0
zawiert 21 lutego 2022 15:04
Image

Image

Image

Image

Image

Image

Tak więc zaliczyliśmy Medellin w jeden dzień i wróciliśmy sobie do naszego Rionegro z myślą, że na luzaku mamy jeszcze jeden dzień na dalsze zwiedzanie. I tutaj znowu się okazało, że coś mi planowanie lotów z wiekiem szwankuje, bo byłem święcie przekonany, że z Medellin mieliśmy wylatywać 27.12 wcześnie rano, a tylko przypadek sprawił, że odkryłem iż nasz lot jest 26.12 wieczorem. Byłoby lekko niefajnie zjawić się na lotnisku 12h po odlocie. Informacja ta zmusiła nas do zmiany planów - zamiast spontanicznej wycieczki do Guatape i odwiedzin u Eli (Polki, co z rodziną mieszka nieopodal Medellin), będziemy musieli mocno pilnować reżimu czasowego. Szczęśliwie nasz host z Airbnb (niezwykle miła osoba) nie miała problemu z tym, aby nasze plecaki zostały "ile chcecie" w mieszkaniu, więc wiedzieliśmy, że plan na drugi dzień Świąt będzie napięty, ale możliwy do ogarnięcia, czyli: śniadanie i pakowanie, niedzielna msza, wyjazd zamówionym autem z kierowcą do Piedra el Penol (Guatape wypadło z listy), odwiedziny u Eli i jej rodziny w Marinilla, powrót do domu i wyjazd na lotnisko.

Image

Image

Image

Czy udało się to wszystko zrobić? Jasne, jeszcze mieliśmy nadmiar czasu. Kierowca sprawnie ogarnął temat i dostarczył nas na Skałę, na miejscu kolejka była znośna i dość szybko dostaliśmy się na górę (chociaż drugi raz podczas całej podróży musieliśmy nie-skłamać co do wieku naszej Tosi i znowu udało się wejść mimo covidowych wymagań). Około godziny 12, czyli w czasie gdy wracaliśmy już ze skały w stronę Medellin, korki były gigantyczne, gdzieś na 1-2h czekania. Kierowca wyjaśnił, że tak jest w każdy weekend, więc jeśli ktoś będzie w przyszłości planował wyjazd do Guatape, sugerujemy unikać weekendów, a jeśli się nie da - robić taki wyjazd wcześnie rano.

Na koniec tego zabieganego dnia pozostało nam jeszcze przejść średnio przyjemną odprawę Viva Air do Cartageny (mierzyli plecaki i dorzucali dopłaty, więc w znanym stylu 4free zakładaliśmy po 3 warstwy na siebie - musieliśmy wyglądać dziwnie lecąc w pełnych butach, bluzach i kurtkach na karaibskie plaże), oraz średnio przyjemne narzekanie taksówkarza w Cartagenie, któremu (pierwszy raz od 3 tygodni) nie pasowało, że 5 osób wsiada do jego 5-osobowego samochodu. Dziwne, no nie?Żar tropików

Lecąc nad Morze Karaibskie, do Kartageny (Cartagena de Indias) mieliśmy mieszane uczucia i dość niskie oczekiwania. Obawy o to, czy aby na pewno był to dobry kierunek do odwiedzin były podsycane różnymi drobnymi elementami: opisy kradzieży na FB Polaków w Kolumbii, różne nieciekawe opinie w Internecie oraz na deser widok całej masy Jankesów przyjeżdżających na poświąteczną przerwę akurat w to miejsce. Pyskaty taksówkarz już po przylocie też nie pomógł zbudować dobrego wrażenia na temat tego miejsca.

Wiedzieliśmy, że nie będziemy spać w samym mieście. Raz, że drogo, dwa, że miasto. Na wypad do Tayrona czy w inne miejsca czasu nie było, więc na zasadzie pewnego kompromisu postanowiliśmy, że należy nam się kilka dni na plaży i wybraliśmy (z niewielkiej listy) jakiś “apartament” w Manzanillo del Mar, kawałek od miasta. Pierwsze wrażenie wieczorem po przyjeździe było kiepskie, ranek nie przyniósł tutaj dużych zmian w naszym odbiorze.

