Drzwi do prawdziwego miejsca narodzin Leffe, czyli opactwa w Dinant.
Widok na główny most w mieście. Formalnie nosi imię Charlesa de Gaulle, ale wszyscy mówią na niego “most saksofonowy”. Ma to jakiś sens, bo znajduje się na nim kilkanaście instrumentów muzycznych, a prezydent tylko jeden i to w dodatku obok.
Miejski ratusz i chyba jakieś muzeum. Zabawę w identyfikację flag pozostawiam ambitnym czytelnikom.
Ładne zdjęcie z Dinant z innego miejsca. To tak na wypadek, gdybyście już zapomnieli o tym poprzednim.
W oddali widać zamek, którego w dzisiejszych czasach nikt nie pozwoliłby zbudować w tak ładnej okolicy.
Prywatny zamek, czyli jak pokazać pieniądz wyłącznie podając swój adres do korespondencji.
Słynne dwie skały na wjeździe do Dinant.
Bar z frytkami i innymi specjałami tłustej obsługi. Istotny element wyjazd do Belgii.
Jakby ktoś czuł jeszcze niedosyt widoków na cytadelę i most z saksofonami.
Ultrasi szykują się do meczu i malują twarze w barwy wojenne.
Pirotechnika poszła w ruch.
I ruszyli!
Pierwsze urazy. Pan medyk musiał wyzerować browarka, aby sędzia wpuścił go na boisko.
Tak się przechodzi do historii (i drugiej ligi amatorskiej).
Najpierw Namur, a potem na samolot
Dla wszystkich czytelników, którzy dotarli do tego momentu mam dwie dobre wiadomości – po pierwsze, opowieść za chwilę się kończy, a po drugie – czas najwyższy na rozwiązanie zagadki związanej ze stolicą Walonii. Ten zaszczytny tytuł przypadł miasteczku Namur, o którego istnieniu sam jeszcze jakiś czas nie miałem pojęcia. Z jednej strony wpisuje się ono w sprawdzony ardeński schemat “rzeka, starówka, zameczek”, ale jak to na stolicę przystało, wszystko jest tutaj o wiele większe. Jeśli spojrzycie na Namur przychylnym wzrokiem i pod dobrym kątem, to fragmenty miasta są nawet całkiem sympatyczne. Bycie ładnym nie jest jednak najważniejszym zadaniem Namuru (ani jego największą zaletą), bo pełni on przede wszystkim rolę miejsca pracy, nauki i rezerwuaru sklepów całodobowych. Tutaj z całą pewnością sporo dzieje się po zmierzchu, ale chyba też po raz pierwszy w Ardenach nie w każdej uliczce chcielibyśmy się znaleźć po zachodzie słońca.
Stolica Walonii była ostatnim z przystanków na naszej trasie po belgijskich górach. Region bardzo przypadł nam do gustu, bo poza oddechem od codzienności, pozwala podróżnym cieszyć wolnym czasem w rozsądnych proporcjach. Kiedy nasycimy się już naturą, w zadowalającym stopniu ubłocimy spodnie i uzbieramy ze dwie szyszki we włosach, to zawsze możemy wrócić do położonego niedaleko miasteczka. Na miejscu czekają na nas widoki stworzone do umieszczenia na pocztówkach (albo “story na Insta”, jeśli nie łupie Was jeszcze w krzyżu i lubicie sobie czasem povapować). Na deser bardziej zamożnych czekają za to mule z butelką wina (i może faktycznie jakiś deser), a pieniężni jarosze zadowolą się samymi smażonymi ziemniaczkami i szklanką złocistego trunku.
Mniej ładna strona Namur.
Nad rzeką miasto odzyskuje jednak nieco kolorów.
Absurdalnie wielka cytadela w Namur.
I love Ruman, czyli slogan marketingowy Namuru. Trochę dziwny, ale w sumie wpada w ucho.
Cały wyjazd był w sumie bardzo przyjemnym ciągiem frytek, zwiedzania górskich miejscowości, piwa, deszczu, czekolady i spacerów po górach. Nic tylko zapętlić, powtórzyć i przepis na udany urlop mamy gotowy. Zapewne dieta składająca się z belgijskich specjałów w postaci frytek (super), czekolady (pyszna) i piwa (mógłbym pić tylko je) nie jest specjalnie polecana przez większość lekarzy-onkologów, ale z drugiej strony potrafi zdziałać cuda jeśli chodzi o zadowolenie z życia. Czego zarówno Wam, jak i sobie gorąco życzę.
Gdybyście natomiast chcieli sami zorganizować podobny wyjazd, to garść praktycznych zebrałem pod tym adresem.
Fajnie, że te forum potrafi jeszcze zaskoczyć
:) I to tak całkiem niedalekim kierunkiem. Wróciłam kilka dni temu z Luksemburga, który również bardzo pozytywnie mnie zaskoczył poza swoją stolicą, a tu widzę, że warto też pojeździć poza utartym belgijskim szlakiem
:)
@dywyndydyfarbardzo oryginalna relacja!@olajawNo popatrz, ten sam wiejski Luksemburg nam się podobał
:o @pabien dokładnie tak. Nie trzeba wcale pchać się do poradzieckich stanów, w Polsce też może być ciekawie
;)
Friturnie to dobro narodowe. W południe czasami ciężko było się wbić. Nawet na wynos. Fajna ta Belgia. Byłem w połowie lat 90 pierwszy raz. Zauroczyła. Muszę dać jej szansę i w końcu w tamte rewiry na dłużej pojechać.?
