ale mają ładne opakowania ze zdjęciami z Palau i podpisami "Palau Chocolate Factory"
:) Jak tylko się ściemnia idziemy na główny plac, zachęceni wcześniejszymi opisami na f4f budki z grillowanymi szaszłykami. Rzeczywiście grill już rozstawiony a zapach można wyczuć z bardzo daleka. Szaszłyki po 1$, super wypieczone, z pysznym sosem barbecue. Razem zjadamy ich chyba z 15 jak nie lepiej
:) Wracamy do hotelu zaopatrzeni w piwo Asahi - nie lokalne, ale najpopularniejsze tutaj i razem z trójką znajomych Polaków i jeszcze dwoma innymi Polakami, którzy tu też mieszkają urządzamy sobie polski wieczorek na tarasie
:) Kolejny dzień to już nasz ostatni na Palau. Wylot mamy późnym popołudniem, do zagospodarowania pozostaje więc kilka godzin. Myśleliśmy przez chwilę o wypożyczeniu samochodu i objechaniu kilku punktów poza miastem, ale chyba jednak mamy za mało czasu. Pozostaje więc pokręcenie się po okolicy.
W mieście, mimo, że to dopiero listopad widać wiele akcentów świątecznych, które ciekawie kontrastują z tropikalnym klimatem.
@olus, niesamowicie rozbudziłaś moją ciekawość. Pisz, proszę, jak najszybciej
:) i oczywiście szczerze podziwiam za odwagę! ("a już w dmuchanym kajaku to nawet nigdy nie siedzieliśmy"). Pozdrawiam
:)
@olusbyłbym wdzięczny za informacje o tym jak sprawował się kajak
:D wady, zalety, ogólne wrażenia.. sam zastanawiam się nad takim zakupem, przed moją następną podróżą, więc dobrze byłoby zaczerpnąć wiedzy
:P aha - jakim sprzętem kręciłaś pod wodą?
:)
@gecko Kajak jest już opisany w założonym przez Ciebie temacie - to ten sam
:) (Sevylor Tahiti Plus Pro) Ja ze swojej strony też na pewno w relacji wstawię jakieś uwagi i komentarze.Co do sprzętu to jest to GitUp Git2. Nie jestem żadnym ekspertem w filmowaniu, to właściwie pierwszy wyjazd z kamerką, ale uważam, że sprawdziła się bardzo dobrze.
Dla chetnych na Palau w 2017 przeczytajcie najpierw nasza "krytyczna" relacje, warto tam leciec ://krytykaturystyczna.pl/2016/11/29/caly-narod-leci-na-palau/Wysłane z mojego HTC One A9 przy użyciu Tapatalka
@olusoj, rzeczywiscie
:D tak swoja droga to bardzo cenna wskazowka z tym materialowym poszyciem pontonu. Tam gdzie sie wybieram, bedzie dosc cieplo, a wyprawa bedzie backpackerska, wiec faktycznie musze wziac to pod uwage :/
Quote:@BooBooZB dzięki za inspirację
;) No to problem przemieszczania się rozwiązaliście we właściwy sposób
:P Niezależność przede wszystkim.Czekam na opis dzień po dniu.
Nie mogę się doczekać momentu, kiedy nadmuchacie ten Wasz mini okręt
;-)Nakręciliście mnie na spróbowanie takiego typu zwiedzania wysepek - jakby co potem będzie na Was,bo kajak mam już w koszyku i niecierpliwie sprawdzam tutaj, co napiszecie
:) Super wyprawa! Wprawdzie tylko 7 dni na miejscu, ale jak wykorzystane, do tego wszędzie po drodze dodatkowe wyzwania i doznania, szacunek dla Was.
Wrzucaj relację
:)Lecieliśmy tak samo, tylko przystanek końcowy inny - my wylądowaliśmy w Kambodży - bez kajaku, chociaż na Tonle Sap mógłby się przydać
:)
wow! niezla przygoda...jest na tych wyspach jakis zasieg gsm? jaki mieliscie plan b na wypadek utkniecia na ktorejs z wysp, np awaria kajaka lub deszcz/wysokie fale?
Zasięgu nie ma. W ogóle na całym Palau nie działają polskie karty sim, więc przez cały pobyt nasze telefony były bezużyteczne. Ale nawet gdybyśmy mieli lokalną kartę, to w rejonie wysepek i tak nie ma zasięgu.Co do nieprzewidzianych sytuacji to wbrew pozorom w ciągu dnia wysepki nie są takie całkiem odludne. Nikt tam nie mieszka, ale pływa bardzo dużo łódek z wycieczkami, zatrzymują się też na niektórych plażach. Do tego są rangersi, których zadaniem jest patrolowanie wysepek ze swoich łodzi i ich też często można spotkać. No i jakimś zabezpieczeniem było też to, że mieliśmy wykupiony transport powrotny. Gdybyśmy nie pojawili się w umówionym miejscu, to też by wszczęli alarm.Kajak ma trzy główne komory powietrza, dwie mniejsze i do tego oddzielne dmuchane siedzenia. W razie jakiegoś przebicia czy awarii myślę, że bylibyśmy w stanie dopłynąć do najbliższej wyspy. Największym dystansem po otwartej wodzie między wyspami było właśnie te opisane dzisiaj 5 km, zwykle pływaliśmy bliżej wysp. Mieliśmy zestaw naprawczy, którym jednak dałoby się zakleić tylko niewielkie, punktowe uszkodzenia. W przypadku dużej awarii, uniemożliwiającej płynięcie dalej, bylibyśmy skazani na pomoc innych.