Trzeba tutaj wyjaśnić, że ani w Amazonii, ani tutaj, świadomie nie robiliśmy zdjęć biedy i brudu. W jednym i drugim miejscu pełno było śmieci, brudnych dzieci i walących się chat - my to wszystko widzimy, nasze dzieci też, rozmawiamy o tym z nimi, ale jesteśmy zdania, że fotografowanie takich rzeczy czy ich filmowanie to jednak zabieranie tym ludziom części ich godności. Więc w tej relacji zdjęć biedy nie będzie.

Manzanillo del Mar to mała wioska rybacka, w której nic nie ma. Biedne 2 sklepy, jakieś jadłodajnie i plaża, na której płatne zadaszone miejsca postojowe - lokalsi przyjeżdżają autami wprost na plażę i imprezują cały dzień. Szczęśliwie były pustki, więc spokojnie można było znaleźć bezpłatne zadaszenia. Słońce paliło nas wściekle, więc wytrzymaliśmy na tej plaży do 13-tej i tyle było z plażowania. Resztę dnia spędziliśmy na rozmyślaniu jak dwa kolejne dni mamy tutaj zagospodarować.

Nauczony pewnymi przykrymi doświadczeniami z przeszłości wchodziłem na różne polecane na forach “atrakcje” i sprawdzałem opinie w google, ale sortując od tych najgorszych. Dzięki temu wybiliśmy sobie z głowy tzw. wulkan Totumo jak również Playa Blanca i ogólnie całą Isla Baru. Polecam poczytać opisy o tym jak bardzo tam naganiacze atakują turystów, odechciewa się wszystkiego. Korciło nas jeszcze pojechać na Wyspy Różańcowe, ala jak to bywa pod koniec podróży budżet już był dość nadszarpnięty więc odpuściliśmy sobie tę ekstrawagancką koncepcję.

Z takimi lekkimi obawami następnego dnia rano ruszyliśmy do miasta, aby kupić bilety na autobus hop-on/hop-off i przynajmniej z jego pokładu zwiedzić to straszne miasto pełne złodziei i naciągaczy. Transport podwiózł nas na jakiś terminal statków wycieczkowych gdzie od razu dopadł nas jakiś miły pan z biletami na wszystko co się da. Powiedzieliśmy co jest nam potrzebne, wystawił nam bilety i później drałował z nami 500m wzdłuż wybrzeża aby pokazać nam, gdzie mamy wsiadać do naszego autobusu. Wszystko grzecznie, żadnego naciągania i innych takich rzeczy. Dziwne… Autobus przyjechał i ruszyliśmy, główny profil pasażerów to amerykańscy pasażerowie wycieczkowców 70+, kilka osób pod tlenem (sic!). Zrobiliśmy sobie jedną rundkę bez wysiadania, wyszło tego ok 60 minut (korków jeszcze nie było) i ruszyliśmy na miasto szukać czegoś do jedzenia.

Zniechęceni opiniami postanowiliśmy zacząć nie od Centro, ale od Getsemani. I kolejne zdziwienie - tutaj jest całkiem ok. Trafiliśmy do włoskiej knajpy Da Silvio i było lepiej niż poprawnie, standard jak we włoskich knajpach w Polsce, ceny akceptowalne. Pod śniadanio-obiadzie i pysznej kawie poszliśmy w stronę Centro. Trzeba było co prawda przejść przez jakiś szemrany bazar (np. 30 stoisk naprawiaczy telefonów, jedno obok drugiego, ot na ulicy), ale od Wieży Zegarowej zaczynał się inny świat. Jasne, że trącający komercją (chyba naliczyliśmy z 10 “Emerald Museum”), lekkim naciąganiem (Kolumbijki w strojach ludowych pozujące do zdjęć za opłatą), ale ostatecznie wrażenie było lepsze niż mogliśmy się tego spodziewać. Dobre 3-4 godziny spacerowaliśmy po ulicach i uliczkach. Mając doświadczenie z Panamy i Hawany możemy śmiało powiedzieć, że to miasto wypada dużo, dużo lepiej na tle wcześniej przez nas odwiedzonych “klimatycznych starówek”.
Tego dnia mieliśmy jeszcze sobie zrobić drugą rundę autokarem, ale autokar był się zepsuł więc przedłużyli nam bilety na kolejny dzień. W sumie to nawet pomogło nam zdecydować o naszych planach: następnego dnia rano plażing, potem relax na hamakach w tzw. “apartamencie” a na obiad do centrum. Obiad był przecudowny, najlepsze ceviche w życiu, takie wymyślate, ale dobór smaków i wrażenia w ustach tak niesamowite, jak podczas naszej pierwszej podróży do Tajlandii. Polecamy! Knajpa nazywa się: Cancha Restaurante.