Ja również dotarłem do końca relacji, dzięki za wpis
:DUświadomiłeś mnie, że wszystko co kojarzy mi się z Belgią to de facto albo kojarzy mi się z Regionem Flamandzkim albo Brukselą. A tu proszę, Region Waloński też ciekawy
:)
Pojedź to zobaczysz. Lepsze jest podrózowanie w czasie którego odkrywasz niż takie, gdzie jedziesz zobaczyć coś, co widziałeś na zdjęciach tysiące razy i co jeżdżą ogladać miliony
Akurat tak się składa że przez parę lat mieszkałem w Opolu i żadnych cudów w okolicach nie odkryłem więc bardzo chętnie bym się dowiedział co mi umknęło. Resztę możesz sobie darować.
W mieście jest naprawdę dużo saksofonów.
Drzwi do prawdziwego miejsca narodzin Leffe, czyli opactwa w Dinant.
Widok na główny most w mieście. Formalnie nosi imię Charlesa de Gaulle, ale wszyscy mówią na niego “most saksofonowy”. Ma to jakiś sens, bo znajduje się na nim kilkanaście instrumentów muzycznych, a prezydent tylko jeden i to w dodatku obok.
Miejski ratusz i chyba jakieś muzeum. Zabawę w identyfikację flag pozostawiam ambitnym czytelnikom.
Ładne zdjęcie z Dinant z innego miejsca. To tak na wypadek, gdybyście już zapomnieli o tym poprzednim.
W oddali widać zamek, którego w dzisiejszych czasach nikt nie pozwoliłby zbudować w tak ładnej okolicy.
Prywatny zamek, czyli jak pokazać pieniądz wyłącznie podając swój adres do korespondencji.
Słynne dwie skały na wjeździe do Dinant.
Bar z frytkami i innymi specjałami tłustej obsługi. Istotny element wyjazd do Belgii.
Jakby ktoś czuł jeszcze niedosyt widoków na cytadelę i most z saksofonami.
Ultrasi szykują się do meczu i malują twarze w barwy wojenne.
Pirotechnika poszła w ruch.
I ruszyli!
Pierwsze urazy. Pan medyk musiał wyzerować browarka, aby sędzia wpuścił go na boisko.
Tak się przechodzi do historii (i drugiej ligi amatorskiej).
Najpierw Namur, a potem na samolot
Dla wszystkich czytelników, którzy dotarli do tego momentu mam dwie dobre wiadomości – po pierwsze, opowieść za chwilę się kończy, a po drugie – czas najwyższy na rozwiązanie zagadki związanej ze stolicą Walonii. Ten zaszczytny tytuł przypadł miasteczku Namur, o którego istnieniu sam jeszcze jakiś czas nie miałem pojęcia. Z jednej strony wpisuje się ono w sprawdzony ardeński schemat “rzeka, starówka, zameczek”, ale jak to na stolicę przystało, wszystko jest tutaj o wiele większe. Jeśli spojrzycie na Namur przychylnym wzrokiem i pod dobrym kątem, to fragmenty miasta są nawet całkiem sympatyczne. Bycie ładnym nie jest jednak najważniejszym zadaniem Namuru (ani jego największą zaletą), bo pełni on przede wszystkim rolę miejsca pracy, nauki i rezerwuaru sklepów całodobowych. Tutaj z całą pewnością sporo dzieje się po zmierzchu, ale chyba też po raz pierwszy w Ardenach nie w każdej uliczce chcielibyśmy się znaleźć po zachodzie słońca.
Stolica Walonii była ostatnim z przystanków na naszej trasie po belgijskich górach. Region bardzo przypadł nam do gustu, bo poza oddechem od codzienności, pozwala podróżnym cieszyć wolnym czasem w rozsądnych proporcjach. Kiedy nasycimy się już naturą, w zadowalającym stopniu ubłocimy spodnie i uzbieramy ze dwie szyszki we włosach, to zawsze możemy wrócić do położonego niedaleko miasteczka. Na miejscu czekają na nas widoki stworzone do umieszczenia na pocztówkach (albo “story na Insta”, jeśli nie łupie Was jeszcze w krzyżu i lubicie sobie czasem povapować). Na deser bardziej zamożnych czekają za to mule z butelką wina (i może faktycznie jakiś deser), a pieniężni jarosze zadowolą się samymi smażonymi ziemniaczkami i szklanką złocistego trunku.
Mniej ładna strona Namur.
Nad rzeką miasto odzyskuje jednak nieco kolorów.
Absurdalnie wielka cytadela w Namur.
I love Ruman, czyli slogan marketingowy Namuru. Trochę dziwny, ale w sumie wpada w ucho.
Cały wyjazd był w sumie bardzo przyjemnym ciągiem frytek, zwiedzania górskich miejscowości, piwa, deszczu, czekolady i spacerów po górach. Nic tylko zapętlić, powtórzyć i przepis na udany urlop mamy gotowy. Zapewne dieta składająca się z belgijskich specjałów w postaci frytek (super), czekolady (pyszna) i piwa (mógłbym pić tylko je) nie jest specjalnie polecana przez większość lekarzy-onkologów, ale z drugiej strony potrafi zdziałać cuda jeśli chodzi o zadowolenie z życia. Czego zarówno Wam, jak i sobie gorąco życzę.
Gdybyście natomiast chcieli sami zorganizować podobny wyjazd, to garść praktycznych zebrałem pod tym adresem.