Jeśli chcemy wykonać połączenia głosowe, to również należy kartę doładować odpowiednim kodem, np. na określoną liczbę minut takich połączeń.
Czas wyruszyć w drogę! A w każdym razie, w kierunku auta, gdzieś na parkingu przed terminalem, w którym to aucie zapłacimy resztę płatności żonie Tsu, przekażemy jej ten plecak zakupiony na życzenie jej męża, podpiszemy oficjalną umowę, wydrukowaną na jakieś domowej drukareczce… Czy mogą nas spotkać jakieś niespodzianki? O, tak! Na Madagaskarze, w bardzo wielu miejscach, przede wszystkim takich, w których turyści przenoszą swój dobytek – czyli lotnisko, taksówki, hotele – czają się tabuny „pomocników”, którzy koniecznie chcą cię wyręczyć w niesieniu twojego bagażu. Chcą po prostu zarobić, cokolwiek, za tę drobną przysługę. Na niektórych blogach możemy przeczytać, że warto dać takim ludziom 500-1000 Ar, dla nas to są grosze, a dla nich może „być albo nie być”. Każdą taką sytuację warto rozsądnie rozeznać, z wyczuciem, wliczając – jeśli oczywiście chcemy – tego typu koszty do kategorii „napiwki”. Z bagażem jest jednak sprawa taka, że z różnych powodów może nie chcielibyśmy przekazywać go w cudze ręce. Ot, choćby z poczucia bezpieczeństwa. Tuż obok auta nastąpiło zamieszanie. Nagle przy wkładaniu bagaży zaczęło nam pomagać dwóch ochotników. Moja żona była przekonana, że to „kierowca i koledzy”… Sytuacja całkowicie absurdalna, bo jedyna czynność, jaką „pomocnicy” wykonali, było włożenie dwóch plecaków do bagażnika. Pomyślałem sobie, ok – dorwaliście się, niech wam będzie. Nie miałem wtedy jeszcze banknotów o drobnych nominałach. A niech tam! Niech mają swój dzień – dałem jednemu z nich 10 tys. Drugi też chciał, ale to już była przesada. Jaki z tego morał? Trzeba być przygotowanym, to znaczy wiedzieć, że tak to wygląda. Nie musimy skorzystać z niczyjej usługi. We wszystkich kolejnych miejscach, stanowczo braliśmy swoje bagaże i samodzielnie przenosili, czy to do hotelu, czy z powrotem do auta. W niektórych hotelach, jak choćby wspomniany wcześniej Le Chalet des Roses, tacy „pomocnicy” noszą plakietki. Wolno im czekać na okazję u wejścia do hotelu.
Na FB jest grupa „Madagascar Expat Lifestyle”, na której znalazłem wpis o liczbie pasażerów obsłużonych przez lotnisko TNR w ubiegłym roku: „More than a million passengers transported to Madagascar in 2023”. A pierwszy komentarz brzmiał: „And more than a million people scammed by the fake employees trying to grab their luggage and then expecting compensation”, skomentowany z kolei: „Your choice in fact...”. Ważne, żebyśmy mieli wybór
8-)
Po zapakowaniu bagaży usiedliśmy w środku, żona Tsu na miejscu kierowcy, wyjęła kontrakt, ja odliczyłem należne 2660 euro (po odliczeniu kosztu zakupionego za 40 euro plecaka). Złożyliśmy podpisy, życząc dobrej drogi… Nasz pierwszy kierowca, Fely, zajął wreszcie swoje miejsce. Zbliżała się 15:30, od naszego lądowania minęły ponad dwie godziny… ruszamy. Przed nami droga do hotelu Feon’ny Ala, koło Andasibe. To tylko 150 km. Jednak już tego wieczoru przekonamy się, że czas oraz odległości pokonywane na Madagaskarze, liczą się zupełnie inaczej…
Jadąc ze stołecznego lotniska, mogliśmy podziwiać targowy koloryt miasta, który tak wiele razy będzie się powtarzał na naszej drodze. Stragany ułożone wzdłuż ulic zdawały się nie mieć końca – uliczna wersja supermarketu. Praktycznie wszędzie, gdzie mieszka trochę więcej ludzi, ulica staje się miejscem handlu i miejscem spożywania posiłków.
Północna część Tany, RN2, dzielnica Ankadindramamy.
Wszelkie pojazdy kołowe były załadowane mieszaniną ludzi, towarów i zwierząt. Z kabiny mijanej ciężarówki wystawali ludzie, którzy z trudem się tam mieścili, a na pace siedzieli kolejni – niczym w „Podróży za jeden uśmiech”. Towary na wózkach – ciągniętych przez ludzi. Bez obuwia.
Stojących w korku, do zakupów namawiali lawirujący między autami uliczni sprzedawcy. Okulary przeciwsłoneczne? Całkiem sensowne, słońce raziło dosyć mocno. Ale sekator? Albo boule (choć to drugie może nie dziwi – sportowcy z Madagaskaru świetnie radzą sobie w pétanque, niedawno pokonali Francję)… I setki innych rzeczy, mniej lub bardziej dziwnych. W sumie tak jest na całym świecie, na ulicach Rio i Kapsztadu, handel wygląda bardzo podobnie.
Gdzieś w dzielnicy Alarobia, Antananarywa.
Innym, powszechnym sposobem transportu towarów jest… własna głowa. Nieraz trzymane na niej są bardzo nieforemne, ciężkie rzeczy, które trzeba nieść przez wiele kilometrów.
W drodze do miasta Marovohitra, drogą RN2.
Przy drodze RN2 do Ambanitsena.
Po drodze minęliśmy również jedno z miejsc, w którym zbierają się osobowe busy - taksówki (taxi be). Według danych Ministerstwa Transportu, każdego dnia około 2 miliony osób podróżuje między centrum miasta a odległymi regionami Antananarywy. Spośród 4,5 miliona codziennych podróży w stolicy, ponad 1 milion odbywa się właśnie taksówkami (taxi be). Prawie 2700 taksówek porusza się każdego dnia po centrum stolicy.
Do busika wsiada się z tyłu, drzwi kontroluje kasjer, pobierający opłatę w gotówce. Często też jedzie on przy otwartych drzwiach, kontrolując, czy nie ma chętnych do jazdy.
Jednym z charakterystycznych widoków na Madagaskarze jest… pranie. Suszące się ubrania rozwieszone są wszędzie, mało kiedy na sznurkach. Najczęściej na skałach koło rzeki, na trawie i krzewach, a nawet wprost na ziemi.
Na zdjęciu – Lalana Tsarasaotra-Ivato, droga z lotniska na południe.
Pranie jest jednym z zajęć malgaskich kobiet, które spotykają się całymi grupami, aby uczestniczyć w tej czynności. Jest też jednym ze sposobów zarobkowania [1]. „Gdy robimy pranie przy domu, siadamy na małym stołku lub na ziemi. (…) Płacimy za wodę, której używamy nawet nad rzeką. Brudną odzież przenosimy w miskach na głowie. Kiedy dochodzimy do brzegu, wrzucamy pranie do wody, by się namoczyło. Następnie przykucamy obok dużego płaskiego kamienia, mydlimy rzeczy i energicznie szczotkujemy. Prąd wody wypłukuje mydło. Mokre rozkładamy na trawie do wysuszenia. W tym czasie kąpiemy się, myjemy głowę i czyścimy paznokcie.” [2].
Pranie w rzece Tsiribihina, niedaleko Belo-Tsiribihina.
Kiedy wreszcie przebiliśmy się przez stołeczne korki, utknęliśmy w kolejnym. Ten spowodowany był „zjawiskiem”, którego nigdzie indziej już nie widzieliśmy – prawdziwym remontem drogi. Oto w pocie czoła, niemała ekipa robotników, z pomocą profesjonalnego sprzętu, kładła asfalt na wylocie „drogi narodowej” RN2 w kierunku wschodnim.
Remont drogi RN2 pomiędzy Ambatolampikely, a Ambanitsena.
Daliśmy znać kierowcy, że dobrze by było kupić gdzieś po drodze zgrzewkę wody. I taki był cel naszego pierwszego postoju. Koło sklepowego straganu zabawiała się grupka dzieci. Jedna z pań uwijających się przy towarze, rzuciła w ich stronę, że tu są vazaha, którzy mówią po angielsku. Dzieci natychmiast zgrupowały się, uśmiechnięte, nieśmiało wołając „good morning”. Wprawdzie było już późne popołudnie, ale jak na dobry początek – może być! Dzieci na Madagaskarze w zasadzie nie mają nic przeciwko robieniu im zdjęć, chętnie pozują. Niektóre też robiły nam „zdjęcia”, za pomocą „aparatu” narysowanego na tekturce.
Dzieci przy sklepiku, gdzieś przy drodze RN2, prawdopodobnie w Sambaina.
Dzieci na Madagaskarze są wszędzie. Czasem odnosi się wrażenie, że widać tylko dzieci i żadnych starszych. Od najmłodszych lat same muszą sobie organizować czas. Nie mają zabawek, więc zabawką jest wszystko, co tylko znajdzie się pod ręką. Starsze rodzeństwo zajmuje się młodszym.
Przy drodze RN2 przed Manjakandriana.