Nie baliście się rekinów?W 1945 niedaleko Palau został zatopiony krążownik Indianapolis, spośród 900 marynarzy, którzy przeżyli samo zatopienie, uratowano tylko 317. Reszta zginęła - głownie od ataków rekinów.
rekin to całkiem mądre zwierzę, nie będzie wpływać na takie płycizny, na których można się dać odciąć odpływowi. Jedzonka też tam specjalnie dla niego nie ma, dopiero ewentualnie przy rafach.
Na Palau rzeczywiście żyje bardzo dużo rekinów. Ciekawostką jest to, że rząd Palau w 2009 roku jako pierwszy na świecie stworzył "shark sanctuary" na całym obszarze swoich wód. Wprowadzono całkowity zakaz polowania na rekiny. Z tego co wiem żyje tam ponad 100 gatunków rekinów, dużo z nich jest zagrożonych wyginięciem. Jeśli chodzi o zagrożenie - to tak jak już @BrunoJ napisał - praktycznie cały obszar Palau to podwodny płaskowyż, jego brzegi to pionowe rafowe ściany, o nawet kilkusetmetrowej wysokości. Rekiny żyją głównie w okolicy tych ścian, głębiej pomiędzy wyspy zapuszczają się rzadko i jeśli już to tylko mniejsze okazy. Wszystko przez wahania poziomu wody, podczas odpływu, jak już opisywałam, w niektórych miejscach wody nie ma w ogóle. Dlatego pływając pomiędzy wyspami zagrożenia praktycznie żadnego nie ma. Za to szansa spotkania rekinów w okolicach ścian rafy jest oczywiście bardzo duża. I właśnie między innymi po to przyjeżdżają na Palau tłumy nurków. Z tego co się dowiedziałam najczęściej można spotkać grey reef shark (po polsku rekin szary rafowy lub żarłacz rafowy) i whitetip reef shark (żarłacz gruby). Oba gatunki sporadycznie mogą atakować człowieka (zwłaszcza pierwszy), ale jednak zdarza się to rzadko. Tak jak @krasnal pisze, na Palau takie ataki praktycznie się nie zdarzały. Gdzieś kiedyś wyczytałam, że w ogóle zanotowano tam tylko jedną śmiertelną ofiarę rekinów. Tak więc wracając do pytania @Gleba3 - nie baliśmy się, a wręcz mieliśmy nadzieję jakiegoś rekina zobaczyć
:) Czy się udało przeczytacie w relacji. O USS Indianapolis muszę poczytać coś więcej. Nie wiem dokładnie gdzie zatonął, ale raczej na pewno na głębokiej wodzie w oddaleniu od wysp. Tam marynarze, zwłaszcza ranni, byli rzeczywiście bardzo narażeni na ataki.
Pływając po Palau - czy to wpław, czy kajakiem - dużo bardziej niż rekinów obawiałem się węży morskich. O ile na lądzie w Palau nie występują żadne jadowite gatunki, to okolicznych wodach można spotkać wiosłogona żmijowatego i pęza dwubarwnego. Ten drugi zajmuje 4. miejsce na świecie pod względem toksyczności jadu (źródło).
krasnal napisał:O ile na lądzie w Palau nie występują żadne jadowite gatunkiTo pewna informacja? Obserwowałem tam przez parę dni całkowicie czarnego węża (ok. 1m długości) żyjącego w strumieniu tuż przy plaży. Z tego, co wiem, większość gatunków wodnych jest jadowita, choć nie potrafiłem zidentyfikować, z którym miałem do czynienia. -- 04 Sty 2017 09:10 -- krasnal napisał:O ile na lądzie w Palau nie występują żadne jadowite gatunkiTo pewna informacja? Obserwowałem tam przez parę dni całkowicie czarnego węża (ok. 1m długości) żyjącego w strumieniu tuż przy plaży. Z tego, co wiem, większość gatunków wodnych jest jadowita, choć nie potrafiłem zidentyfikować, z którym miałem do czynienia.
Świecące plankton to Okrzemki. Świecą na zasadzie tryboluminecencji -dopiero ruch powoduje, właśnie efekt świecenia. Ruch wody czyli np ruch wiosła, nóg czy załamywanie się fali gdy dociera do brzegu i w zw. z tym miesza się tam woda Wysłane z iPad za pomocą Tapatalk
Uff, jesteście szalenie szaleni! Też Was podziwiam!Wciąż nie wierzę, że pod Waszym wpływem kupiłem dmuchany kajak i wkrótce mam do niego wsiąść (raczej wpełznąć).Nie wyobrażam sobie pływania czymś takim jak promem po morzu, szacunek.My popływamy może trochę do 300m od lądu, ewentualnie w grę wchodzi odwiedzenie wysepki odległej o 500m.
Mnie ciekawi czy byliście spakowani jakoś tematycznie, w szczególności gdyby kajak zaczął nagle tonąc na środku przeprawy to czy każde z Was miało jedną konkretna torbę do zabrania z najważniejszymi rzeczami/przedmiotami. A może jakieś tricki typu przywiązane puste butelki do toreb żeby dało się potem odłowić? W skrócie - jaki był plan na wypadek wywrotki/zatonięcia.