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Na koniec dnia zrobiliśmy jeszcze jedną rundę autobusem, trwała ona niestety prawie 2h, bo korki były wręcz absurdalne. Ale i tak było warto, zadowoleni wracaliśmy do domu. Rano mieliśmy odlecieć do Panamy.Kilka słów na koniec

Z Cartageny wcale nie polecieliśmy do Polski, tylko do naszego drugiego domu - do naszych przyjaciół w Colon, w Panamie. Nie robiliśmy tam nic, co mogłoby Was zainteresować, ale w naszych podróżach, tych bliskich i tych na drugą stronę oceanu, chcemy nie tylko łapać ile się da ze świata, przyrody, miast i atrakcji ale też mieć czas dla siebie i dla innych ludzi, którymi się otaczamy. Dzięki temu wiemy, że gdzieś w Panamie mamy niemalże drugą rodzinę, tak inną od nas, ale jakże bliską. Do tego stopnia, że pierwsza wizyta w Panamie w 2017 kończyła się dla nas myślą "chyba nie będziemy wracać w to miejsce", a teraz gdy pojawiają się różne ciekawe opcje na tanie loty do Ameryki, sprawdzamy, czy można zrobić choćby krótki przystanek w Panamie.

Gdyby ktoś jednak chciał wiedzieć co poza Panama City (którego nie znosimy) i zwiedzaniem kanału można w Panamie zrobić, to jako ciekawą egzotyczną wskazówkę możemy podpowiedzieć, że jest sobie nieopodal Colon dawna amerykańska baza Fort Sherman, obecnie opuszczona i w ruinie. I w tej bazie, jak macie jakiś lokalnych znajomych, możecie dostać zgodę na plażowanie. Miejsca limitowane, atrakcje gwarantowane: palmy kokosowe do samodzielnego zrywania orzechów, wrak statku na mieliźnie, widok dużych okrętów wychodzących i wchodzących do kanału. A jak jeszcze nie byliście w tym miejscu, to kawałek dalej jest kolejna atrakcja - San Lorenzo, dawny fort. Samo Colon nadal jest w formie: strach tam chodzić, każdej nocy jakieś zabójstwo, pewnie jeszcze wiele lat minie zanim się tam coś poprawi na lepsze...
Tyle w kwestii końcówki naszej podróży.


"To jak, podobało Wam się?" - spytają znajomi, gdy zgodnie z naszym zwyczajem zaprosimy spore grono przyjaciół na "wieczór podróżniczy" z jedzeniem i zdjęciami z miejsca, w którym byliśmy. Oczywiście, że podobało. Zawsze się podoba. Czasem bardziej (USA), czasem mniej (Korea), ale nigdy nie żałujemy ani czasu spędzonego na wyjeździe, ani pieniędzy, które w ten sposób wydajemy na wspomnienia.
Czy Kolumbia nas zaskoczyła? Pewnie tak, wieloma rzeczami. Ale wiele rzeczy było zupełnie takie samo jak w innych krajach w okolicy. Ludzie byli mili, serdeczni. Jedzenie - poniżej oczekiwań (sorry, ale arepa nigdy nie będzie moim ulubionym daniem), jednak w tym rejonie świata Meksyk bije wszystko na głowę. Co na mnie osobiście zrobiło największe wrażenie? Oczywiście Amazonia i Amazonka. W to miejsce chciałbym jeszcze kiedyś wrócić.

Jeśli dotrwałeś do tego miejsca, to dziękujemy za uwagę. Zdjęć wyjściowo zrobiliśmy dużo więcej, ale dzielimy się tymi, które uważamy za ciekawe.

