Podróżując po RPA miałem ochotę zatrzymywać się na zdjęcia dosłownie co 50 km. To co najpiękniejsze w tym kraju to widoki i te otwarte przestrzenie. Tego dnia również widoki były powalające z nóg - do tego stopnia, że zamiast na drogę patrzyłem się na linię wybrzeża o mało nie powodując wypadku. Zresztą zobaczcie sami.
W miarę szybko docieramy do Mossel Bay, gdzie zostawiamy rzeczy w hostelu (Mossel Bay Backpackers, 130 ZAR miejsce w dormie / osoba, http://www.mosselbaybackpackers.co.za/) i ruszamy na miasto. Dostęp do plaży jest bardzo trudny, ale nie odstrasza to serwerów. Wzdłuż plaży biegnie piękna ścieżka.
Na obiad siadamy do knajpy na oceanem, gdzie za 100 ZAR zamawiam sobie zestaw z rybą, kalmarami, małżami, frytkami i surówkami oraz piwkiem. Wracamy do hostelu, gdzie zaczynamy imprezę. Jest sporo ludzi, wszyscy otwarci, darmowy bilard i pijacka jenga. W pewnym momencie wypijamy im całą wódkę jaką mieli, potem całe whisky i chyba żeby nie wyzerować im wszystkiego co mieli na barze zamykają bar i proszę nas żebyśmy poszli spać. Z braku otwartego wodopoju powoli idziemy spać.
DZIEŃ 13 – 6 maja 2014
Pomimo wczorajszej imprezy udaje nam się wstać po 5 i ruszyć po 6. Z samego rana mamy do zrobienia blisko 300 km, ruch jest niewielki więc jedzie się całkiem przyjemnie (po drodze śniadanko na stacji za 25 ZAR – bekon, jajka, tosty i frytki). Pierwszym miejscem jest Arinston. Jest to bardzo mała miejscowość, do której przyjechaliśmy zobaczyć jaskinię. Niestety z powodu dużego poziomu wody wejście do niej było zalane, jednak widoki i tak były super. Przeszkadzał tylko silny i zimny wiatr (spotykamy lokalsa w rosyjskiej czapce-uszatce).
W bliskiej odległości od Arinston znajduje się Przylądek Igielny, czyli najbardziej na południe wysunięty punkt Afryki. Parking jest praktycznie na samym przylądku, nie ma żadnej opłaty, ale samo miejsce trochę rozczarowuje. Jest tylko pomnik informujący, że znaleźliśmy się w takim a nie innym miejscu i tyle.
Po dwóch atrakcjach, które nie do końca spełniły nasze oczekiwania jedziemy do miasteczka Hermanus. Jest on znanego głownie z tego, że w czerwcu do jej brzegu przypływają wieloryby. Śpimy w Hermanus Backpackers (150 ZAR/osoba dormitory, wliczone śniadanie, http://www.hermanusbackpackers.co.za/). Samo miasteczko jest bardzo sympatyczne i ponownie mam wrażenie, że to Europa / Ameryka a nie Afryka.
Na kolację wracamy do hostelu, gdzie wszyscy wspólnie grillujemy (za 90 ZAR jest stek, frytki i sałatka).
DZIEŃ 14 – 7 maja 2014
Wino z RPA podobno jest bardzo dobre. Nie wiem, nigdy nie sprawdzałem, nie jestem fanem takich trunków, ale rejon w którym byliśmy słynie z winnic i win, dlatego postanowiliśmy to sprawdzić.
Na nasze nieszczęście tego dnia wypadały wybory w RPA (ustawowo dzień wolny od pracy), więc w pierwszych kilku miejscach pocałowaliśmy przysłowiową klamkę. Ale wreszcie trafiliśmy w otwarte miejsce. Testowanie kosztowało 25 ZAR (próbowaliśmy około 8 win), ale jak się kupi wino to jest się zwolnionym z opłaty. Wina kosztowały od 60 do 200 ZAR za butelkę. Winiarnia była położona w bardzo przyjemnej okolicy.