olus napisał:@Gaszpar Myślę, że chodziło Ci o bruzdnice.Nie. Chodziło mi o okrzemki Pyrocystis lunulla. Oczywiście nie wiem co widziałaś ale opis pasuje idealnie
:)Wysłane z iPad za pomocą Tapatalk
Jeśli chodzi o czysto akademicką dyskusję to Pyrocystis lunulla to też bruzdnica (za wiki: "Pyrocystis fusiformis is a non-motile, tropical, epipelagic, marine dinoflagellate)Listę świecących bruzdnic można znaleźć np tu https://en.wikipedia.org/wiki/List_of_b ... _organisms (na samym dole), zaś o mechanizmie świecenia (wywołanego jak pisaliście ruchem) przeczytać w artykule sprzed prawie 50 lat
;) https://www.ncbi.nlm.nih.gov/pmc/articles/PMC2225803/Tak czy inaczej gratuluje wyprawy
:)
@bozenak @klapio Dzięki!@jobi Super! Miło być dla kogoś inspiracją
:)@Gaszpar Tak jak @Washington napisał Pyrocystis to właśnie bruzdnica, w ogóle tych świecących bruzdnic jest sporo gatunków. @BrunoJ Mieliśmy dwa główne bagaże. Jeden to duży wodoodporny worek, tam były najważniejsze rzeczy, przede wszystkim plecak ze sprzętem foto, mapy, dokumenty, telefony, ładowarki, inny sprzęt który nie mógł zamoknąć, ale też ciuchy i kosmetyki (tego mieliśmy minimalną ilość). Drugi duży worek to sprzęt kempingowy - namiot, śpiwór, menażki, paliwo do kuchenki, potem też torba ze śmieciami. Te worki przypinaliśmy pasem do kajaka (w miejscu gdzie powinno być trzecie, środkowe siedzenie, którego nie używaliśmy). Mieliśmy jeszcze oddzielny worek z jedzeniem, który był z tyłu kajaka pod plandeką. Do tego mały plecaczko-worek podręczny, w którym były rzeczy, które mogą się zamoczyć (kamerka w obudowie, tablet w wodoodpornym etui, krem do opalania, maski i rurki do snurkowania i foliowe peleryny przeciwdeszczowe).W razie wywrotki (której prawdopodobieństwo oceniam na bardzo niskie - kajak jest naprawdę stabilny) wszystkie najważniejsze rzeczy były przypięte, więc by nie zatonęły. Prawdopodobieństwo całkowitego zatopnienia kajaka oceniam na jeszcze niższe - trzeba by jednocześnie przebić trzy komory. No ale gdyby tak się stało to na pewno w pierwszej kolejności bralibyśmy ten worek z najcenniejszymi rzeczami i próbowali jak najszybciej dostać się do brzegu.
@krasnal Dzięki, ja nic nie mogłam znaleźć. Czyli samolot rozbił się w 1994 roku. Wygląda na to, że na pokładzie był chyba tylko pilot i że przeżył lądowanie.
Dzisiaj obiecane podsumowanie kosztów. Póki co wkleję bez żadnego komentarza a jutro dodatkowo napiszę jeszcze jeden post podsumowujący z wrażeniami na temat całej wyprawy i uwagami, co można było zrobić inaczej.Koszty:Pozycje w euro i usd przeliczałam na złotówki według dzisiejszego średniego kursu z google. Większość wypłat z bankomatów czy płatności kartą w walutach było robionych Revolutem i kartami z kantoru Aliora, więc były po niezłych kursach, ale mimo wszystko te koszty, które podałam mogą być nieznacznie zaniżone.Loty Amsterdam-Palau-Amsterdam - China Airlines 1230 zł x 2Warszawa-Amsterdam-Warszawa - Lot 300 zł x 2NoclegiAmsterdam - 2 noce w Ibis Budget (45 eur + 49 eur) 410 zł Tajpej - Here and There Hostel 90 złKororPinetrees Hostel (75 usd) 300 złGuest Lodge (72 usd) 288 złBangkok - Liveitup Asok Hostel 0 złWydatki na przygotowaniaKajak- 800 złSprzęt (wiosła, worek wodoodporny, pokrowiec wodoodporny na tablet, akcesoria do kamerki) - 160 złJedzenie - 150 złUbezpieczenie - 230 złWydatki na PalauPozwolenia na Rock Islands -(2 x 50 usd) 2 x 200 złMaml Divers, transport na i z Peleliu - (220 usd) 960 złPozwolenie na kemping, Peleliu - (10 usd) 40 złOpłata wylotowa - (2 x 50 usd) 2 x 200 złTransport z lotniska - (10 usd) 40 złTransport na lotnisko - (15 usd) 60 złInne wydatki - np. jedzenie, drobniejszy transport, przechowalnie bagażu 1304 zł razem 8692 złna osobę 4346 zł
PodsumowanieNa początek kilka uwag do kosztów, które opisałam wczoraj. Uważam, że jak na tak daleką wyprawę nie były bardzo wysokie. Kajak był kupowany z myślą, że po wyjeździe go sprzedamy i odzyskamy część kosztów. Szczerze mówiąc na razie tego nie zrobiliśmy i trochę szkoda mi się z nim rozstawać, ale rozsądek podpowiada, że nie będziemy mieć zbyt dużo okazji, żeby z niego korzystać. To co mogłoby obniżyć koszt wyprawy to oczywiście korzystanie z promów pływających między Kororem i Peleliu. Niestety tak się ułożyło, że rozkład zupełnie nam nie pasował i w obie strony musieliśmy kupować transfery łódkami, za co zapłaciliśmy prawie 1000 zł. Nie do uniknięcia na Palau są dwie dość wysokie opłaty - 50 USD opłaty wylotowej i 50 USD za pozwolenie na Rock Islands. Ale tego byliśmy od początku świadomi. Paradoksalnie dużo wydaliśmy też w Bangkoku w ciągu dwóch kilkunastogodzinnych pobytów. Na początku kupiliśmy ponad 4000 THB (czyli ok 450 zł), bo byliśmy przygotowani na opłatę za wyjście z lotniska przy obu pobytach (700 THB za osobę, czyli przy dwóch pobytach 2800 THB razem). Ostatecznie okazało się, że tę opłatę zapłaciłam tylko ja i tylko jeden raz, więc mieliśmy całkiem sporo pieniędzy. Nie chcieliśmy z tym wracać do domu więc większość przejedliśmy