Wróćmy do tematu zakupu wody. Dobrze jest kupować wodę na zapas, w miejscach, w których jej cena jest niewygórowana. Najsensowniej kupić zgrzewkę 6 butelek po 2L, która powinna kosztować około 20-21 tys. Ar (17-18 zł, czyli 1,4 zł / litr). Im bardziej odludne miejsca, tym woda może być droższa, a przecież skoro jedzie z nami w bagażniku, to nie ma co się zastanawiać i potem przepłacać. Warto mieć na uwadze fakt, że w niektórych hotelach lepiej jest używać taką butelkowaną wodę również do płukania ust np. po myciu zębów. Taką radę dostaliśmy już a propos pierwszego miejsca noclegowego, czyli hotelu Feon’ny Ala koło Andasibe.
Obok drogi RN2 zauważyliśmy tory kolejowe – łączące stolicę ze wschodnią częścią kraju. Na zdjęciu – kilka kilometrów za miejscowością Manjakandriana, linia Tananarive Côte Est. Tory kolejowe ciągną się od Antsirabe do stolicy i ze stolicy, przez Moramangę, do Toamasiny (na wybrzeżu) lub do Ambatondrazaki, na północy [3].
Najbardziej wiarygodną informacją na temat wykonywanych kursów pasażerskich można znaleźć na stronie głównego operatora kolejowego, Madarail [4]. Z Antananarywy nie ma pociągu. W ruchu pasażerskim kursują dwa pociągi tygodniowo, ale z Moramangi do Ambila Lemaitso na wybrzeżu. Odcinek, na drogowej mapie wynoszący 155 km, pokonywany jest przez pociąg w… 9 godzin! Miłośnikom kolei polecam profil FB Madarail, gdzie można przeczytać o wysiłkach podejmowanych w kierunku uruchomienia połączeń kolejowych [5].
Drugi, rozłączny fragment kolei, o długości 163 km, znajduje się pomiędzy Fianarantsoa i portowm miastem Manakara. Linia Fianarantsoa Côte Est (FCE) [6], zbudowana w czasach kolonialnych przed II wojną światową, doświadczyła nie tylko erozji z powodu upływu czasu, ale również niszczycielskiego działania cyklonów. W styczniu 2024 miało miejsce wykolejenie się pociągu, które pociągnęło za sobą kilka ofiar śmiertelnych [7]. Kolej na Madagaskarze cierpi z powodu bardzo złego stanu infrastruktury, starych torów, starych mostów kolejowych, ale również zwykłego szabrownictwa – np. kradzieży śrub mocujących. Jeszcze rok temu pociągi ze stolicy docierały dalej na północ, do Toamasiny. Jakiekolwiek inne połączenia to wyłącznie przewozy towarowe. W odcinku „Tutaj miała być POLSKA KOLONIA” na kanale YT „Planeta Abstrakcja” możecie przekonać się, jak niełatwo jest znaleźć funkcjonujące osobowe połączenie kolejowe (część #3 [13]). Dialog na dworcu w Antananarywie (rok 2023): „Pociągów już nie ma od dawna. Od jak dawna? Od 4 lat”.
„Złota godzina” ubrała krajobraz w ciepły koloryt, zachęcając do prób uchwycenia tego na zdjęciach. Robienie zdjęć z samochodu, który dość często hamuje przed kolejnymi dziurami, czy wręcz wyrwami w drodze, jest nie lada wyzwaniem. Trudno jest też zrobić dobre zdjęcie przez szybę. Nie zatrzymujemy się, co najwyżej trochę zwalniamy, zatem na kadrowanie i dobre ujęcie nie ma czasu. Trzeba wyrobić sobie jakiś sposób na to, żeby choć niektóre zdjęcia były akceptowalne. No i trzeba mieć spory refleks.
Około 2 km za Manjakandriana, widok z drogi RN2.
Pstrykanie zdjęć z auta ma pewne zalety, bo można, siejąc serią niczym z kałasznikowa, strzelić fotkę nie tylko krajobrazom, wiejskim chatkom, ale również ludziom. Wielu takich zdjęć nie wykonałbym, gdybym miał się zatrzymać i zrobić „sesję fotograficzną” mijanym ludziom. Była to trochę „kradzież wizerunku po drodze” przez ciekawskiego vazaha, bez pytania o zgodę. Ustawiając na aparacie bardzo krótki czas, dało się, mimo trzęsącego się auta, zarejestrować nieporuszony kadr. Jednak coś za coś, nierzadko aparat musiał ekstremalnie podbić czułość, a tym samym dając grube ziarno i psując szczegółowość detali.
Po zmierzchu dość szybko zrobiło się ciemno. Pomimo tego, nasz kierowca ani myślał włączać światła drogowe, ale wcale nie był w tym odosobniony. Ciężarówka, wlecząca się przed nami, nie miała zupełnie żadnych świateł, poza malutką, zwisającą z tyłu niebieską żaróweczką. Kierowca włączył światła dopiero gdy zrobiło się naprawdę ciemno. Czyżby oszczędzał w ten sposób na paliwie?
Kierowca ciężarówki przed nami też zdecydował się włączyć światła… z tyłu została tylko ta niebieska lampka.
Ruch ze stolicy w kierunku Andasibe był całkiem intensywny, jechaliśmy w potoku pojazdów. I tu mieliśmy okazję zacząć obserwować kolejne „zjawisko”, tak częste na drogach Madagaskaru. Co chwilę mijaliśmy ciężarówkę, która uległa jakiejś awarii. Nie była to awaria typu „przebita opona”, tylko zwykle coś poważnego. Kierowca leżący pod ciężarówką, w całkowitych ciemnościach, świecąc latareczką. Jeśli nie uda się usunąć awarii własnymi sposobami, czyli „częściami”, które się ma ze sobą, trzeba wezwać „serwis”. Części zamienne, jeśli ich akurat nie ma w okolicy, potrafią dotrzeć nawet po trzech dniach. Wtedy kierowca i jego pasażerowie przymusowo biwakują przy swoim pojeździe… Czasem awarie wyglądały na jeszcze poważniejsze – widzieliśmy ciężarówki ze zdemontowanym silnikiem! Przez całą naszą podróż widzieliśmy kilkadziesiąt zepsutych pojazdów. Wszelkie pojazdy poruszające się po Madagaskarze, to obiekty wysłużone, takie, które za granicą poszłyby na złom. Do tego eksploatowane są do granic wytrzymałości, przeciążone, na drogach, które mocno testują zawieszenie. W niektórych wsiach dało się zauważyć warsztaty – które nazwalibyśmy raczej skupem złomu albo punktem odbioru zużytych opon. Nic bardziej mylnego. Każdy kawałek metalu, części, całkiem łysa opona – to materiał, który może się przydać, można poddać wulkanizacji. Nasz drugi kierowca miał imponujący bieżnik na oponach swojego Jeepa. Widzieliśmy zatem wiele zepsutych ciężarówek, wiele pojazdów załadowanych ludźmi i towarami „pod korek”, ale na szczęście, nie byliśmy świadkami ani jednego wypadku drogowego. Być może rzeczywiście niskie prędkości, do których zmuszeni są wszyscy użytkownicy dróg, wpływają też na bezpieczeństwo jazdy, nawet pojazdami w złym stanie technicznym…
W całkowitych ciemnościach wjechaliśmy w obszar oświecony światłami pojazdów, sklepikowych witryn, a czasem nawet ulicznych latarni. Przejeżdżaliśmy właśnie przez Moramangę, miasto wcześniej wspomniane jako węzeł kolejowy, ale również drogowy – na skrzyżowaniu RN2 i początku drogi RN44.
Moramanga jest stolicą plemienia Bezanozano, które trudniło się handlem niewolników w XVIII wieku. To w tym mieście, w 1947 roku wybuchło powstanie przeciwko francuskim kolonizatorom, brutalnie stłumione w ciągu dwóch lat, liczba ofiar szacowana jest od 11 do 100 tys., Francuzi w znacznym stopniu wytępili elitę kraju i przywódców buntu.
W Moramandze nowością dla nas były widoki, później spowszedniałe – rowerowe riksze, na Madagaskarze nazywane „pousse-pousse”, z języka francuskiego, co oznacza „pchać-pchać”. Tradycyjnie były ciągnięte przez ludzi i tak jest nadal w wielu miejscach, ale obecnie są często przekształcone na wersje rowerowe, a nawet motorowerowe. Każda riksza posiada swoją rejestrację! Oczywiście, służy do wszystkiego – przewozu ludzi i ich aktualnego bagażu. Wliczając w to żywy inwentarz. Jak na zdjęciu, żywe kury, w przyczepionym z tyłu koszyku, jak i kabinie pasażerów.
Do naszego hotelu zostało zaledwie 26 km, co w praktyce, z powodu złego stanu dróg i ciemności, oznaczało prawie godzinę jazdy. Na miejsce dotarliśmy po 19:30. Cztery godziny jazdy. W ten sposób już pierwszego dnia przekonaliśmy się, że przemieszczanie się na Madagaskarze ma zupełnie inny wymiar czasowy. Dodatkowo, wschód słońca po 6-tej rano, a zachód słońca już niewiele po 17:30 (w sierpniu), definiują ramy czasowe podróżowania. Na szczęście kolejny dzień będzie trochę inny, bo w Andasibe spędzimy dwie noce.
Hotel Feon’ny Ala [1] (dosłowne znaczenie nazwy hotelu to „głos lasu”), jest położony na skraju gęstego lasu, na granicy Parku Narodowego Analamazaotra [2], nazywanego też specjalną strefą lub rezerwatem. Od jego zachodniej strony biegnie droga na północ, do Andasibe. Po jej wschodniej stronie znajduje się z kolei stacja leśna [3], w której prowadzi się przywracanie zalesienia.
Tak wygląda teren hotelu na mapie. Warto wyjść przed bramę, gdzie są stanowiska z pamiątkami, pokręcić się trochę po najbliższej okolicy.