Miejsce przyjemne, ale postanowiliśmy odwiedzić jeszcze jedną winiarnię. Było ona zdecydowanie większa i jeszcze ładniej urządzona i położona. Tam za 125 ZAR było do spróbowania 8 rodzajów winna i każde z innym daniem. Ja jako kierowca zadowoliłem się talerzem przepysznej zupy. Reszcie ekipy miejsce i trunki przypadły do gustu a humory były coraz lepsze
:)
Wesołym samochodem docieramy do Kapsztadu, gdzie lokujemy się w polecanym nam Ashanti Gardens (160 ZAR dorm, http://ashanti.co.za). Po zostawieniu rzeczy w hostelu jedziemy na parking w pobliżu Lion’s Head. W dole zbierają się chmury dając nam piękny pokaz.
Na kolację wybieramy się na Long Street. Ulica nie sprawia wrażenia sympatycznego miejsca. Dużo żebraków i innych dziwnych typków. Opuszczamy do miejsce i jedziemy na Waterfront. Tam dużo więcej ludzi, kapele grające na żywo, karuzela – mega festyn, ale miejsce przyjemne.
DZIEŃ 15 – 8 maja 2014
Budzik dzwoni niemiłosiernie kilka minut po 5 rano. Jedziemy na parking pod Lion’s Head i zaczynamy wspinaczkę. Początkowo trasa jest łatwa i przyjemna, później jest już trochę trudniej. Zaczynają się drabinki i łańcuchy. Gdy docieramy na sam szczyt wiemy, że ze wschodu słońca będą nici. Widoczność jest na 2-3 metry.
Schodzimy łatwiejszą trasę i na chwilę wracamy do hostelu. Po odpoczynku i śniadaniu jedziemy do centrum Kapsztadu pod Castel of Good Hope. Tam się chwilę kręcimy, kupujemy jakieś pamiątki a że zaczyna się przejaśniać, jedziemy pod kolejkę na Górę Stołową.
Niestety góra nadal skrywa się w chmurach, dlatego kolejka jest zamknięta. Wjeżdżamy na pobliskie Signal Hill i tam robimy kilka fotek.
W drodze na plaże zajeżdżamy coś zjeść. Pomimo pochmurnej i brzydkiej pogody (pierwszy raz w czasie tej podróży) plaże robią ogromne wrażenie.
Po całym dniu zwiedzania i kilku kieliszkach wódki kładziemy się spać.
DZIEŃ 16 – 9 maja 2014
Pogoda mocno się nie poprawiła od wczoraj, ale i tak ruszamy w kierunku Przylądka Dobrej Nadzie. Czym bliżej jesteśmy tym wychodzi więcej słońca.
Wjazd na teren parku kosztuje 105 ZAR. Już po przekroczeniu bram parku widoki są mega ciekawe.
Pierwszym miejscem, które odwiedzamy jest Cape Point. Spacerkiem podchodzimy pod starą latarnię morską (jest dostępna kolejka, ale nie mam pojęcia jakie są jej koszty). Miejsce jest przepiękne a widoki warte tych 105 randów
:)
Sam Przylądek Dobrej Nadziei to tylko znak i kilka strusi. Spotykamy tam pierwszych Polaków (na zorganizowanej wycieczce), zaczyna padać, więc szybko z tego miejsca uciekamy.
Gdyby nie pogada podeszlibyśmy pod piękną plaże, którą widać na wcześniejszych zdjęciach. Gdy tylko wyjeżdżamy z parku przestaje padać, dlatego jedziemy na plażę Boulders, aby zobaczyć pingwiny (wstęp 55 ZAR). Zwierzątka są sympatyczne, ale sama atrakcja nie wiem, czy warta swoich pieniędzy (pingwiny można podziwiać z dwóch platform, jedna jest centralnie na wprost wejścia, druga schowana trochę za toaletą i 98% wybiera tą pierwszą platformę, więc jak chcemy podziwiać pingwiny bez tłumy Chińczyków warto wybrać tą drugą).