:)Teraz będzie bardziej filozoficznie
:) Od początku wiedzieliśmy, że Palau to nie jest łatwy, typowo wakacyjny kierunek. Różne mało optymistyczne wizje roztaczane na forum zmotywowały nas do bardzo dobrego przygotowania. Właściwie to od dnia zakupu biletów wiedzieliśmy też, że będziemy kombinować coś z wyprawą na własną rękę. Nie planowaliśmy raczej zostania na głównej wyspie Koror, jakoś do gustu od razu przypadła nam wyspa Peleliu i otaczające ją wody. Kiedy dowiedzieliśmy się, że pływa tam prom postanowiliśmy właśnie z Peleliu zrobić bazę wypadową. Chcieliśmy tam wypożyczyć kajak i robić krótkie wypady. Nasz plan zmienił się diametralnie kiedy to zdecydowaliśmy, że kajak bierzemy własny - mieliśmy przepłynąć cały obszar Rock Islands z Peleliu na Koror. Jak wiecie z relacji, już podczas wyprawy plan uległ zmianie i całej trasy nie przepłynęliśmy. Czy żałujemy? I tak i nie. Byliśmy w wielu przepięknych miejscach, wiele widzieliśmy, pływaliśmy spokojnie i mieliśmy dużo czasu na wszystko. Żałujemy kilku konkretnych miejsc, na przykład tzw. Giant Clam City, czyli miejsca, gdzie można snurkując zobaczyć wiele ogromnych małży czy zatopionego na małej głębokości wraku samolotu z czasów wojny. Gdybyśmy rezerwowali te bilety mając dzisiejszą wiedzę, na pewno wzięlibyśmy pobyt o kilka dni dłuższy. Wtedy wybraliśmy tylko tydzień na Palau ze względu na to, że na miejscu jest bardzo drogo. Teraz wiemy, że dłuższy pobyt umożliwiłby dopasowanie się do rozkładu promów i dłuższą wyprawę kajakową, która dodatkowych kosztów przecież nie generuje, bo noclegi są za darmo.Jeśli chodzi o sam dmuchany kajak, to uważam, że sprawdził się naprawdę dobrze. Oczywiście jest to na pewno rozwiązanie kompromisowe, z jednej strony redukcja kosztów i uniezależnienie się od miejscowych wypożyczalni, ale z drugiej ograniczenie komfortu czy szybkości poruszania się w porównaniu z normalnymi kajakami. Mimo wszystko dmuchany kajak wprowadził do naszej wyprawy element takiej niecodziennej przygody i sprawił, że będziemy wspominać ten wyjazd jako coś wyjątkowego.Jakie wrażenie zrobiło na nas Palau? Wrażenia z miasta Koror są właściwie takie, jakie opisywane są wszędzie w internecie. Nie jest to miejsce typowo wypoczynkowe, chyba, że codziennie korzysta się z jakichś wycieczek. Jednak bezludne Rock Islands to zupełnie co innego. Tam jest wszystko, czego oczekiwalibyśmy od rajskich tropikalnych wysp - piękne krajobrazy, turkusowa woda, plaże z białym pisakiem i bogate życie podwodne. Zorganizowanie własnej wyprawy pozwala dodatkowo mieć to wszystko tylko dla siebie, bez tłumu innych turystów, co przecież w dzisiejszych czasach nie jest takie łatwe - wszędzie piękne plaże przyciągają ludzi i w wielu miejscach na ziemi są wręcz zadeptane. Ponadto ciekawym dla nas doświadczeniem było zobaczyć jak żyje mała i trochę odizolowana od świata społeczność na Peleliu.Podsumowując - jak pojawią się znów loty w podobnych jak w zeszłym roku cenach, to lecimy jeszcze raz
:)
super relacja, gratulacje za nietypowe podejscie do tematu
:) jak pisaliscie o tych cenach na Palau za jedzenie, bilety itp. to odrazu przypomnialo mi sie Vanuatu, ta sama "polityka"
;)pozdrawiam!
@fortuna Dzięki!Ceny i w jednym i w drugim kraju to pewnie jednak pochodna odległości i izolacji wysp. Wszystkie towary trzeba sprowadzać z kontynentu i to ma wpływ na ceny na miejscu.
Zdjęcia tylko w małym stopniu oddają, to co widać na żywo. Do tego sporo z tych zdjęć to wycięte klatki z filmików, więc niestety nie są najlepszej jakości. Zachęcam do obejrzenia filmu, który jest w pierwszym poście.
Nasze marzenie to zobaczyć rekiny i żółwie. Sama nazwa tego miejsca - Turtle Cove wskazuje, że żółwi żyje tu dużo. Jednak nie tym razem, oglądamy tylko mnóstwo różnego rodzaju ryb.
Gdy wracamy, widzimy, że spotkana tam para szykuje się do opuszczenia plaży. Niestety nie wykazywali chęci do rozmowy, więc nic się o nich nie dowiedzieliśmy i oprócz "hello" i "bye" nie zamieniliśmy praktycznie ani słowa. Myśleliśmy, że będą odpływać kajakiem, a tu ku naszemu zdziwieniu nagle do plaży przybija łódka z Maml Divers, a jej obsługa sprawnie pakuje ludzi i kajak do środka. Co więcej, z łódki wysiadają trzy inne osoby z bagażami i kierują się na plażę. Nie wywołało naszego wielkiego zdziwienia to, że nowi przybysze rozmawiają ze sobą po polsku. Naprawdę, język polski był tej jesieni chyba najczęściej słyszanym językiem europejskim na Palau - tak dużo naszych rodaków kupiło bilety China Airlines :)
Okazuje się, że nasi nowi towarzysze skorzystali z oferty Maml Divers, która polega na tym, że podwożą cię na wybraną plażę i zostawiają. Możesz tam spędzić noc, czy dwie, a po umówionym czasie łódka przypłynie i odstawi cię do cywilizacji. Asia, Maciek i Tomek, ciekawe czy zaglądacie na f4f, jeśli tak - ujawnijcie się :)
Dalsza część dnia upływa nam na rozmowach i organizowaniu miejsc do spania. To nie takie łatwe bo plaża jest mała, musimy zmieścić trzy namioty, wcześniej wyrównując w miarę teren, żeby nie było zbyt dużego spadku.