Po sprawnym zameldowaniu się na recepcji, zaproponowano nam od razu złożenie zamówienia na kolację. W restauracji, która działa przez cały dzień, można zamówić różne lokalnie przygotowane dania. Za dnia siedząc przyjemnie na tarasie, z widokiem na jeziorko, a wieczorem, na sali w środku, siedząc w półmroku słabych żarówek. Przenieśliśmy bagaże do naszego bungalowu i wróciliśmy od razu na posiłek. Serwowane jedzenie nie wyróżnia się szczególnie pozytywnie, w porównaniu do innych miejsc jest po prostu ok. Natomiast obsługa jest sprawna.
Po kolacji – czas na sen! Nasz bungalow składał się z dużego łóżka na dole, oraz dwóch osobnych na antresoli. Plus łazienka z WC. Tak wygląda to podwójne łóżko na dole, przed rozwinięciem moskitiery.
A tak wygląda antresola. Łazienka znajduje się natomiast po lewej stronie tuż obok wyjścia.
Domek jest w podstawowym standardzie, o cienkich ścianach, co może być problemem podczas zimnych nocy. Słychać też rozmowy z sąsiednich bungalowów. Zdarzają się wyłączenia prądu. Niemniej, cena jest bardzo korzystna – za jedną noc policzono 120 tys. Ar (około 100 zł), choć w mailu z rezerwacji widniała cena 150 tys. Ar.
Jest jeszcze to… odkryliśmy po powrocie z kolacji. Cóż to dostało się do otwartego opakowania z plastikowymi sztućcami, pieprzem i solą, zabranego z samolotu?! Opakowanie leżało na stoliku obok łóżka…
No cóż, ogromny karaluch nie jest gatunkiem endemicznym. Fakt znalezienia go w naszym bungalowie wprowadził pewien element zaniepokojenia, czy aby nie zaczniemy od tej pory wędrować w takim towarzystwie. Na „pocieszenie” dodam, że identyczny egzemplarz biegał i został przeze mnie rozdeptany, również w eleganckim apartamencie hotelu La Bella Donna w Ifaty. Trzeba mieć na uwadze, że z takich podróży można przywieźć robactwo typu pluskwy czy karaluchy, dobrze więc po powrocie do domu bagaż zostawić w izolowanym miejscu, choćby na balkonie, zanim się go rozpakuje i wniesie do mieszkania.
Wracam do przyjemniejszych tematów. Na werandzie domku można było słuchać odgłosów puszczy, które wieczorną porą, z godziny na godzinę, zmieniają się. A za dnia – przyjemny widok na gęsty las…
Jak nigdzie indziej, siedząc na tarasie domku, można wsłuchiwać się w zawodzenia lemurów indri, a nawet obserwować lemury płowe, zwane też brązowymi [4], harcujące tuż obok, w poszukiwaniu resztek jedzenia. Udało nam się je zobaczyć po południu, już po wizycie w parku. Najpierw usłyszeliśmy szmer w krzakach, a potem same wyszły – baraszkowały tuż poniżej domków, przemieszczając się w naszą stronę. Przez chwilę ukryte w gałęziach…
…ale za chwilę zeskoczyły tuż pod balkon, gdzie wypatrzyły wyrzucony przez kogoś ogryzek jabłka.
Kolejnego dnia czekał nas bogaty program. Nie musieliśmy zrywać się na śniadanie wczesnym rankiem, wystarczyła 7. rano. Śniadanie, w kilku odmianach, niemal wszędzie na Madagaskarze wygląda tak samo. Bagietki są dość suche i bardzo się kruszą. Mimo kolonialnej pozostałości, bagietki madagaskarskie mają się nijak do tych z francuskiej boulangerie. Trochę masła, jajka w dowolnej postaci – czy to omletu, jajecznicy, czy jajka sadzonego. Trochę dżemu… Czasem pojawiają się jakieś lokalne owoce, banan, mango. Czasem, raczej rzadko, kiełbaska. No i malgaska kawa, przynoszona w małych metalowych dzbaneczkach. Z mlekiem do kawy bywa różnie i raczej warto z niego zrezygnować. Typowa cena za śniadanie, w wersji bardzo podstawowej od 16 tys. Ar (14 zł), przez „Continental” za 20 tys. Ar, po „American”, z jakąś kiełbaską właśnie, za 24 tys. Ar (20 zł).
O godzinie 8. wyruszyliśmy z naszym kierowcą do pobliskiego wejścia do Parku Narodowego Analamazaotra. Niemałą konfuzję wprowadzają opisy, które obszar tego rezerwatu traktują łącznie jako część Parku Narodowego Andasibe-Mantadia [5], który jednak znajduje się dużo bardziej na północy i jest oddzielnym terytorium. Żeby wyjaśnić sprawę klarownie, warto popatrzeć na mapę. Na południu widzimy Réserve Spéciale Analamazoatra, a na północy, dużo większy obszarowo Parc National de Mantadia. Obszar, w którym my poruszaliśmy się, to południowe krańce rezerwatu, a następnie – południowe krańce parku Mantadia, ale o tym będzie w kolejnej relacji.
Wszyscy zaczynają zwiedzanie rezerwatu o podobnej porze, stąd na placu przed wejściem panuje chaos, kręcą się różne grupy, w gotowości czekają przewodnicy.
Budynek – wejście na teren parku, wraz z kasami biletowymi.
Nasz kierowca poszedł załatwić bilety i przewodnika – na nasze zwiedzanie podczas dnia, jak i później tzw. nocnej wizyty. W tym czasie mogliśmy obejrzeć niewielką wystawę z podstawowymi informacjami o parku oraz, rzecz jasna, lemurach. Wstęp do każdego parku na Madagaskarze jest obowiązkowo z przewodnikiem. Ma to swoje zalety, ale sprawia też, że ceny nie należą do niskich. Przy kasie biletowej można było zobaczyć zdjęcia i krótkie opisy pracujących w parku przewodników, jest ich aż 56, wielu mówi w którymś z języków obcych.
Warto zapoznać się z informacjami na temat rezerwatu [2], który został powołany do życia jako specjalna strefa 54 lata temu, a w roku 2015 przekształcono go w park narodowy, dodając do niego leśną stację [3]. Powierzchnia parku wynosi 26,53 km², zaś powierzchnia przyległej stacji leśnej to 7,1 km². Park Analamazaotra odwiedziło w roku 2022 ponad 16 tys. turystów, w roku 2023 było ich więcej [6], ale kompletne dane nie są dostępne.
Ze względu na bardzo podobny ekosystem, warto też poczytać na temat położonego na północy parku Mantadia [5], którego powierzchnia wynosi 154 km². Liczba turystów odwiedzających obecnie ten park prawdopodobnie zbliżona jest do wartości sprzed Covidu. W roku 2018 było ich około 33,7 tys. [7]. Porównajmy to z liczbą turystów, którzy w zeszłym (2023) roku odwiedzili Tatrzański Park Narodowy – 4 mln 510 tys.! W obu parkach występuje jedenaście gatunków lemurów, ale za dnia możliwe jest zobaczenie czterech. Symbolem parku jest indris krótkoogonowy [8], który w języku malgaskim nazywany jest babakoto. Wczesnym rankiem, ale również do południa, w parku na pewno usłyszymy charakterystyczne wokalizy – nawoływania indri.
Do rodziny indrysowanych należą trzy rodzaje, różniące się wielkością: małe avahi, średnie sifaki i największe indri indri, czyli indrysy krótkoogonowe. Taki indrys siedział spokojnie na gałęzi, obracając się to w lewo, to w prawo, dając się całkiem dobrze sfotografować. Trochę przypomina misia koalę, prawda?
Warto zwrócić uwagę na duże i chwytne palce, dzięki którym indrys stabilnie siedzi na gałęzi, ale też sprawnie skacze.
Podczas spaceru po parku udało nam się wypatrzeć samicę z młodym. Ciąża indri trwa 5 miesięcy, rodzi się jeden lemur. Niestety mama z ciekawym świata indri, siedzieli dość wysoko na drzewie.
W parku żyje dużo większa liczba gatunków ptaków, gadów i płazów, w tym wielu występujących endemicznie. Jak i roślin – lian, paproci drzewiastych, storczyków, pandan [9].
No i rzecz jasna, pielgrzanu madagaskarskiego [10] – symbolu Madagaskaru (fragment widać na zdjęciu z budynkiem parku). Zdarzają się też rośliny obce, jak eukaliptus.
W rejonie rezerwatu prawie 210 dni w roku pada deszcz. Mieliśmy szczęście, gdyż pomimo zachmurzenia, cały spacer po parku był bez deszczu, a nawet z przejaśnieniami. Do wyboru jest kilka tras, w zasadzie podążaliśmy za naszym przewodnikiem, który pokazywał i wyjaśniał napotkane rośliny, ptaki.
A przede wszystkim – zaobserwowane lemury. Godziny przedpołudniowe są bardzo dobrą porą na ich obserwację. Lemury zajmują się wtedy żerowaniem – jedzą liście, kwiaty, owoce – a w poszukiwaniu jedzenia, przeskakują po gałęziach. Trzeba zatem patrzeć w górę…
Dość łatwo natknąć się na buszujące na drzewach całe grupy lemurów. Wtedy, pod jakimś drzewem, zbiera się pokaźna grupka turystów, próbują zrobić im jak najlepsze zdjęcia. Często schodzi się z ubitej ścieżki, przewodnicy jeden drugiemu przekazują informacje o wypatrzonych okazach.
Sifaki diademowe [11] udało się zobaczyć w całkiem pokaźnej grupie.