W drodze powrotnej do Kapsztadu wstępujemy jeszcze na plażę znaną z kolorowych domków, które się na niej znajdują. Poza domkami nic tam nie ma.
Wieczorem po obiedzie oddajemy samochód na lotnisku. Samochód oddajemy w stanie nie naruszonym – pomijając fakt, że jest mega brudny (mimo, że raz był myty) i z przebiegiem większym o 4600 km. Do Johannesburga z Kapsztadu jest około 1400 km, więc żeby zaoszczędzić czas wracamy samolotem (lokalne linie Kulula, bilet kosztował 300 zł z wliczonym bagażem rejestrowym). Lot trwa 2h. Lądujemy już po 24:00, więc wsiadamy w taksówkę i jedziemy pod hostel. Miejsca są zarezerwowane, dodatkowo uprzedziłem, że będziemy mega późno, jednak gdy podjeżdżamy pod wskazany adres nikt nie otwiera. Dzwonimy, dzwonimy i nic. Mam już w głowie szukanie w nocy hotelu, albo powrót na lotnisko i spanie tam. Na szczęście po telefonie na recepcję, ktoś nam otwiera bramę i możemy wejść. Śpimy w Brown Sugar Backpackers (170 ZAR/osoba dorm, wliczone śniadanie, http://www.brownsugarbackpackers.com/).
DZIEŃ 17 – 10 maja 2014
Rano po pysznym śniadanku, łapiemy lokalną zbiorczą taksówkę i jedziemy do centrum (busiki łapie się wystawiając wskazujący palec do góry) – przejazd kosztuje 10 ZAR/osoba. Gdy jesteśmy już na miejscu, kierowca oraz pasażerowie zabraniają nam wysiadania, argumentując to dużym niebezpieczeństwem. Podjeżdżamy w miejsce od innej strony i tam już bezpiecznie możemy wysiąść.
Idziemy na Constitution Hill, które pełni funkcje muzeum (wstęp 50 ZAR). Jest to były fort i więzienie, w którym byli przetrzymywani czarnoskórzy politycy (m.in. Nelson Mandela). Miejsce jest przygnębiające, jednak warte odwiedzenia (chociaż część wystaw jest bardzo uboga).
Po zwiedzeniu muzeum idziemy na ostatni obiad w RPA a nasza kelnerka załatwia nam taksówkę. Okazują się nią dwa prywatne samochody do nauki jazdy. Takim pojazdem podjeżdżamy pod hostel, gdzie zabieramy nasze bagaże i jedziemy na lotnisko.
Na lotnisku jest bardzo długa kolejka do odprawy paszportowej, dlatego musimy prawie biec na boarding. W drodze powrotnej przesiadkę mamy w Paryżu. W czasie lotu jedna osoba zasłabła i była potrzebna pomoc lekarska (na szczęście odbyło się bez międzylądowania).
DZIEŃ 18 – 11 maja 2014
W Paryżu lądujemy zgodnie z planem o 6 rano. Samolot do Warszawy mamy dopiero o 19, dlatego zamiast na transfer wychodzimy na miasto. Nie jest to moja pierwsza wizyta w Paryżu, dlatego na spokojnie chodzimy sobie po mieście, idziemy na obiad i wieczorem wracamy na lotnisko. Lot do Warszawy mija szybko i spokojnie.
PODSUMOWANIE
Podsumowanie zacznę może od finansów (ceny na jedną osobę): - 2014,00 zł – lot Warszawa – Johannesburg – Warszawa; - 304,00 zł – lot Kapsztad – Johannesburg; - 337,49 zł – wypożyczenie samochodu z pełnym ubezpieczeniem i zwrotem w inne miejsce; - 2639,26 zł – wszystkie pozostałe wydatki (noclegi, wyżywienie, bilety wstępu, pamiątki, benzyna). W kwocie tej wliczone jest także 50 euro, które wydałem w Paryżu.