Skaliste wybrzeże w okolicach naszej plaży
Przede wszystkim czas jednak upływa nam pływaniu z maską i rurką.
Niestety w czasie odpływu musimy poprzestać na snurkowaniu w płytkiej wodzie w okolicy plaży. Przy ścianie rafy jest bardzo silny prąd w stronę otwartej wody. Boimy się tam pływać, bo nie mamy płetw, nie zmieścilibyśmy ich do naszego bagażu. Nasi nowi towarzysze są za to świetnie wyposażeni i po tym jak sami kończą pływanie, pożyczają nam własne płetwy. Do tego mówią nam gdzie płynąć, żeby zobaczyć ciekawe rzeczy - jeden z nich kilka dni wcześniej nurkował w tym miejscu. Mówi nam o Blue Hole - podwodnej jaskini o głębokości ponad 30 metrów. W jej okolicy jest największe prawdopodobieństwo spotkania żółwi.
Pływanie z płetwami to oczywiście zupełnie inna bajka, teraz żadne prądy nie są nam straszne. Udaje się odnaleźć wejście do Blue Hole i tym razem szczęście nam dopisuje, dostrzegamy dwa pływające żółwie.
Blue Hole
Z rekinami niestety gorzej, nie udaje się żadnego spotkać. Szkoda, ale nie można mieć wszystkiego. Potem oglądaliśmy świetne filmiki z nurkowania w tym miejscu, w którym duże rekiny podpływały do nurków dosłownie na wyciągnięcie ręki. Jednemu z naszych polskich towarzyszy udało się też zobaczyć sporego rekina pływając na płytkiej wodzie w pobliżu plaży, niestety rekin odpłynął, zanim zdążył nas zawołać. Mimo, że akurat z rekinem się nie udało, pływanie w tym miejscu było niezapomniane i dostarczyło nam ogromnych wrażeń. Nieprzypadkowo Palau jest rajem dla nurków. My oczywiście snurkując widzieliśmy ledwie malutki wycinek tego, co oferują okoliczne wody, ale nawet to było wielką atrakcją.
Z wody wyganiają nas dopiero ciemne i szybko przemieszczające się po niebie chmury oraz pojedyncze błyskawice, zwiastujące nadchodzącą burzę. Szykujemy się na ulewę, ale okazuje się, że to fałszywy alarm, chmury przechodzą bokiem i po chwili znów widzimy błękitne niebo. Pełen wrażeń dzień kończymy oglądając piękny zachód słońca.
Nasz ostatni poranek na bezludnych wysepkach. Noc minęła spokojnie, poza tym, że do namiotu dobijał nam się duży krab :) W ogóle nie pisałam o tym wcześniej, ale krabów pustelników (takich które zamieszkują w znalezionych muszlach a swój domek dźwigają na grzbiecie) są tu tysiące. Można je spotkać i w wodzie i na lądzie. Od najmniejszych, wielkości paznokcia do takich które mają kilkanaście centymetrów. Kraby mają norki w piasku na plaży, z których wieczorami zaczynają wychodzić. My niestety musieliśmy nieświadomie postawić namiot na jednaj z takich norek, należącej akurat do dużego osobnika. W nocy chciał wyjść i drapał nam w spód od namiotu, niestety musiał poczekać do rana.
Dziś kierujemy się już z powrotem w stronę cywilizacji. Co prawda powrotny transport na Koror mamy umówiony dopiero na następny dzień na 10 rano, ale z kilku względów chcemy dopłynąć do Peleliu już dziś. Przede wszystkim przed 10 rano i tak nie zdołalibyśmy dopłynąć do wyspy z powodu odpływu. Druga rzecz, że trzeba wysuszyć i spakować kajak i wszystkie rzeczy. A kolejna to taka, że chcemy chociaż trochę zwiedzić też samo Peleliu. Z plaży Turtle Cove wyruszamy więc niezwłocznie po śniadaniu, żegnając się z naszymi polskimi towarzyszami, którzy zostają tu jeszcze na kolejną noc. Podejrzewamy jednak, że jeszcze się zobaczymy - prawdopodobnie będziemy wracać na Koror tą samą łodzią.
Do pokonania mamy niezbyt długi, zaledwie kilkukilometrowy odcinek, jednak wydaje się, że będzie to najniebezpieczniejsza przeprawa dla naszego kajaka. Od strony, z której będziemy płynąć, czyli od strony otwartego oceanu Peleliu otacza pas wystających z wody ostrych skał. Z daleka wygląda groźnie, a dla nas tak naprawdę najgroźniejsze jest to, czego na pierwszy rzut oka nie widać, czyli to, co znajduje się pod powierzchnią wody. Dodatkowo tuż przy naszej plaży poranny odpływ odsłania całe mnóstwo mniejszych lub większych skał i kamieni. Wczoraj zupełnie nieświadomie nad nimi przepływaliśmy. Dopiero gdy skały są wynurzone nad wodę, widać jak bardzo są ostre i czym mogłoby się skończyć bliskie spotkanie z nimi.