Niezwykle sprawie skakały po cienkich gałęziach, posilając się liśćmi i owocami.
Dłuższą chwilę przypatrywaliśmy się stadku, które czasem schodziło na niższe gałęzie, ku uciesze fotografujących…
Wszyscy, wszędzie i wszystkiemu robimy zdjęcia. Brakuje nam czasu na nacieszenie się, napatrzenie na to, co widzimy. Fotografuje każdy, tym co ma pod ręką. Najczęściej smartfonami, ale niemało turystów było profesjonalnie przygotowanych, dźwigając obiektywy o ogniskowych 600 mm, kosztujące po kilkadziesiąt tys. zł.
Zrobić dobre zdjęcie lemurom nie jest łatwym zadaniem. Siedzą gdzieś w koronie drzew, dość wysoko, nierzadko przeskakują z gałęzi na gałąź. Za nic mają turystów, którzy na dole błagalnie spoglądają w ich stronę. Czasem jednak zdarzy się, że lemur zdecydował się na posiłek zaledwie kilka metrów od nas i łaskawie pozwoli na zrobienie kilku fajnych fotek…
Blisko nas, zajadając się listkami, przysiadł nieduży lemur bambusowy (polska nazwa: maki) [12].
Lemury zostały „odkryte” przez Europejczyków już w połowie XVIII wieku, ale ich klasyfikację zawdzięczamy francuskim badaczom z XIX wieku. Niektóre podgrupy występują lokalnie endemicznie, np. maki złoty, żyjący tylko w lasach parku Ranomafana. Maki, choć są głównie nadrzewne, czasami schodzą na ziemię. Może dlatego udało nam się wypatrzeć osobnika przemieszczającego się w niewysokich krzewach.
Do kolekcji lemurów aktywnych za dnia brakowało tylko lemura płowego, którego w sumie zobaczyliśmy później (po wizycie w parku), pod oknami naszego domku… udało się. Dla osoby, która nie posiada wiedzy na temat szczegółów budowy anatomicznej danego gatunku, określenie, który to lemur buszuje gdzieś wysoko na drzewie, jest niełatwe. Lemury płowe mają długie ogony.
W parku spędziliśmy około 3 h. Chodzenie po parku nie jest uciążliwe, trzeba uważać, jak to w lesie i na nierównym podłożu.
Park Narodowy Analamazaotra to zdecydowanie jedno z miejsc „must see” na Madagaskarze. Sąsiadujący z nim na północny park Mantadia jest dużo większy, szlaki są tam bardziej wymagające, bo przebiegające po górzystym terenie. Tak naprawdę nie byliśmy też świadomi, że nasz hotel leży właśnie na krawędzi parku narodowego Analamazaotra, a nie Mantadia. Na wędrówkę szlakami obu parków można się udać w cenie tego samego biletu, poza oczywiście odpowiednią opłatą za przewodnika, zależną od wybranej trasy. Zatem jeśli ktoś chciałby dokładniej poznać te miejsca, warto zostać tu na dwa, a nawet trzy dni. My po wizycie w parku wróciliśmy na lunch do hotelowej restauracji i żeby odpocząć chwilkę przed kolejną dawką atrakcji zaplanowanych jeszcze tego samego dnia, na popołudnie i wieczór.
Po zobaczeniu lemurów w środowisku naturalnym Parku Narodowego Analamazaotra, o 14. ruszyliśmy aby zwiedzić prywatną farmę Vakôna, należącą do hotelu Vakôna Forest Lodge [1]. Znajduje się ona na południowo-zachodnim narożniku Parku Narodowego Andasibe-Mantadia.
Wizyta składała się z dwóch części. Najpierw odwiedziliśmy wyspę lemurów, a później jezioro z krokodylami nilowymi [2].
Na Madagaskarze trzymanie lemurów jako zwierząt domowych jest nielegalne. Pierwsze przepisy wprowadzono w 1962 roku (Code de Gestion de la Faune et de la Flore, czyli kodeks ochrony dzikiej fauny i flory), a później je zaostrzono. Mimo zakazów, jeszcze kilkanaście lat temu hodowla i trzymanie lemurów jako zwierząt domowych były praktykowane. Lemury na wyspie, do której właśnie jechaliśmy, znalazły się gdyż zostały uratowane z nielegalnej hodowli lub były zwierzętami domowymi. Oswojone lemury nie byłyby w stanie samodzielnie przeżyć na wolności. Wyspa stała się rodzajem schronienia, gdzie lemury są bezpieczne, a jednocześnie mogą funkcjonować w środowisku zbliżonym do naturalnego.
Choć takie oglądanie zwierząt może się to kojarzyć z wizytą w zoo, to lemury żyją tu swobodnie, na ograniczonym terenie wyspy. Pozwalają się do siebie zbliżać, a nawet, przy odrobinie zachęty ze strony przewodnika, pozują do zdjęcia razem z turystami. Warto zerknąć na mapę, żeby mieć wyobrażenie jak wygląda wyspa. W istocie, jest ona podzielona na dwie części, również oddzielone kanałem. Wyspa Lemurów (Lemur Island) jest na mapie po lewej stronie, jednak bilety kupuje się w Vakôna Forest Lodge.
Na Tripadvisor znalazłem ciekawą relację sprzed 9 lat [3], według której nocując w Vakôna Forest Lodge, można również samodzielnie udać się na okoliczne szlaki – jest to teren prywatny. „Szlaki zaczynają się przy domku i prowadzą w górę do obszaru bardziej naturalnej roślinności. (…) Paprocie drzewiaste, wysokie rodzime drzewa, orchidee, palmy, gigantyczny pandanowiec. Wiele ptaków. Piękne paprocie, mchy, porosty itp. Widzieliśmy również kameleona. Moglibyśmy spędzić wiele godzin chodząc po tych szlakach. Było to o wiele bardziej satysfakcjonujące niż wiele spacerów z przewodnikiem, które odbyliśmy w różnych parkach i rezerwatach na Madagaskarze. Nie ma nic lepszego niż chodzenie we własnym tempie i poświęcanie czasu na słuchanie, oglądanie i fotografowanie roślin oraz szukanie dzikiej przyrody.” Warto wziąć to pod uwagę, planując noclegi w tej okolicy, jeśli oczywiście ma się na to czas.
Wróćmy do lemurów. Wizyta na wyspie zaczyna się od przepłynięcia kajakiem przez mały strumień o szerokości kilku metrów.
Już na pierwszej łączce czekały na nas czarno-białe lemury wari [4]. Wari są największymi z lemurowatych, długość ciała (bez ogona) 50–55 cm, długość ogona 60–65 cm, masa 3–3,7 kg.
Cześć! Witamy na wyspie lemurów!
Mamy tutaj niezłą metę. Czujemy się bezpiecznie, nie ma tu żadnej fossy, jedynego na Madagaskarze drapieżnika, który poluje na lemury [5].
Na polance baraszkowały dwa lemury wari, dając sobie robić zdjęcia wraz z turystami.
Takie życie, to ja rozumiem!
Spacer po wyspie jest relaksujący, nie tylko dzięki obecności lemurów, ale również dla sielskich widoków.
Wśród roślin spotkać można „drzewo podróżnika”, czyli pielgrzan madagaskarski.
Szybko doszliśmy do drugiej części wyspy, oddzielonej kanałem. Na jego brzegu rosną imponujące rośliny, nazywane potocznie „uszami słonia” [6] (typhonodorum lindleyanum), mogące osiągać wysokość od dwóch do czterech metrów. Roślina ta przypomina bananowca, ale zawsze rośnie w wodzie (stąd jej angielska nazwa „water banana”).
Dla mnie to najlepsza relacja, jaką tu widziałem od dawna. Tak napakowana konkretami, że z niecierpliwością czekam na kolejne wpisy. A podróży zazdroszczę
:)
@man4business Napisze tak: niejednokrotnie irytowales roznymi wpisami na forum, ale(*).... ta relacja zrobiles weekend pewnie nie tylko mi, chapeau bas(*) "but" - wg pewnej teorii anglosaskiej, wszystko przed "but" w zdaniu sie nie liczy...
:-)PS. A jesli ta fotka nie znajdzie sie w kalendarzu F4F na 2025, to sie bardzo zdziwie.
:idea: No chyba, ze masz jeszcze lepsze w zanadrzu... ?
Mam nadzieję że zapał na relacje nie minął, i doczeka się ona dalszej kontynuacji. Sprawdzam co jakiś czas i liczę na finał :) Prawdziwe kompendium wiedzy
Mam nadzieję że zapał na relacje nie minął, i doczeka się ona dalszej kontynuacji. Sprawdzam co jakiś czas i liczę na finał
:) Prawdziwe kompendium wiedzy
Jeśli chcemy wykonać połączenia głosowe, to również należy kartę doładować odpowiednim kodem, np. na określoną liczbę minut takich połączeń.