ŁĄCZNIE: 5294,75 zł
Średnio dziennie wydawałem 470 ZAR. Spokojnie można wydać mniej, częściej przygotowując sobie jedzenie samemu, mniej imprezując czy jeżdżąc wolniej (i spalając przy tym mniej benzyny).
POGODA
Byliśmy na początku ich zimy, jednak pogoda była idealna. Oprócz dwóch ostatnich dni w Kapsztadzie, gdzie było pochmurnie i deszczowo, w ciągu dnia było 25-27 stopni i prawie bezchmurne niebo (w parkach temperatura potrafiła podskoczyć do 35 stopni). Na zwiedzenie pogoda była doskonała. Wieczory były jednak chłodne (około 13 stopni) i bez bluzy i zakrytych butów było trochę chłodno.
BEZPIECZEŃSTWO
Przed wyjazdem nasłuchałem się opowieści o tym jakie to RPA jest niebezpieczne i że na pewno nas okradnę, pobiją a może i zabiją. Na miejscu wszyscy czuliśmy się bardzo bezpiecznie. Może wynikało to z tego, że byliśmy dużą grupą i mieliśmy własny samochód do dyspozycji (jednak poznaliśmy dziewczynę, która od kilku tygodni podróżowała sama i też czuła się bezpiecznie). Jednak, żeby nie było tak kolorowo, to na ulicach po zmroku jest bardzo mało ludzi, na wielu domach widzieliśmy tabliczki z informacją, że posesję chroni uzbrojoną ochrona, poznany biały mieszkaniec RPA ostrzegał nas, że to kiedy nas okradną jest tylko kwestią czasu, więc może to my mieliśmy po prostu szczęście.
PIENIĄDZE
Zdecydowanie polecam zabranie karty bankomatowej. Bankomaty są bardzo popularne, nawet w małych miasteczkach (również na większości stacji są maszyny). Punktów wymiany walut jest mało a wymiana gotówki jest bardzo czasochłonna (konieczność wykonania ksera paszportu, itd.)
JEDZENIE
Bardzo europejskie. Tak jak wspominałem Afrykanie bardzo lubią grillować, więc w menu królują steki i różnego rodzaju hamburgery. Na wybrzeżu mamy także duży wybór owoców morza. Za danie główne należy zapłacić 100-130 ZAR.
TRASA
W samym przebiegu trasy nic bym nie zmienił. Z chęcią zostałbym w kilku miejscach dłużej, jednak urlop na to nie pozwalał i trochę musieliśmy gnać, nie poznając bardziej odwiedzanych miejsc.
A NA KONIEC
Szczerze powiedziawszy nie spodziewałem się, że RPA tak bardzo się mi spodoba. Mogę śmiało powiedzieć, że zakochałem się w tym kraju. Mamy tam wszystko – góry, oceany, dziką przyrodę i pyszne jedzenie. Zdjęcia nie oddają nawet w 50% tego jak piękne jest to miejsce.
<edukacja> @ up - to jest gepard
;) Lamparty mają zupełnie inną budowę - są bardziej masywne, cętki nie są zwykłymi czarnymi kropkami jak u geparda ale 'rozetką', gepardy mają też charakterystyczne czarne pasy ciągnące się od kącików oczu w dół pyska. Z innych ciekawostek w budowie morfologicznej - gepard nie potrafi chować pazurów tak jak inne koty.Gepard
Lampart
A antylopa w białe prążki to samica kudu
:) </edukacja>
Fajna i pomocna relacja. Korzystałem z niej przed swoim wyjazdem. Dodaję linka do świeżej swoje relacji z przejazdu po RPA w lutym 2016 http://bit.ly/1RQlIRg.