Gdy poziom wody znacznie się podnosi my jesteśmy już gotowi do drogi. Płyniemy trzymając się niedaleko brzegu wyspy, na której się znajdowaliśmy. Wspomniany pas wystających skał dochodzi prawie do jej brzegów, jednak w tym miejscu są one mniejsze i rzadziej rozrzucone. Zachowujemy najwyższą ostrożność i ja siedząc z przodu właściwie głównie wpatruję się w wodę przed nami. Przeprawa okazuje się nie taka najgorsza. Tylko raz musimy omijać niewielką, ale ostrą skałę, którą jednak szczęśliwie udało się zauważyć sporo wcześniej. Chwilę później woda zaczyna robić się coraz płytsza i po chwili wiemy, że niebezpieczeństwo jest już za nami. Teraz wpływamy na znany nam już teren, tędy kilka dni wcześniej wypływaliśmy na naszą wyprawę.
Po drodze trafiamy jeszcze na fajną łachę piachu, gdzieś pośrodku niczego. Taka prywatna plaża na środku oceanu :)
Niestety nasza plaża zaczyna szybko znikać. Przypływ jeszcze się nie skończył. Kilkanaście minut i nie ma po niej śladu.
Trzeba zatem płynąć dalej. Zaraz później mijamy wysepkę na której byliśmy, gdy pierwszego dnia zaskoczył nas odpływ. Kawałek dalej wysiadamy z kajaka i ciągniemy go na lince, bo woda jest tu bardzo płytka, sięga nam zaledwie do kolan. I właśnie tu widzimy coś wystającego ponad wodę, płynącego w naszą stronę. Chwila zastanowienia co to takiego, ale zaraz nie mamy już wątpliwości - to płetwa rekina. No dobrze - rekinka :) Korzystając z przypływu zapewne poluje tu w płytkiej wodzie. Wypatrujemy kolejnych i okazuje się, że jest ich tu całkiem dużo. Są malutkie, no ale rekin to rekin :) Nie udało się zobaczyć żadnego na rafie, to mamy je chociaż tutaj. Niestety są bardzo płochliwe, wystarczy najmniejszy ruch i od razu uciekają. Mimo wszystko jesteśmy usatysfakcjonowani.
Stąd już tylko rzut beretem do brzegu Peleliu, niedługo później więc przybijamy do przystani, z której rozpoczynaliśmy wyprawę. Wita nas pani z Maml Divers, która na wstępie informuje nas, że łódka nie przypłynie jednak jutro o 10 rano, ale o 16. Gdybyśmy wiedzieli wcześniej to by trochę zmieniało postać rzeczy. Moglibyśmy jeszcze cały dzień spędzić na wodzie. Jednak mówi się trudno, nie było niestety możliwości kontaktu z nami, żeby nas poinformować o zmianie. Tutaj ostateczny grafik ustalany jest raczej z dnia na dzień. Wiadomo, że to my musimy dostosować się do łódki, która przeznaczona jest do przewożenia większych grup na nurkowania, my jesteśmy tylko dodatkowo. Nie mamy więc absolutnie pretensji, że zmieniono nam czas wypłynięcia, musimy jednak jakoś zagospodarować sobie czas do 16 następnego dnia. Pani z Maml mówi, że moglibyśmy sobie wypożyczyć rowery i pozwiedzać wyspę. Uznajemy to za dobry pomysł i ustalamy, że pani załatwi nam rowery na jutro rano. Póki co na razie musimy wypakować kajak. Możemy skorzystać z jednego z pomieszczeń w bazie Maml Divers. Zostawiamy tam kajak do suszenia, rozwieszamy też wilgotne rzeczy - czyli prawie wszystkie. Na Palau panuje taka wilgoć, że właściwie nic nie schnie. Można zostawić rozwieszoną na noc w przewiewnym miejscu koszulkę, a rano będzie prawie tak samo mokra jak kilka godzin wcześniej. Jedyny skuteczny sposób suszenia to rozwieszenie rzeczy w pełnym słońcu.
Możemy też skorzystać z łazienki należącej również do Maml Divers. Dopiero po kilku dniach mycia się w słonej wodzie można docenić prawdziwy i ciepły prysznic :)
Po skorzystaniu z tych dobrodziejstw cywilizacji wyruszamy na spacer do pobliskiej wioski.
Wyspa Peleliu jest jednym z 16 stanów Palau. Według różnych danych zamieszkuje ją obecnie około 400-500 osób, większość w wiosce-stolicy Kloulklubed, do której właśnie zmierzamy. Obecnie Peleliu jest senną wysepką, na której życie płynie leniwie i spokojnie, ale jej historia jest niezmiernie ciekawa. W czasie II wojny światowej odbyła się tu wielka bitwa, znana jako "Bitwa o Peleliu". Wyspa była zajęta przez Japończyków, a Amerykanie postanowili ją odbić, głównie ze względu na znajdujące się tu lotnisko. Przewidywano, że lądowanie i zajęcie całej wyspy zajmie kilka dni. Okazało się, że ostatecznie walki trwały prawie trzy miesiące. Już sam początkowy desant na wyspę przyniósł Amerykanom nieoczekiwane trudności, ponieważ wiele z ich łodzi i amfibii rozbiło się lub utknęło na otaczających wyspę skałach (prawdopodobnie tych samych, których my dziś się tak obawialiśmy). Japończycy byli za to dobrze przygotowani do obrony wyspy, ukrywali się w licznych jaskiniach, z których atakowali wojska amerykańskie. Ostatecznie Amerykanie zdobyli wyspę, ale po obu stronach poniesiono ogromne straty, zginęło ponad 10000 Japończyków i 2000 Amerykanów. Sama wyspa też została doszczętnie zniszczona - obecnie tak bujnie porośnięta dżunglą, wtedy podobno cała roślinność zostało wypalona używanymi przez wojska amerykańskie miotaczami ognia. Szczęśliwie nie było ofiar wśród lokalnej ludności, która już wcześniej została ewakuowana na inne wyspy. Obecnie na wyspie znajdują się liczne pozostałości po bitwie - umocnienia i bunkry, czołgi i inne pojazdy, a w otaczających wodach wraki statków i samolotów. Część z nich mamy zamiar zobaczyć podczas wycieczki rowerami następnego dnia.