Czas wyruszyć w drogę! A w każdym razie, w kierunku auta, gdzieś na parkingu przed terminalem, w którym to aucie zapłacimy resztę płatności żonie Tsu, przekażemy jej ten plecak zakupiony na życzenie jej męża, podpiszemy oficjalną umowę, wydrukowaną na jakieś domowej drukareczce… Czy mogą nas spotkać jakieś niespodzianki? O, tak! Na Madagaskarze, w bardzo wielu miejscach, przede wszystkim takich, w których turyści przenoszą swój dobytek – czyli lotnisko, taksówki, hotele – czają się tabuny „pomocników”, którzy koniecznie chcą cię wyręczyć w niesieniu twojego bagażu. Chcą po prostu zarobić, cokolwiek, za tę drobną przysługę. Na niektórych blogach możemy przeczytać, że warto dać takim ludziom 500-1000 Ar, dla nas to są grosze, a dla nich może „być albo nie być”. Każdą taką sytuację warto rozsądnie rozeznać, z wyczuciem, wliczając – jeśli oczywiście chcemy – tego typu koszty do kategorii „napiwki”. Z bagażem jest jednak sprawa taka, że z różnych powodów może nie chcielibyśmy przekazywać go w cudze ręce. Ot, choćby z poczucia bezpieczeństwa. Tuż obok auta nastąpiło zamieszanie. Nagle przy wkładaniu bagaży zaczęło nam pomagać dwóch ochotników. Moja żona była przekonana, że to „kierowca i koledzy”… Sytuacja całkowicie absurdalna, bo jedyna czynność, jaką „pomocnicy” wykonali, było włożenie dwóch plecaków do bagażnika. Pomyślałem sobie, ok – dorwaliście się, niech wam będzie. Nie miałem wtedy jeszcze banknotów o drobnych nominałach. A niech tam! Niech mają swój dzień – dałem jednemu z nich 10 tys. Drugi też chciał, ale to już była przesada. Jaki z tego morał? Trzeba być przygotowanym, to znaczy wiedzieć, że tak to wygląda. Nie musimy skorzystać z niczyjej usługi. We wszystkich kolejnych miejscach, stanowczo braliśmy swoje bagaże i samodzielnie przenosili, czy to do hotelu, czy z powrotem do auta. W niektórych hotelach, jak choćby wspomniany wcześniej Le Chalet des Roses, tacy „pomocnicy” noszą plakietki. Wolno im czekać na okazję u wejścia do hotelu.
Na FB jest grupa „Madagascar Expat Lifestyle”, na której znalazłem wpis o liczbie pasażerów obsłużonych przez lotnisko TNR w ubiegłym roku: „More than a million passengers transported to Madagascar in 2023”. A pierwszy komentarz brzmiał: „And more than a million people scammed by the fake employees trying to grab their luggage and then expecting compensation”, skomentowany z kolei: „Your choice in fact...”. Ważne, żebyśmy mieli wybór 8-)
Po zapakowaniu bagaży usiedliśmy w środku, żona Tsu na miejscu kierowcy, wyjęła kontrakt, ja odliczyłem należne 2660 euro (po odliczeniu kosztu zakupionego za 40 euro plecaka). Złożyliśmy podpisy, życząc dobrej drogi… Nasz pierwszy kierowca, Fely, zajął wreszcie swoje miejsce. Zbliżała się 15:30, od naszego lądowania minęły ponad dwie godziny… ruszamy. Przed nami droga do hotelu Feon’ny Ala, koło Andasibe. To tylko 150 km. Jednak już tego wieczoru przekonamy się, że czas oraz odległości pokonywane na Madagaskarze, liczą się zupełnie inaczej…
[1] Blog ze zdjęciem terminala MCB na lotnisku: https://mindofahitchhiker.com/arriving- ... mauritius/
[2] Raz jeszcze, bankomat MCB na lotnisku TNR: https://www.nomadicbackpacker.com/free- ... ascar.html
[3] Opis kodów skróconych operatora Telma https://www.madacamp.com/TelmaMadagaskar – mora mora #5
Jadąc ze stołecznego lotniska, mogliśmy podziwiać targowy koloryt miasta, który tak wiele razy będzie się powtarzał na naszej drodze. Stragany ułożone wzdłuż ulic zdawały się nie mieć końca – uliczna wersja supermarketu. Praktycznie wszędzie, gdzie mieszka trochę więcej ludzi, ulica staje się miejscem handlu i miejscem spożywania posiłków.
Północna część Tany, RN2, dzielnica Ankadindramamy.
Wszelkie pojazdy kołowe były załadowane mieszaniną ludzi, towarów i zwierząt. Z kabiny mijanej ciężarówki wystawali ludzie, którzy z trudem się tam mieścili, a na pace siedzieli kolejni – niczym w „Podróży za jeden uśmiech”. Towary na wózkach – ciągniętych przez ludzi. Bez obuwia.
Stojących w korku, do zakupów namawiali lawirujący między autami uliczni sprzedawcy. Okulary przeciwsłoneczne? Całkiem sensowne, słońce raziło dosyć mocno. Ale sekator? Albo boule (choć to drugie może nie dziwi – sportowcy z Madagaskaru świetnie radzą sobie w pétanque, niedawno pokonali Francję)… I setki innych rzeczy, mniej lub bardziej dziwnych. W sumie tak jest na całym świecie, na ulicach Rio i Kapsztadu, handel wygląda bardzo podobnie.
Gdzieś w dzielnicy Alarobia, Antananarywa.
Innym, powszechnym sposobem transportu towarów jest… własna głowa. Nieraz trzymane na niej są bardzo nieforemne, ciężkie rzeczy, które trzeba nieść przez wiele kilometrów.
W drodze do miasta Marovohitra, drogą RN2.
Przy drodze RN2 do Ambanitsena.
Po drodze minęliśmy również jedno z miejsc, w którym zbierają się osobowe busy - taksówki (taxi be). Według danych Ministerstwa Transportu, każdego dnia około 2 miliony osób podróżuje między centrum miasta a odległymi regionami Antananarywy. Spośród 4,5 miliona codziennych podróży w stolicy, ponad 1 milion odbywa się właśnie taksówkami (taxi be). Prawie 2700 taksówek porusza się każdego dnia po centrum stolicy.
Do busika wsiada się z tyłu, drzwi kontroluje kasjer, pobierający opłatę w gotówce. Często też jedzie on przy otwartych drzwiach, kontrolując, czy nie ma chętnych do jazdy.
Jednym z charakterystycznych widoków na Madagaskarze jest… pranie. Suszące się ubrania rozwieszone są wszędzie, mało kiedy na sznurkach. Najczęściej na skałach koło rzeki, na trawie i krzewach, a nawet wprost na ziemi.
Na zdjęciu – Lalana Tsarasaotra-Ivato, droga z lotniska na południe.
Pranie jest jednym z zajęć malgaskich kobiet, które spotykają się całymi grupami, aby uczestniczyć w tej czynności. Jest też jednym ze sposobów zarobkowania [1]. „Gdy robimy pranie przy domu, siadamy na małym stołku lub na ziemi. (…) Płacimy za wodę, której używamy nawet nad rzeką. Brudną odzież przenosimy w miskach na głowie. Kiedy dochodzimy do brzegu, wrzucamy pranie do wody, by się namoczyło. Następnie przykucamy obok dużego płaskiego kamienia, mydlimy rzeczy i energicznie szczotkujemy. Prąd wody wypłukuje mydło. Mokre rozkładamy na trawie do wysuszenia. W tym czasie kąpiemy się, myjemy głowę i czyścimy paznokcie.” [2].
Pranie w rzece Tsiribihina, niedaleko Belo-Tsiribihina.
Kiedy wreszcie przebiliśmy się przez stołeczne korki, utknęliśmy w kolejnym. Ten spowodowany był „zjawiskiem”, którego nigdzie indziej już nie widzieliśmy – prawdziwym remontem drogi. Oto w pocie czoła, niemała ekipa robotników, z pomocą profesjonalnego sprzętu, kładła asfalt na wylocie „drogi narodowej” RN2 w kierunku wschodnim.
Remont drogi RN2 pomiędzy Ambatolampikely, a Ambanitsena.
Daliśmy znać kierowcy, że dobrze by było kupić gdzieś po drodze zgrzewkę wody. I taki był cel naszego pierwszego postoju. Koło sklepowego straganu zabawiała się grupka dzieci. Jedna z pań uwijających się przy towarze, rzuciła w ich stronę, że tu są vazaha, którzy mówią po angielsku. Dzieci natychmiast zgrupowały się, uśmiechnięte, nieśmiało wołając „good morning”. Wprawdzie było już późne popołudnie, ale jak na dobry początek – może być! Dzieci na Madagaskarze w zasadzie nie mają nic przeciwko robieniu im zdjęć, chętnie pozują. Niektóre też robiły nam „zdjęcia”, za pomocą „aparatu” narysowanego na tekturce.
Dzieci przy sklepiku, gdzieś przy drodze RN2, prawdopodobnie w Sambaina.
Dzieci na Madagaskarze są wszędzie. Czasem odnosi się wrażenie, że widać tylko dzieci i żadnych starszych. Od najmłodszych lat same muszą sobie organizować czas. Nie mają zabawek, więc zabawką jest wszystko, co tylko znajdzie się pod ręką. Starsze rodzeństwo zajmuje się młodszym.
Przy drodze RN2 przed Manjakandriana.
Wróćmy do tematu zakupu wody. Dobrze jest kupować wodę na zapas, w miejscach, w których jej cena jest niewygórowana. Najsensowniej kupić zgrzewkę 6 butelek po 2L, która powinna kosztować około 20-21 tys. Ar (17-18 zł, czyli 1,4 zł / litr). Im bardziej odludne miejsca, tym woda może być droższa, a przecież skoro jedzie z nami w bagażniku, to nie ma co się zastanawiać i potem przepłacać. Warto mieć na uwadze fakt, że w niektórych hotelach lepiej jest używać taką butelkowaną wodę również do płukania ust np. po myciu zębów. Taką radę dostaliśmy już a propos pierwszego miejsca noclegowego, czyli hotelu Feon’ny Ala koło Andasibe.