Jestem właśnie po lekturze Twojej relacji i widzę, że podobnie odebraliśmy kraj i podobnie jesteśmy nim zachwyceni. Często wracam myślami do tego wyjazdu, więc tym bardziej miło czytało się Twoje wspomnienia
:) Faktycznie, ostatnio z tanimi lotami bywa różnie, bardzo chciałbym wrócić w te rejony - zwłaszcza, że nie byłem na Górze Stołowej a Lions Head z powodu mgły było niewypałem. Ostatnio chodzi mi po głowie połączenie Namibii i Wodospadów Wiktorii.
Podróżując po RPA miałem ochotę zatrzymywać się na zdjęcia dosłownie co 50 km. To co najpiękniejsze w tym kraju to widoki i te otwarte przestrzenie. Tego dnia również widoki były powalające z nóg - do tego stopnia, że zamiast na drogę patrzyłem się na linię wybrzeża o mało nie powodując wypadku. Zresztą zobaczcie sami.
W miarę szybko docieramy do Mossel Bay, gdzie zostawiamy rzeczy w hostelu (Mossel Bay Backpackers, 130 ZAR miejsce w dormie / osoba, http://www.mosselbaybackpackers.co.za/) i ruszamy na miasto. Dostęp do plaży jest bardzo trudny, ale nie odstrasza to serwerów. Wzdłuż plaży biegnie piękna ścieżka.
Na obiad siadamy do knajpy na oceanem, gdzie za 100 ZAR zamawiam sobie zestaw z rybą, kalmarami, małżami, frytkami i surówkami oraz piwkiem. Wracamy do hostelu, gdzie zaczynamy imprezę. Jest sporo ludzi, wszyscy otwarci, darmowy bilard i pijacka jenga. W pewnym momencie wypijamy im całą wódkę jaką mieli, potem całe whisky i chyba żeby nie wyzerować im wszystkiego co mieli na barze zamykają bar i proszę nas żebyśmy poszli spać. Z braku otwartego wodopoju powoli idziemy spać.
DZIEŃ 13 – 6 maja 2014
Pomimo wczorajszej imprezy udaje nam się wstać po 5 i ruszyć po 6. Z samego rana mamy do zrobienia blisko 300 km, ruch jest niewielki więc jedzie się całkiem przyjemnie (po drodze śniadanko na stacji za 25 ZAR – bekon, jajka, tosty i frytki). Pierwszym miejscem jest Arinston. Jest to bardzo mała miejscowość, do której przyjechaliśmy zobaczyć jaskinię. Niestety z powodu dużego poziomu wody wejście do niej było zalane, jednak widoki i tak były super. Przeszkadzał tylko silny i zimny wiatr (spotykamy lokalsa w rosyjskiej czapce-uszatce).
W bliskiej odległości od Arinston znajduje się Przylądek Igielny, czyli najbardziej na południe wysunięty punkt Afryki. Parking jest praktycznie na samym przylądku, nie ma żadnej opłaty, ale samo miejsce trochę rozczarowuje. Jest tylko pomnik informujący, że znaleźliśmy się w takim a nie innym miejscu i tyle.
Po dwóch atrakcjach, które nie do końca spełniły nasze oczekiwania jedziemy do miasteczka Hermanus. Jest on znanego głownie z tego, że w czerwcu do jej brzegu przypływają wieloryby. Śpimy w Hermanus Backpackers (150 ZAR/osoba dormitory, wliczone śniadanie, http://www.hermanusbackpackers.co.za/). Samo miasteczko jest bardzo sympatyczne i ponownie mam wrażenie, że to Europa / Ameryka a nie Afryka.
Na kolację wracamy do hostelu, gdzie wszyscy wspólnie grillujemy (za 90 ZAR jest stek, frytki i sałatka).