Na koniec jeszcze jedno wspomnienie: co można robić w Amazonii po zmroku, gdy nie ma prądu? Można zapalić świeczki i poprosić Szamana z Plemienia Ticuna imieniem Ismael, aby opowiedział nam o wierzeniach, duchach dżungli i stworzeniu świata. Zrobi to chętnie i z wieloma szczegółami, w końcu to ich wierzenia. A następnego dnia rano życzy Wesołych Świąt Bożego Narodzenia. I nie będzie w tym dla niego żadnej sprzeczności.

Image

PS. Czy warto spędzić Święta poza domem? Chyba jednak nie, przynajmniej my jesteśmy w tej materii bardzo sentymentalni. I nasze córki, które najbardziej martwiły się, że pod medellińską sztuczną choinką niczego nie znajdą.
PS2. Czy warto spędzić miesiąc poza domem? Oczywiście, byle gdzie, może nawet być w Kolumbii. A może by tak w Chile? ;)

Dodaj Komentarz

Komentarze (3)

zawiert 23 lutego 2022 12:08 Odpowiedz
Nudna część za nami, teraz będzie trochę opowieści z różnych stron i więcej obrazków, mam nadzieję, że się spodoba.
zawiert 23 lutego 2022 23:08 Odpowiedz
Bogota przedostatni razResztę niedzieli mieliśmy spędzić w Bogocie, z bardzo napiętym, ale zdaje się realnym do wykonania planem. O 8 rano złapaliśmy Ubera z lotniska do centrum, czyli do Candelarii. Z łapaniem poszło sprawnie, z przejazdem gorzej - w niedzielę do południa w Bogocie część ulic jest oddana biegaczom i rowerzystą (masa ludzi!), kosztem samochodów. Korki więc były mniejsze, ale miasto mniej drożne, więc i tak sporo czasu zmarnowaliśmy na dojazd. Pierwszym punktem była pralnia (TU)- musieliśmy wyprać wszystkie prawie ubrania, bo w Monte Jasmin lało 2 ostatnie dni i wszystko było wilgotne i brudne. Dzień wcześniej znalazłem pralnię na google maps, napisałem do nich na Whatsapp i wiedziałem gdzie się stawić (uwielbiam usługi prania w Ameryce Łacińskiej!). Drugim punktem był jakiś hostel, gdzie przez aplikację opłaciliśmy przechowanie bagażu - nie mieliśmy ochoty biegać po mieście z naszymi dużymi plecakami. Były z tym lekkie problemy, bo hostel zmienił lokalizację, ale na szczęście tylko 500m dalej. Już bez bagaży ruszyliśmy na szybkie śniadanie, w hostelu polecili nam pójść na halę targową na Plaza de la Concordia (TO), gdzie złapaliśmy coś na ząb i pomaszerowaliśmy do katedry, na Plaza Bolivar, na niedzielną mszę (która o dziwo nie dość, że się odbyła, to jeszcze zgodnie z godzinami podanymi w Internecie). Po mszy szybkie zakupy wyrobów wykonanych z wenezuelskich banknotów (panie stoją ze straganem na rogu, z boku katedry - wiem, że w Bogocie jest inny targ gdzie jest tego więcej i taniej, ale jak się czasu nie ma, to się kupuje co popadnie), i udaliśmy się do Muzeum Złota.Z racji niedzieli (darmowe bilety), spodziewaliśmy się sporej kolejki, ale nie było tak źle, ok. 13:00 było może 15-20 osób w kolejce przed wejściem, i to tylko z powodu sprawdzania przez ochronę zaświadczeń o szczepieniu. Gdy przyszła nasza kolej, stwierdziliśmy, że zrobimy to “na przypale” (nasza 12-latka nie miała szczepienia): strażnik spytał nas po hiszpańsku o wiek, my - cisza, bo co tu powiedzieć. Powiem ‘dose’ - będzie problem, skłamię mówiąc ‘onse’ - wejdziemy bez niczego. Jednak zasady to zasady, kłamać nie zamierzamy, więc patrzymy po sobie licząc na to, że pan się podda skoro gringos milczą. Pan się nie poddał, zawołał inną panią która już po angielsku nas spytała o to samo. Cóż