Obok drogi RN2 zauważyliśmy tory kolejowe – łączące stolicę ze wschodnią częścią kraju. Na zdjęciu – kilka kilometrów za miejscowością Manjakandriana, linia Tananarive Côte Est. Tory kolejowe ciągną się od Antsirabe do stolicy i ze stolicy, przez Moramangę, do Toamasiny (na wybrzeżu) lub do Ambatondrazaki, na północy [3].
Najbardziej wiarygodną informacją na temat wykonywanych kursów pasażerskich można znaleźć na stronie głównego operatora kolejowego, Madarail [4]. Z Antananarywy nie ma pociągu. W ruchu pasażerskim kursują dwa pociągi tygodniowo, ale z Moramangi do Ambila Lemaitso na wybrzeżu. Odcinek, na drogowej mapie wynoszący 155 km, pokonywany jest przez pociąg w… 9 godzin! Miłośnikom kolei polecam profil FB Madarail, gdzie można przeczytać o wysiłkach podejmowanych w kierunku uruchomienia połączeń kolejowych [5].
Drugi, rozłączny fragment kolei, o długości 163 km, znajduje się pomiędzy Fianarantsoa i portowm miastem Manakara. Linia Fianarantsoa Côte Est (FCE) [6], zbudowana w czasach kolonialnych przed II wojną światową, doświadczyła nie tylko erozji z powodu upływu czasu, ale również niszczycielskiego działania cyklonów. W styczniu 2024 miało miejsce wykolejenie się pociągu, które pociągnęło za sobą kilka ofiar śmiertelnych [7]. Kolej na Madagaskarze cierpi z powodu bardzo złego stanu infrastruktury, starych torów, starych mostów kolejowych, ale również zwykłego szabrownictwa – np. kradzieży śrub mocujących. Jeszcze rok temu pociągi ze stolicy docierały dalej na północ, do Toamasiny. Jakiekolwiek inne połączenia to wyłącznie przewozy towarowe. W odcinku „Tutaj miała być POLSKA KOLONIA” na kanale YT „Planeta Abstrakcja” możecie przekonać się, jak niełatwo jest znaleźć funkcjonujące osobowe połączenie kolejowe (część #3 [13]). Dialog na dworcu w Antananarywie (rok 2023): „Pociągów już nie ma od dawna. Od jak dawna? Od 4 lat”.
„Złota godzina” ubrała krajobraz w ciepły koloryt, zachęcając do prób uchwycenia tego na zdjęciach. Robienie zdjęć z samochodu, który dość często hamuje przed kolejnymi dziurami, czy wręcz wyrwami w drodze, jest nie lada wyzwaniem. Trudno jest też zrobić dobre zdjęcie przez szybę. Nie zatrzymujemy się, co najwyżej trochę zwalniamy, zatem na kadrowanie i dobre ujęcie nie ma czasu. Trzeba wyrobić sobie jakiś sposób na to, żeby choć niektóre zdjęcia były akceptowalne. No i trzeba mieć spory refleks.
Około 2 km za Manjakandriana, widok z drogi RN2.
Pstrykanie zdjęć z auta ma pewne zalety, bo można, siejąc serią niczym z kałasznikowa, strzelić fotkę nie tylko krajobrazom, wiejskim chatkom, ale również ludziom. Wielu takich zdjęć nie wykonałbym, gdybym miał się zatrzymać i zrobić „sesję fotograficzną” mijanym ludziom. Była to trochę „kradzież wizerunku po drodze” przez ciekawskiego vazaha, bez pytania o zgodę. Ustawiając na aparacie bardzo krótki czas, dało się, mimo trzęsącego się auta, zarejestrować nieporuszony kadr. Jednak coś za coś, nierzadko aparat musiał ekstremalnie podbić czułość, a tym samym dając grube ziarno i psując szczegółowość detali.
Po zmierzchu dość szybko zrobiło się ciemno. Pomimo tego, nasz kierowca ani myślał włączać światła drogowe, ale wcale nie był w tym odosobniony. Ciężarówka, wlecząca się przed nami, nie miała zupełnie żadnych świateł, poza malutką, zwisającą z tyłu niebieską żaróweczką. Kierowca włączył światła dopiero gdy zrobiło się naprawdę ciemno. Czyżby oszczędzał w ten sposób na paliwie?
Kierowca ciężarówki przed nami też zdecydował się włączyć światła… z tyłu została tylko ta niebieska lampka.
Ruch ze stolicy w kierunku Andasibe był całkiem intensywny, jechaliśmy w potoku pojazdów. I tu mieliśmy okazję zacząć obserwować kolejne „zjawisko”, tak częste na drogach Madagaskaru. Co chwilę mijaliśmy ciężarówkę, która uległa jakiejś awarii. Nie była to awaria typu „przebita opona”, tylko zwykle coś poważnego. Kierowca leżący pod ciężarówką, w całkowitych ciemnościach, świecąc latareczką. Jeśli nie uda się usunąć awarii własnymi sposobami, czyli „częściami”, które się ma ze sobą, trzeba wezwać „serwis”. Części zamienne, jeśli ich akurat nie ma w okolicy, potrafią dotrzeć nawet po trzech dniach. Wtedy kierowca i jego pasażerowie przymusowo biwakują przy swoim pojeździe… Czasem awarie wyglądały na jeszcze poważniejsze – widzieliśmy ciężarówki ze zdemontowanym silnikiem! Przez całą naszą podróż widzieliśmy kilkadziesiąt zepsutych pojazdów. Wszelkie pojazdy poruszające się po Madagaskarze, to obiekty wysłużone, takie, które za granicą poszłyby na złom. Do tego eksploatowane są do granic wytrzymałości, przeciążone, na drogach, które mocno testują zawieszenie. W niektórych wsiach dało się zauważyć warsztaty – które nazwalibyśmy raczej skupem złomu albo punktem odbioru zużytych opon. Nic bardziej mylnego. Każdy kawałek metalu, części, całkiem łysa opona – to materiał, który może się przydać, można poddać wulkanizacji. Nasz drugi kierowca miał imponujący bieżnik na oponach swojego Jeepa. Widzieliśmy zatem wiele zepsutych ciężarówek, wiele pojazdów załadowanych ludźmi i towarami „pod korek”, ale na szczęście, nie byliśmy świadkami ani jednego wypadku drogowego. Być może rzeczywiście niskie prędkości, do których zmuszeni są wszyscy użytkownicy dróg, wpływają też na bezpieczeństwo jazdy, nawet pojazdami w złym stanie technicznym…
W całkowitych ciemnościach wjechaliśmy w obszar oświecony światłami pojazdów, sklepikowych witryn, a czasem nawet ulicznych latarni. Przejeżdżaliśmy właśnie przez Moramangę, miasto wcześniej wspomniane jako węzeł kolejowy, ale również drogowy – na skrzyżowaniu RN2 i początku drogi RN44.
Moramanga jest stolicą plemienia Bezanozano, które trudniło się handlem niewolników w XVIII wieku. To w tym mieście, w 1947 roku wybuchło powstanie przeciwko francuskim kolonizatorom, brutalnie stłumione w ciągu dwóch lat, liczba ofiar szacowana jest od 11 do 100 tys., Francuzi w znacznym stopniu wytępili elitę kraju i przywódców buntu.
W Moramandze nowością dla nas były widoki, później spowszedniałe – rowerowe riksze, na Madagaskarze nazywane „pousse-pousse”, z języka francuskiego, co oznacza „pchać-pchać”. Tradycyjnie były ciągnięte przez ludzi i tak jest nadal w wielu miejscach, ale obecnie są często przekształcone na wersje rowerowe, a nawet motorowerowe. Każda riksza posiada swoją rejestrację! Oczywiście, służy do wszystkiego – przewozu ludzi i ich aktualnego bagażu. Wliczając w to żywy inwentarz. Jak na zdjęciu, żywe kury, w przyczepionym z tyłu koszyku, jak i kabinie pasażerów.
Do naszego hotelu zostało zaledwie 26 km, co w praktyce, z powodu złego stanu dróg i ciemności, oznaczało prawie godzinę jazdy. Na miejsce dotarliśmy po 19:30. Cztery godziny jazdy. W ten sposób już pierwszego dnia przekonaliśmy się, że przemieszczanie się na Madagaskarze ma zupełnie inny wymiar czasowy. Dodatkowo, wschód słońca po 6-tej rano, a zachód słońca już niewiele po 17:30 (w sierpniu), definiują ramy czasowe podróżowania. Na szczęście kolejny dzień będzie trochę inny, bo w Andasibe spędzimy dwie noce.
[1] Blog „Szpilki w plecaku”: Malgaskie pranie https://szpilkiwplecaku.pl/widokowka-malgaskie-pranie/
[2] Codzienność dzieci z Madagaskaru https://misjesalezjanie.pl/codziennosc- ... -s-dory-2/
[3] System kolejowy na Madagaskarze: https://en.wikipedia.org/wiki/Rail_tran ... Madagascar
[4] Madarail, operator kolejowy http://www.madarail.mg/
[5] Strona FB Madarail https://www.facebook.com/madarail_reseau_nord/
[6] Fianarantsoa-Côte Est https://en.wikipedia.org/wiki/Fianarant ... st_railway
[7] Opis katastrofy kolejowej https://www.linfo.re/ocean-indien/madag ... un-train-aMadagaskar – mora mora #6
Hotel Feon’ny Ala [1] (dosłowne znaczenie nazwy hotelu to „głos lasu”), jest położony na skraju gęstego lasu, na granicy Parku Narodowego Analamazaotra [2], nazywanego też specjalną strefą lub rezerwatem. Od jego zachodniej strony biegnie droga na północ, do Andasibe. Po jej wschodniej stronie znajduje się z kolei stacja leśna [3], w której prowadzi się przywracanie zalesienia.