DZIEŃ 14 – 7 maja 2014
Wino z RPA podobno jest bardzo dobre. Nie wiem, nigdy nie sprawdzałem, nie jestem fanem takich trunków, ale rejon w którym byliśmy słynie z winnic i win, dlatego postanowiliśmy to sprawdzić.
Na nasze nieszczęście tego dnia wypadały wybory w RPA (ustawowo dzień wolny od pracy), więc w pierwszych kilku miejscach pocałowaliśmy przysłowiową klamkę. Ale wreszcie trafiliśmy w otwarte miejsce. Testowanie kosztowało 25 ZAR (próbowaliśmy około 8 win), ale jak się kupi wino to jest się zwolnionym z opłaty. Wina kosztowały od 60 do 200 ZAR za butelkę. Winiarnia była położona w bardzo przyjemnej okolicy.
Miejsce przyjemne, ale postanowiliśmy odwiedzić jeszcze jedną winiarnię. Było ona zdecydowanie większa i jeszcze ładniej urządzona i położona. Tam za 125 ZAR było do spróbowania 8 rodzajów winna i każde z innym daniem. Ja jako kierowca zadowoliłem się talerzem przepysznej zupy. Reszcie ekipy miejsce i trunki przypadły do gustu a humory były coraz lepsze :)
Wesołym samochodem docieramy do Kapsztadu, gdzie lokujemy się w polecanym nam Ashanti Gardens (160 ZAR dorm, http://ashanti.co.za). Po zostawieniu rzeczy w hostelu jedziemy na parking w pobliżu Lion’s Head. W dole zbierają się chmury dając nam piękny pokaz.
Na kolację wybieramy się na Long Street. Ulica nie sprawia wrażenia sympatycznego miejsca. Dużo żebraków i innych dziwnych typków. Opuszczamy do miejsce i jedziemy na Waterfront. Tam dużo więcej ludzi, kapele grające na żywo, karuzela – mega festyn, ale miejsce przyjemne.
DZIEŃ 15 – 8 maja 2014
Budzik dzwoni niemiłosiernie kilka minut po 5 rano. Jedziemy na parking pod Lion’s Head i zaczynamy wspinaczkę. Początkowo trasa jest łatwa i przyjemna, później jest już trochę trudniej. Zaczynają się drabinki i łańcuchy. Gdy docieramy na sam szczyt wiemy, że ze wschodu słońca będą nici. Widoczność jest na 2-3 metry.
Schodzimy łatwiejszą trasę i na chwilę wracamy do hostelu. Po odpoczynku i śniadaniu jedziemy do centrum Kapsztadu pod Castel of Good Hope. Tam się chwilę kręcimy, kupujemy jakieś pamiątki a że zaczyna się przejaśniać, jedziemy pod kolejkę na Górę Stołową.
Niestety góra nadal skrywa się w chmurach, dlatego kolejka jest zamknięta. Wjeżdżamy na pobliskie Signal Hill i tam robimy kilka fotek.
W drodze na plaże zajeżdżamy coś zjeść. Pomimo pochmurnej i brzydkiej pogody (pierwszy raz w czasie tej podróży) plaże robią ogromne wrażenie.
Po całym dniu zwiedzania i kilku kieliszkach wódki kładziemy się spać.
DZIEŃ 16 – 9 maja 2014
Pogoda mocno się nie poprawiła od wczoraj, ale i tak ruszamy w kierunku Przylądka Dobrej Nadzie. Czym bliżej jesteśmy tym wychodzi więcej słońca.
Wjazd na teren parku kosztuje 105 ZAR. Już po przekroczeniu bram parku widoki są mega ciekawe.
Pierwszym miejscem, które odwiedzamy jest Cape Point. Spacerkiem podchodzimy pod starą latarnię morską (jest dostępna kolejka, ale nie mam pojęcia jakie są jej koszty). Miejsce jest przepiękne a widoki warte tych 105 randów :)
Sam Przylądek Dobrej Nadziei to tylko znak i kilka strusi. Spotykamy tam pierwszych Polaków (na zorganizowanej wycieczce), zaczyna padać, więc szybko z tego miejsca uciekamy.