było robić, można było odpowiadać po polsku albo rosyjsku albo niemiecku, albo przestać pajacować i powiedzieć: 12. Wybraliśmy ostatnią opcję, pani się zastanowiła i grzecznie powiedziała, że w zasadzie trzeba mieć szczepienie, ale wyjątkowo… No i weszliśmy. (Jakie to głupie, no nie? Powiesz, że dziecko ma 11 lat - wejdzie, a jak powiesz 12 - już nie. Jakby to wirusowi robiło różnicę… ot covidowa logika). Muzeum - fenomenalne. Z resztą wiele razy opisywane (@zeus) i inni. Must see naszym zdaniem!Po muzeum zostało nam pójść na obiad, znowu na Plaza de la Concordia, tym razem do knajpy. Duże porcje, ale jakość średnia, dostaliśmy surowe miejscami kotlety. Chętnie spróbowałbym jedzenia w tym miejscu z innych knajpek.Na koniec mieliśmy zrobić jedną prostą rzecz: odebrać plecaki i taksówką pojechać na Terminal del Sur, skąd mieliśmy ruszyć w dalszą podróż autokarem, do Neivy. I tutaj zaczęły się kłopoty: w okolicy nie było żadnego Ubera XL (wtedy jeszcze szukaliśmy dużych taksówek), aplikacja nic nie znajdowała (a nie miałem innej apki transportowej, np. Cabify). Odpuściliśmy sobie XL, ale nadal Uber nic nie proponował - po prostu żadnemu taksówkarzowi nie chciało się tłuc gdzieś na terminal autobusowy. Kosmata panika znowu dała o sobie znać, bo klikaniem w Uberze zmarnowaliśmy już dobre 30 minut. Cóż było więc robić - w akcie desperacji wyszliśmy na ulicę i z krawężnika łapaliśmy co popadnie (a byliśmy w jakiejś bocznej uliczce). Zatrzymał się pierwszy taksówkarz, miniaturowym Hyundai Atos - ouch. Spytałem: “para terminal del sur?” Pan zwątpił, pyta czy “Salitre”. Ja na to, że nie, że ‘Sur’, i pokazuję mapę. Pan pokiwał głową. Ja na to “puedo pagar cien mil”. Po tym haśle (zaproponowałem 100.000 Pesos, ok 100zł, dużo, wg licznika powinno być 30.000, ale widmo przepadających biletów na autokar wartości 400.000 COP dawało mi sporo motywacji do przepłacenia za taksówkę). Nastąpiła kompresja 5 osób z plecakami do mikrego auta: ja na przodzie plus dwa plecaki 60 litrów miażdżące mi nogi i odcinające dopływ krwi, reszta dziewczyn na tył, ostanie plecaki do nieisntiejącego bagażnika. I ruszyliśmy, aby stać w niemiłosiernych korkach. Warto na takie sytuacje mieć przygotowany jakiś smalltalk w języku lokalnym, aby z kierowcą można było pogadać o pogodzie, korkach, samochodach albo o tym, że bardzo nam zależy aby być przed 17:30 na tym cholernym dworcu autobusowym bo stracimy połączenie w odległy zakątek kraju. Taki smalltalk (podrasowany propozycją sporej zapłaty za kurs) zadziałał - kierowca jechał jak szatan. A jak nie jechał, to mówił, żeby na tej ulicy zamknąć okna i nie patrzeć w bok, bo jest niebezpiecznie. Oczywiście zdążyliśmy, w chwili gdy Marta mówiła naszemu szoferowi na pożegnanie, że prowadził James Bond, ja przewracałem się z plecakami na chodnik bo odcięte od krwi stopy przestały działać :) 15 minut później siedzieliśmy już w autokarze z wdzięcznym logo Cootranshuila gotowi do dalszej drogi. Ponieważ wrażenia były słabe, to i zdjęć nie będzie.
stasiek-t 26 lutego 2022 05:08 Odpowiedz
zawiert napisał: te zdjęcia co wrzucam nie są za duże? dobrze się to skaluje?U mnie:Na ekranie laptopa poziome kadry mieszczą się prawie dokładnie, pionowe muszę przewijać góra-dół. Na telefonie łatwiej, bo można obracać ekranem ;)Ale zdjęcia warte są tej odrobiny gimnastyki :)