Tak wygląda teren hotelu na mapie. Warto wyjść przed bramę, gdzie są stanowiska z pamiątkami, pokręcić się trochę po najbliższej okolicy.
Po sprawnym zameldowaniu się na recepcji, zaproponowano nam od razu złożenie zamówienia na kolację. W restauracji, która działa przez cały dzień, można zamówić różne lokalnie przygotowane dania. Za dnia siedząc przyjemnie na tarasie, z widokiem na jeziorko, a wieczorem, na sali w środku, siedząc w półmroku słabych żarówek. Przenieśliśmy bagaże do naszego bungalowu i wróciliśmy od razu na posiłek. Serwowane jedzenie nie wyróżnia się szczególnie pozytywnie, w porównaniu do innych miejsc jest po prostu ok. Natomiast obsługa jest sprawna.
Po kolacji – czas na sen! Nasz bungalow składał się z dużego łóżka na dole, oraz dwóch osobnych na antresoli. Plus łazienka z WC. Tak wygląda to podwójne łóżko na dole, przed rozwinięciem moskitiery.
A tak wygląda antresola. Łazienka znajduje się natomiast po lewej stronie tuż obok wyjścia.
Domek jest w podstawowym standardzie, o cienkich ścianach, co może być problemem podczas zimnych nocy. Słychać też rozmowy z sąsiednich bungalowów. Zdarzają się wyłączenia prądu. Niemniej, cena jest bardzo korzystna – za jedną noc policzono 120 tys. Ar (około 100 zł), choć w mailu z rezerwacji widniała cena 150 tys. Ar.
Jest jeszcze to… odkryliśmy po powrocie z kolacji. Cóż to dostało się do otwartego opakowania z plastikowymi sztućcami, pieprzem i solą, zabranego z samolotu?! Opakowanie leżało na stoliku obok łóżka…
No cóż, ogromny karaluch nie jest gatunkiem endemicznym. Fakt znalezienia go w naszym bungalowie wprowadził pewien element zaniepokojenia, czy aby nie zaczniemy od tej pory wędrować w takim towarzystwie. Na „pocieszenie” dodam, że identyczny egzemplarz biegał i został przeze mnie rozdeptany, również w eleganckim apartamencie hotelu La Bella Donna w Ifaty. Trzeba mieć na uwadze, że z takich podróży można przywieźć robactwo typu pluskwy czy karaluchy, dobrze więc po powrocie do domu bagaż zostawić w izolowanym miejscu, choćby na balkonie, zanim się go rozpakuje i wniesie do mieszkania.
Wracam do przyjemniejszych tematów. Na werandzie domku można było słuchać odgłosów puszczy, które wieczorną porą, z godziny na godzinę, zmieniają się. A za dnia – przyjemny widok na gęsty las…
Jak nigdzie indziej, siedząc na tarasie domku, można wsłuchiwać się w zawodzenia lemurów indri, a nawet obserwować lemury płowe, zwane też brązowymi [4], harcujące tuż obok, w poszukiwaniu resztek jedzenia. Udało nam się je zobaczyć po południu, już po wizycie w parku. Najpierw usłyszeliśmy szmer w krzakach, a potem same wyszły – baraszkowały tuż poniżej domków, przemieszczając się w naszą stronę. Przez chwilę ukryte w gałęziach…
…ale za chwilę zeskoczyły tuż pod balkon, gdzie wypatrzyły wyrzucony przez kogoś ogryzek jabłka.
Kolejnego dnia czekał nas bogaty program. Nie musieliśmy zrywać się na śniadanie wczesnym rankiem, wystarczyła 7. rano. Śniadanie, w kilku odmianach, niemal wszędzie na Madagaskarze wygląda tak samo. Bagietki są dość suche i bardzo się kruszą. Mimo kolonialnej pozostałości, bagietki madagaskarskie mają się nijak do tych z francuskiej boulangerie. Trochę masła, jajka w dowolnej postaci – czy to omletu, jajecznicy, czy jajka sadzonego. Trochę dżemu… Czasem pojawiają się jakieś lokalne owoce, banan, mango. Czasem, raczej rzadko, kiełbaska. No i malgaska kawa, przynoszona w małych metalowych dzbaneczkach. Z mlekiem do kawy bywa różnie i raczej warto z niego zrezygnować. Typowa cena za śniadanie, w wersji bardzo podstawowej od 16 tys. Ar (14 zł), przez „Continental” za 20 tys. Ar, po „American”, z jakąś kiełbaską właśnie, za 24 tys. Ar (20 zł).
O godzinie 8. wyruszyliśmy z naszym kierowcą do pobliskiego wejścia do Parku Narodowego Analamazaotra. Niemałą konfuzję wprowadzają opisy, które obszar tego rezerwatu traktują łącznie jako część Parku Narodowego Andasibe-Mantadia [5], który jednak znajduje się dużo bardziej na północy i jest oddzielnym terytorium. Żeby wyjaśnić sprawę klarownie, warto popatrzeć na mapę. Na południu widzimy Réserve Spéciale Analamazoatra, a na północy, dużo większy obszarowo Parc National de Mantadia. Obszar, w którym my poruszaliśmy się, to południowe krańce rezerwatu, a następnie – południowe krańce parku Mantadia, ale o tym będzie w kolejnej relacji.
Wszyscy zaczynają zwiedzanie rezerwatu o podobnej porze, stąd na placu przed wejściem panuje chaos, kręcą się różne grupy, w gotowości czekają przewodnicy.
Budynek – wejście na teren parku, wraz z kasami biletowymi.
Nasz kierowca poszedł załatwić bilety i przewodnika – na nasze zwiedzanie podczas dnia, jak i później tzw. nocnej wizyty. W tym czasie mogliśmy obejrzeć niewielką wystawę z podstawowymi informacjami o parku oraz, rzecz jasna, lemurach. Wstęp do każdego parku na Madagaskarze jest obowiązkowo z przewodnikiem. Ma to swoje zalety, ale sprawia też, że ceny nie należą do niskich. Przy kasie biletowej można było zobaczyć zdjęcia i krótkie opisy pracujących w parku przewodników, jest ich aż 56, wielu mówi w którymś z języków obcych.
Warto zapoznać się z informacjami na temat rezerwatu [2], który został powołany do życia jako specjalna strefa 54 lata temu, a w roku 2015 przekształcono go w park narodowy, dodając do niego leśną stację [3]. Powierzchnia parku wynosi 26,53 km², zaś powierzchnia przyległej stacji leśnej to 7,1 km². Park Analamazaotra odwiedziło w roku 2022 ponad 16 tys. turystów, w roku 2023 było ich więcej [6], ale kompletne dane nie są dostępne.
Ze względu na bardzo podobny ekosystem, warto też poczytać na temat położonego na północy parku Mantadia [5], którego powierzchnia wynosi 154 km². Liczba turystów odwiedzających obecnie ten park prawdopodobnie zbliżona jest do wartości sprzed Covidu. W roku 2018 było ich około 33,7 tys. [7]. Porównajmy to z liczbą turystów, którzy w zeszłym (2023) roku odwiedzili Tatrzański Park Narodowy – 4 mln 510 tys.! W obu parkach występuje jedenaście gatunków lemurów, ale za dnia możliwe jest zobaczenie czterech. Symbolem parku jest indris krótkoogonowy [8], który w języku malgaskim nazywany jest babakoto. Wczesnym rankiem, ale również do południa, w parku na pewno usłyszymy charakterystyczne wokalizy – nawoływania indri.
Do rodziny indrysowanych należą trzy rodzaje, różniące się wielkością: małe avahi, średnie sifaki i największe indri indri, czyli indrysy krótkoogonowe. Taki indrys siedział spokojnie na gałęzi, obracając się to w lewo, to w prawo, dając się całkiem dobrze sfotografować. Trochę przypomina misia koalę, prawda?
Warto zwrócić uwagę na duże i chwytne palce, dzięki którym indrys stabilnie siedzi na gałęzi, ale też sprawnie skacze.
Podczas spaceru po parku udało nam się wypatrzeć samicę z młodym. Ciąża indri trwa 5 miesięcy, rodzi się jeden lemur. Niestety mama z ciekawym świata indri, siedzieli dość wysoko na drzewie.
W parku żyje dużo większa liczba gatunków ptaków, gadów i płazów, w tym wielu występujących endemicznie. Jak i roślin – lian, paproci drzewiastych, storczyków, pandan [9].
No i rzecz jasna, pielgrzanu madagaskarskiego [10] – symbolu Madagaskaru (fragment widać na zdjęciu z budynkiem parku). Zdarzają się też rośliny obce, jak eukaliptus.
W rejonie rezerwatu prawie 210 dni w roku pada deszcz. Mieliśmy szczęście, gdyż pomimo zachmurzenia, cały spacer po parku był bez deszczu, a nawet z przejaśnieniami. Do wyboru jest kilka tras, w zasadzie podążaliśmy za naszym przewodnikiem, który pokazywał i wyjaśniał napotkane rośliny, ptaki.
A przede wszystkim – zaobserwowane lemury. Godziny przedpołudniowe są bardzo dobrą porą na ich obserwację. Lemury zajmują się wtedy żerowaniem – jedzą liście, kwiaty, owoce – a w poszukiwaniu jedzenia, przeskakują po gałęziach. Trzeba zatem patrzeć w górę…
Dość łatwo natknąć się na buszujące na drzewach całe grupy lemurów. Wtedy, pod jakimś drzewem, zbiera się pokaźna grupka turystów, próbują zrobić im jak najlepsze zdjęcia. Często schodzi się z ubitej ścieżki, przewodnicy jeden drugiemu przekazują informacje o wypatrzonych okazach.