Jakieś części, prawdopodobnie od czołgu, które leżały sobie pod drzewem w porcie
Tymczasem docieramy do wioski. Trzeba przyznać, że jest tu całkiem ładnie. Domki mniejsze albo większe, skromniejsze czy bardziej bogate, ale większość ładnych, pomalowanych na kolorowo, wokół rosną palmy, kwiaty kwitną, trawka przystrzyżona. Co ciekawe, potem na Kororze jeden człowiek powiedział nam - Wiecie, czemu na Peleliu mają takie ładne domki? Bo oni hodują marihuanę i ją sprzedają na całe Palau. Może coś w tym jest :)
Chcielibyśmy kupić coś do jedzenia w jednym ze sklepików, bo mamy już trochę dość jedzenia z torebek, ale szczerze mówiąc odstraszają nas ceny. Tutaj wszystko trzeba sprowadzać z głównej wyspy i zapewne dlatego odbija się to na cenach. Nie ma i tak dużego wyboru, jedyne co można by tak od razu zjeść to kanapka - dwie kromki tostowego chleba, w środku ser i jakaś pasta. Cena 5 dolarów. No lekka przesada. Bierzemy więc tylko po puszce zimnych napojów.
Odpoczywamy pod dachem na czymś w rodzaju przystanku.
Kościół
Na Palau właśnie miały się odbyć, albo dopiero co odbyły się wybory
Można spotkać i takie obrazki
Na wyspie jest szkoła podstawowa, wyższe stopnie edukacji lokalne dzieci muszą zdobywać już na Kororze, czyli zamieszkać w tamtejszych internatach. Nie da się codziennie podróżować do szkół. Jeździ tu też szkolny autobus - co ciekawe podwozi dzieci, które mieszkają nawet nie dalej niż 200 metrów od szkoły. Niezbyt zdrowy styl życia, ale chyba tak tu już jest - na początku relacji opisywałam, że mieszkańcy w każde, nawet najbliższe miejsce przemieszczają się samochodami.
Zwróćcie uwagę, że na autobusie jest znak przyjaźni między Japonią i Palau. Prawdopodobnie został podarowany przez rząd japoński. Palau, którego ziemie kiedyś były świadkiem wielkiej wojny pomiędzy Japonią i USA, teraz żyje w przyjaźni z obydwoma tymi państwami. Kraj jest mocno zamerykanizowany, obowiązuje tu amerykańska waluta, angielski jest jednym z urzędowych języków, a mieszkańcy dość mocno przejęli amerykański styl życia. Jednocześnie często można się natknąć na obiekty sfinansowane przez Japończyków, takie jak wspomniany autobus, podobnie jak prom kursujący między Kororem i Peleliu, czy duży most przyjaźni.
Na wyspie mamy też straż pożarną i karetkę. Chociaż akurat podczas naszego pobytu w porcie wisiało ogłoszenie, że lekarz wyjechał i nie będzie go prawie przez miesiąc.
W lokalnym urzędzie dowiadujemy się, że do zwiedzania Peleliu to właściwie powinniśmy wykupić permit (15$ osoba). Na Palau lubują się w permitach, permity trzeba kupować prawie na wszystko :)
Do portu wracamy okrężną drogą przez mniej zamieszkane tereny. Mijamy hodowlę ryb, kolejny kościół, kolejne z miejsc pamięci poświęcone wojnie. W jednym miejscu trafiamy też na leżący niedaleko drogi rozbity samolot. Bardzo jestem ciekawa jego historii, na pewno nie jest to jedna z pozostałości po wojnie. Próbowałam szukać jakichkolwiek informacji o nim i nic nie udało mi się znaleźć.
Część wieczoru spędzamy znowu na znanym już nam z wcześniejszych pobytów cypelku na północy wyspy, gdzie znowu rozbijamy namiot. Siedzimy też w porcie, bo tam działa internet :), a poza tym można poobserwować życie mieszkańców. Toczy się ono bardzo niespiesznie. Dziś głównym zadaniem dnia było przymocowanie tabliczki "Keep island clean", która wcześniej odpadła. Zaangażowało się w to kilka osób i w końcu tabliczkę udało się umieścić na ścianie za pomocą taśmy klejącej.
Pani (mama czy babcia) opiekująca się dwójką maluchów cały dzień spędziła z nimi w wodzie albo na brzegu w towarzystwie zgrzewki piwa Asahi. U nas zaraz wezwano by policję, straż pożarną i opiekę społeczną jednocześnie, skądinąd chyba słusznie :)
Kilku panów walczyło też ze zmianą koła w samochodzie, ale chyba ostatecznie się poddali :) W ogóle samochody to ciekawy temat. Tak jak pisałam jeździ się nimi wszędzie. Ale ponieważ na wyspie odległości są malutkie, najdalej kilka kilometrów, to nikt nie kupuje tutaj nowych aut. To jakie wraki tutaj jeżdżą naprawdę robi wrażenie. Samochód na przykład bez drzwi nikogo nie zdziwi :)
Siedzenie w porcie sprawia, że udaje nam się załapać na zapłacenie za permit na kemping. W porcie jest małe Visitors Center i okazuje się, że za to też pobierają opłatę (10$).