Gdyby nie pogada podeszlibyśmy pod piękną plaże, którą widać na wcześniejszych zdjęciach. Gdy tylko wyjeżdżamy z parku przestaje padać, dlatego jedziemy na plażę Boulders, aby zobaczyć pingwiny (wstęp 55 ZAR). Zwierzątka są sympatyczne, ale sama atrakcja nie wiem, czy warta swoich pieniędzy (pingwiny można podziwiać z dwóch platform, jedna jest centralnie na wprost wejścia, druga schowana trochę za toaletą i 98% wybiera tą pierwszą platformę, więc jak chcemy podziwiać pingwiny bez tłumy Chińczyków warto wybrać tą drugą).
W drodze powrotnej do Kapsztadu wstępujemy jeszcze na plażę znaną z kolorowych domków, które się na niej znajdują. Poza domkami nic tam nie ma.
Wieczorem po obiedzie oddajemy samochód na lotnisku. Samochód oddajemy w stanie nie naruszonym – pomijając fakt, że jest mega brudny (mimo, że raz był myty) i z przebiegiem większym o 4600 km. Do Johannesburga z Kapsztadu jest około 1400 km, więc żeby zaoszczędzić czas wracamy samolotem (lokalne linie Kulula, bilet kosztował 300 zł z wliczonym bagażem rejestrowym). Lot trwa 2h. Lądujemy już po 24:00, więc wsiadamy w taksówkę i jedziemy pod hostel. Miejsca są zarezerwowane, dodatkowo uprzedziłem, że będziemy mega późno, jednak gdy podjeżdżamy pod wskazany adres nikt nie otwiera. Dzwonimy, dzwonimy i nic. Mam już w głowie szukanie w nocy hotelu, albo powrót na lotnisko i spanie tam. Na szczęście po telefonie na recepcję, ktoś nam otwiera bramę i możemy wejść. Śpimy w Brown Sugar Backpackers (170 ZAR/osoba dorm, wliczone śniadanie, http://www.brownsugarbackpackers.com/).
DZIEŃ 17 – 10 maja 2014
Rano po pysznym śniadanku, łapiemy lokalną zbiorczą taksówkę i jedziemy do centrum (busiki łapie się wystawiając wskazujący palec do góry) – przejazd kosztuje 10 ZAR/osoba. Gdy jesteśmy już na miejscu, kierowca oraz pasażerowie zabraniają nam wysiadania, argumentując to dużym niebezpieczeństwem. Podjeżdżamy w miejsce od innej strony i tam już bezpiecznie możemy wysiąść.
Idziemy na Constitution Hill, które pełni funkcje muzeum (wstęp 50 ZAR). Jest to były fort i więzienie, w którym byli przetrzymywani czarnoskórzy politycy (m.in. Nelson Mandela). Miejsce jest przygnębiające, jednak warte odwiedzenia (chociaż część wystaw jest bardzo uboga).
Po zwiedzeniu muzeum idziemy na ostatni obiad w RPA a nasza kelnerka załatwia nam taksówkę. Okazują się nią dwa prywatne samochody do nauki jazdy. Takim pojazdem podjeżdżamy pod hostel, gdzie zabieramy nasze bagaże i jedziemy na lotnisko.
Na lotnisku jest bardzo długa kolejka do odprawy paszportowej, dlatego musimy prawie biec na boarding. W drodze powrotnej przesiadkę mamy w Paryżu. W czasie lotu jedna osoba zasłabła i była potrzebna pomoc lekarska (na szczęście odbyło się bez międzylądowania).