Sifaki diademowe [11] udało się zobaczyć w całkiem pokaźnej grupie.
Niezwykle sprawie skakały po cienkich gałęziach, posilając się liśćmi i owocami.
Dłuższą chwilę przypatrywaliśmy się stadku, które czasem schodziło na niższe gałęzie, ku uciesze fotografujących…
Wszyscy, wszędzie i wszystkiemu robimy zdjęcia. Brakuje nam czasu na nacieszenie się, napatrzenie na to, co widzimy. Fotografuje każdy, tym co ma pod ręką. Najczęściej smartfonami, ale niemało turystów było profesjonalnie przygotowanych, dźwigając obiektywy o ogniskowych 600 mm, kosztujące po kilkadziesiąt tys. zł.
Zrobić dobre zdjęcie lemurom nie jest łatwym zadaniem. Siedzą gdzieś w koronie drzew, dość wysoko, nierzadko przeskakują z gałęzi na gałąź. Za nic mają turystów, którzy na dole błagalnie spoglądają w ich stronę. Czasem jednak zdarzy się, że lemur zdecydował się na posiłek zaledwie kilka metrów od nas i łaskawie pozwoli na zrobienie kilku fajnych fotek…
Blisko nas, zajadając się listkami, przysiadł nieduży lemur bambusowy (polska nazwa: maki) [12].
Lemury zostały „odkryte” przez Europejczyków już w połowie XVIII wieku, ale ich klasyfikację zawdzięczamy francuskim badaczom z XIX wieku. Niektóre podgrupy występują lokalnie endemicznie, np. maki złoty, żyjący tylko w lasach parku Ranomafana. Maki, choć są głównie nadrzewne, czasami schodzą na ziemię. Może dlatego udało nam się wypatrzeć osobnika przemieszczającego się w niewysokich krzewach.
Do kolekcji lemurów aktywnych za dnia brakowało tylko lemura płowego, którego w sumie zobaczyliśmy później (po wizycie w parku), pod oknami naszego domku… udało się. Dla osoby, która nie posiada wiedzy na temat szczegółów budowy anatomicznej danego gatunku, określenie, który to lemur buszuje gdzieś wysoko na drzewie, jest niełatwe. Lemury płowe mają długie ogony.
W parku spędziliśmy około 3 h. Chodzenie po parku nie jest uciążliwe, trzeba uważać, jak to w lesie i na nierównym podłożu.
Park Narodowy Analamazaotra to zdecydowanie jedno z miejsc „must see” na Madagaskarze. Sąsiadujący z nim na północny park Mantadia jest dużo większy, szlaki są tam bardziej wymagające, bo przebiegające po górzystym terenie. Tak naprawdę nie byliśmy też świadomi, że nasz hotel leży właśnie na krawędzi parku narodowego Analamazaotra, a nie Mantadia. Na wędrówkę szlakami obu parków można się udać w cenie tego samego biletu, poza oczywiście odpowiednią opłatą za przewodnika, zależną od wybranej trasy. Zatem jeśli ktoś chciałby dokładniej poznać te miejsca, warto zostać tu na dwa, a nawet trzy dni. My po wizycie w parku wróciliśmy na lunch do hotelowej restauracji i żeby odpocząć chwilkę przed kolejną dawką atrakcji zaplanowanych jeszcze tego samego dnia, na popołudnie i wieczór.
[1] Strona hotelu Feon’ny Ala https://www.feonnyala-hotel.com/
[2] Analamazaotra National Park https://en.wikipedia.org/wiki/Analamaza ... ional_Park
[3] Leśna stacja: https://en.wikipedia.org/wiki/Analamaza ... st_Station
[4] Lemur płowy, zwany też brązowym https://en.wikipedia.org/wiki/Common_brown_lemur
[5] Parc National Mantadia https://www.parcs-madagascar.com/parcs/mantadia.php
https://pl.wikipedia.org/wiki/Park_Naro ... e-Mantadia
[6] Dane na temat liczby turystów w parku Analamazaotra https://fhorm.mg/2023/10/04/tournee-dan ... -tourisme/
[7] Artykuł „A trade-off between conservation, development, and tourism in the vicinity of the Andasibe-Mantadia National Park, Madagascar”. SN Soc Sci 2, 12 (2022). https://doi.org/10.1007/s43545-021-00309-0
[8] Indrys krótkoogonowy https://fr.wikipedia.org/wiki/Indri_indri
https://pl.wikipedia.org/wiki/Indris_kr%C3%B3tkoogonowy
[9] Pandan, pochutnik https://pl.wikipedia.org/wiki/Pandan
[10] Pielgrzan madagaskarski https://pl.wikipedia.org/wiki/Pielgrzan_madagaskarski
[11] Sifaka diademowa https://pl.wikipedia.org/wiki/Sifaka_diademowa
[12] Maki, lemur bambusowy https://en.wikipedia.org/wiki/Bamboo_lemur
https://pl.wikipedia.org/wiki/Maki_(rodzaj_ssak%C3%B3w)Madagaskar – mora mora #7
Po zobaczeniu lemurów w środowisku naturalnym Parku Narodowego Analamazaotra, o 14. ruszyliśmy aby zwiedzić prywatną farmę Vakôna, należącą do hotelu Vakôna Forest Lodge [1]. Znajduje się ona na południowo-zachodnim narożniku Parku Narodowego Andasibe-Mantadia.
Wizyta składała się z dwóch części. Najpierw odwiedziliśmy wyspę lemurów, a później jezioro z krokodylami nilowymi [2].
Na Madagaskarze trzymanie lemurów jako zwierząt domowych jest nielegalne. Pierwsze przepisy wprowadzono w 1962 roku (Code de Gestion de la Faune et de la Flore, czyli kodeks ochrony dzikiej fauny i flory), a później je zaostrzono. Mimo zakazów, jeszcze kilkanaście lat temu hodowla i trzymanie lemurów jako zwierząt domowych były praktykowane. Lemury na wyspie, do której właśnie jechaliśmy, znalazły się gdyż zostały uratowane z nielegalnej hodowli lub były zwierzętami domowymi. Oswojone lemury nie byłyby w stanie samodzielnie przeżyć na wolności. Wyspa stała się rodzajem schronienia, gdzie lemury są bezpieczne, a jednocześnie mogą funkcjonować w środowisku zbliżonym do naturalnego.
Choć takie oglądanie zwierząt może się to kojarzyć z wizytą w zoo, to lemury żyją tu swobodnie, na ograniczonym terenie wyspy. Pozwalają się do siebie zbliżać, a nawet, przy odrobinie zachęty ze strony przewodnika, pozują do zdjęcia razem z turystami. Warto zerknąć na mapę, żeby mieć wyobrażenie jak wygląda wyspa. W istocie, jest ona podzielona na dwie części, również oddzielone kanałem. Wyspa Lemurów (Lemur Island) jest na mapie po lewej stronie, jednak bilety kupuje się w Vakôna Forest Lodge.
Na Tripadvisor znalazłem ciekawą relację sprzed 9 lat [3], według której nocując w Vakôna Forest Lodge, można również samodzielnie udać się na okoliczne szlaki – jest to teren prywatny. „Szlaki zaczynają się przy domku i prowadzą w górę do obszaru bardziej naturalnej roślinności. (…) Paprocie drzewiaste, wysokie rodzime drzewa, orchidee, palmy, gigantyczny pandanowiec. Wiele ptaków. Piękne paprocie, mchy, porosty itp. Widzieliśmy również kameleona. Moglibyśmy spędzić wiele godzin chodząc po tych szlakach. Było to o wiele bardziej satysfakcjonujące niż wiele spacerów z przewodnikiem, które odbyliśmy w różnych parkach i rezerwatach na Madagaskarze. Nie ma nic lepszego niż chodzenie we własnym tempie i poświęcanie czasu na słuchanie, oglądanie i fotografowanie roślin oraz szukanie dzikiej przyrody.” Warto wziąć to pod uwagę, planując noclegi w tej okolicy, jeśli oczywiście ma się na to czas.
Wróćmy do lemurów. Wizyta na wyspie zaczyna się od przepłynięcia kajakiem przez mały strumień o szerokości kilku metrów.
Już na pierwszej łączce czekały na nas czarno-białe lemury wari [4]. Wari są największymi z lemurowatych, długość ciała (bez ogona) 50–55 cm, długość ogona 60–65 cm, masa 3–3,7 kg.
Cześć! Witamy na wyspie lemurów!
Mamy tutaj niezłą metę. Czujemy się bezpiecznie, nie ma tu żadnej fossy, jedynego na Madagaskarze drapieżnika, który poluje na lemury [5].
Na polance baraszkowały dwa lemury wari, dając sobie robić zdjęcia wraz z turystami.
Takie życie, to ja rozumiem!
Spacer po wyspie jest relaksujący, nie tylko dzięki obecności lemurów, ale również dla sielskich widoków.
Wśród roślin spotkać można „drzewo podróżnika”, czyli pielgrzan madagaskarski.
Szybko doszliśmy do drugiej części wyspy, oddzielonej kanałem. Na jego brzegu rosną imponujące rośliny, nazywane potocznie „uszami słonia” [6] (typhonodorum lindleyanum), mogące osiągać wysokość od dwóch do czterech metrów. Roślina ta przypomina bananowca, ale zawsze rośnie w wodzie (stąd jej angielska nazwa „water banana”).