Ostatnia nasza noc w namiocie jest spokojna do momentu, aż nad ranem zaczyna padać. Nic nadzwyczajnego - tu pada prawie każdej nocy. Jednak rano deszcz nie ustaje, do tego zrywa się straszna wichura a zwykły deszcz zmienia się w tropikalną ulewę. Namiot, który do tej pory spisywał się bez zarzutu, teraz ledwo utrzymuje się na ziemi, musimy go trzymać od środka. Sytuacja robi się nieciekawa, kiedy lać nie ustaje. Nie możemy nawet ugotować nic do jedzenia, więc na śniadanie muszą nam wystarczyć resztki suszonych bananów. Ale też musimy wszystko popakować, złożyć kajak i inne rzeczy, a w tych warunkach jest to niemożliwe. Oczywiście z naszej wycieczki rowerami też musimy zrezygnować. Mamy jednak ogromne szczęście, że wróciliśmy na Peleliu poprzedniego dnia. Nie wyobrażam sobie co by było gdybyśmy musieli płynąć w tych warunkach.
W końcu, kiedy fala deszczu odrobinę się zmniejszyła zwijamy szybko obóz i przenosimy się pod dach do bazy Maml Divers. Tutaj już przynajmniej nie mokniemy i możemy spokojnie poskładać rzeczy. Niestety wszystko, co od poprzedniego dnia miało schnąć nadal jest mokre, do tego doszedł nam cały przemoczony namiot. Rozwieszamy wszystko i suszymy na ile się da, czyli prawie wcale :) Przed przypłynięciem naszej łodzi miła pani z Maml, ze względu na padający deszcz i nasze ogromne bagaże, podwozi nas samochodem na przystań, mimo, że jest to nie dalej niż 50 metrów :) I tak to Peleliu żegna nas i naszą kajakową przygodę.
Na łódce powrotnej z Peleliu na Koror zgodnie z przewidywaniami spotykamy znów trójkę Polaków poznaną wcześniej na Turtle Cove. Tym razem nie jest to bardzo przyjemna przeprawa, deszcz zacina i wieje bardzo mocny wiatr, szczególnie odczuwany przy dużej prędkości. Mimo to fajnie jest mijać wysepki, na których jeszcze niedawno byliśmy. Tym razem motorówka płynie inną drogą niż w pierwszą stronę, udaje się więc obejrzeć chociaż z łodzi miejsca do których nie dotarliśmy. Na koniec spotykamy drugą łódź z Mamla i panowie sternicy urządzają sobie mały wyścig, szczęśliwie wygrany przez nas :)
Musimy znaleźć hotel na ostatnią noc, bo wcześniej nie mieliśmy nic zarezerwowane. Myśleliśmy, żeby wynająć pokój od Maml Divers, bo wiedzieliśmy, że mają też takie oferty, albo, żeby wrócić do Pinetrees Hostel, w którym spaliśmy pierwszej nocy. Nasi nowi znajomi jednak zachęcają nas, żeby podjechać z nimi do Guest Lodge, w którym oni mieli już wcześniej wynajęty pokój. Zawozi nas wszystkich kierowca z Mamla (bez dodatkowej opłaty). Na miejscu okazuje się, że jest wolny pokój. Po niewielkich targach udaje się wynegocjować cenę 60$ + podatek (początkowo miało być 67$ + podatek). Przez internet co prawda można podobno znaleźć cenę 55$ (+ oczywiście podatek), ale te 60$ to i tak nie jest najgorsza cena jak na Palau. Dodatkowo zaproponowano nam transport na lotnisko w dobrej cenie 15$ za nas dwoje, podczas gdy cena taksówki to zwykle 25$. Pokój okazuje się całkiem przestronny, ma niezłą łazienkę, a na zewnątrz jest przyjemny, wspólny dla wszystkich pokoi taras, na którym mieszka duża papuga i jeszcze jeden niezidentyfikowany bliżej duży ptaszor. Jedynie z zewnątrz budynek wygląda ciekawie, parter i pierwsze piętro jest wykończone, a drugie zostawione w stanie surowym.
Ulica, na której znajduje się nasz hotel - praktycznie samo centrum miasta
Popołudnie spędzamy w centrum, chodzimy trochę po sklepach, żeby kupić jakieś pamiątki. Ogólnie to z oryginalnymi pamiątkami jest tu raczej słabo, prawie wszystko jest sprowadzane. Kupujemy magnesy, trochę przypraw hodowanych na miejscu i jakieś lokalne mydełka, które podobno też są wyrabiane tutaj (przynajmniej jest tak na nich napisane) i przede wszystkim różne czekoladki z lokalnej wytwórni, głównie na prezenty. Szczerze mówiąc czekoladki nie okazały się nadzwyczajne w smaku, ale mają ładne opakowania ze zdjęciami z Palau i podpisami "Palau Chocolate Factory" :)
Jak tylko się ściemnia idziemy na główny plac, zachęceni wcześniejszymi opisami na f4f budki z grillowanymi szaszłykami. Rzeczywiście grill już rozstawiony a zapach można wyczuć z bardzo daleka. Szaszłyki po 1$, super wypieczone, z pysznym sosem barbecue. Razem zjadamy ich chyba z 15 jak nie lepiej :)
Wracamy do hotelu zaopatrzeni w piwo Asahi - nie lokalne, ale najpopularniejsze tutaj i razem z trójką znajomych Polaków i jeszcze dwoma innymi Polakami, którzy tu też mieszkają urządzamy sobie polski wieczorek na tarasie :)
Kolejny dzień to już nasz ostatni na Palau. Wylot mamy późnym popołudniem, do zagospodarowania pozostaje więc kilka godzin. Myśleliśmy przez chwilę o wypożyczeniu samochodu i objechaniu kilku punktów poza miastem, ale chyba jednak mamy za mało czasu. Pozostaje więc pokręcenie się po okolicy.
W mieście, mimo, że to dopiero listopad widać wiele akcentów świątecznych, które ciekawie kontrastują z tropikalnym klimatem.