DZIEŃ 18 – 11 maja 2014
W Paryżu lądujemy zgodnie z planem o 6 rano. Samolot do Warszawy mamy dopiero o 19, dlatego zamiast na transfer wychodzimy na miasto. Nie jest to moja pierwsza wizyta w Paryżu, dlatego na spokojnie chodzimy sobie po mieście, idziemy na obiad i wieczorem wracamy na lotnisko. Lot do Warszawy mija szybko i spokojnie.
PODSUMOWANIE
Podsumowanie zacznę może od finansów (ceny na jedną osobę):
- 2014,00 zł – lot Warszawa – Johannesburg – Warszawa;
- 304,00 zł – lot Kapsztad – Johannesburg;
- 337,49 zł – wypożyczenie samochodu z pełnym ubezpieczeniem i zwrotem w inne miejsce;
- 2639,26 zł – wszystkie pozostałe wydatki (noclegi, wyżywienie, bilety wstępu, pamiątki, benzyna). W kwocie tej wliczone jest także 50 euro, które wydałem w Paryżu.
ŁĄCZNIE: 5294,75 zł
Średnio dziennie wydawałem 470 ZAR. Spokojnie można wydać mniej, częściej przygotowując sobie jedzenie samemu, mniej imprezując czy jeżdżąc wolniej (i spalając przy tym mniej benzyny).
POGODA
Byliśmy na początku ich zimy, jednak pogoda była idealna. Oprócz dwóch ostatnich dni w Kapsztadzie, gdzie było pochmurnie i deszczowo, w ciągu dnia było 25-27 stopni i prawie bezchmurne niebo (w parkach temperatura potrafiła podskoczyć do 35 stopni). Na zwiedzenie pogoda była doskonała. Wieczory były jednak chłodne (około 13 stopni) i bez bluzy i zakrytych butów było trochę chłodno.
BEZPIECZEŃSTWO
Przed wyjazdem nasłuchałem się opowieści o tym jakie to RPA jest niebezpieczne i że na pewno nas okradnę, pobiją a może i zabiją. Na miejscu wszyscy czuliśmy się bardzo bezpiecznie. Może wynikało to z tego, że byliśmy dużą grupą i mieliśmy własny samochód do dyspozycji (jednak poznaliśmy dziewczynę, która od kilku tygodni podróżowała sama i też czuła się bezpiecznie). Jednak, żeby nie było tak kolorowo, to na ulicach po zmroku jest bardzo mało ludzi, na wielu domach widzieliśmy tabliczki z informacją, że posesję chroni uzbrojoną ochrona, poznany biały mieszkaniec RPA ostrzegał nas, że to kiedy nas okradną jest tylko kwestią czasu, więc może to my mieliśmy po prostu szczęście.
PIENIĄDZE
Zdecydowanie polecam zabranie karty bankomatowej. Bankomaty są bardzo popularne, nawet w małych miasteczkach (również na większości stacji są maszyny). Punktów wymiany walut jest mało a wymiana gotówki jest bardzo czasochłonna (konieczność wykonania ksera paszportu, itd.)
JEDZENIE
Bardzo europejskie. Tak jak wspominałem Afrykanie bardzo lubią grillować, więc w menu królują steki i różnego rodzaju hamburgery. Na wybrzeżu mamy także duży wybór owoców morza. Za danie główne należy zapłacić 100-130 ZAR.
TRASA
W samym przebiegu trasy nic bym nie zmienił. Z chęcią zostałbym w kilku miejscach dłużej, jednak urlop na to nie pozwalał i trochę musieliśmy gnać, nie poznając bardziej odwiedzanych miejsc.
A NA KONIEC
Szczerze powiedziawszy nie spodziewałem się, że RPA tak bardzo się mi spodoba. Mogę śmiało powiedzieć, że zakochałem się w tym kraju. Mamy tam wszystko – góry, oceany, dziką przyrodę i pyszne jedzenie. Zdjęcia nie oddają nawet w 50% tego jak piękne jest to miejsce.
Dziękuję tym, którzy dotarli do końca.
Gdyby były jakieś pytania, chętnie odpowiem :)
Filip