Zająłem wygodne miejsce w autobusie przy oknie i prawej stronie (polecam kupić bilet wcześniej żeby wybrać miejsce siedzące) gdzie odpalame całe stanowisko (aparat, kamera, mapa) gdzie dosiada obok mnie starsza osoba, tak ponad 65-70 lat. Zaciekawiony pyta mnie, po co mi to wszystko. Odpowiadam że jestem podróżnikiem - dziennikarzem i od lat marzyłem o tej trasy. I tak poznałem historię Jose. Byłego policjanta za czasów Allende, który uciekł do Argentyny w 75 do jego ukochanej w Mendozie. I to wszystko po kastylijsku (byłem zachwycony że tyle pamiętam) i litrach yerby maty.
Pierwsze 1:30h to nic zadziwiającego, domy autostrada CH57 i dopiero z miejscowości Los Andes zaczynają się piękne widoki.
Cały czas obok nas towarzyszy resztki Kolej transandyjskej, łącząca Los Andes w Chile z Mendozą w Argentynie, poprzez przełęcz Paso de la Cumbre. Niestety pucz Pinoszeta i spór nad Kanałem Beagle spowodowało ze linia upadła w 1984 i spore części torów zostały zniszczone lub skradzione. Dziś działa tylko skrócona trasa z Los Andes do kopalni miedzi w Rio Blanco, a w dalekich planach jest reaktywacja całej trasy aż do Buenos Aires.
Zabawa się zaczyna dopiero w Los Caracoles (Ślimaki) kiedy droga dąży do góry (polecane jest aviomarin) i w jednej chwili można zobaczyć jak wysoko można pojechać w parę minut.
I potem spokojnie aż do przejścia granicznego, gdzie znowu widzimy doliny rzeki Aconcagua oraz resztki torów.
Popijamy ostatnie łyki yerby gdzie widzimy tablice pożegnalne z Chile i wchodzimy do transgranicznego tunelu Cristo Redentor, gdzie po 1.5km oficjalne zegnamy się z Chile i Ruta CH60 i witamy Argentynę i Ruta Nacional 7
Kontrola graniczna to czysta formalność. Pieczątki z Chile się nie dostanie (a szkoda) bo starczy ta z Argentyny.
Po kontroli mamy czas na wyprostowanie nog i podziwiać piękność tego regionu i cieszyć się, że już jestem w Argentynie.
No i najpiękniejsza tablica
Jednak lądowe przejście lądowe mają swój urok (nie dotyczy to przejść polsko ukraińskich) Ale wracamy do lądu argentyńskiego. Trzeba to jakoś opić, że dostałem się do kraju Evity Perón, Maradony i słynnej wołowiny. Niestety sklepiku żadnego nie było, tylko koleś z pączkami, churros. Robił je na miejscu, więc nos mi nie pozwalał żebym nie kupił pączka. I to był to strzał w dziesiątkę. Bo churrosy nie raz jadłem, ale nigdy nadziewane z dulce de leche (masa kajmakowa), które nie patrząc, to danie narodowe całej Ameryki Południowej!
Boarding completed, jedziemy do Mendozy. I znowu te pięknie widoki, tym razem Ruta Nacional 7! (Dużo fotek nie wyszło dobrze, bo słonce mi przeszkadzało).
I tak raz yerba, raz churro, raz gadka dojechaliśmy do głównego dworca w Mendozie, gdzie przy samym dworcu informowało mnie, co mnie czeka tutaj.
Żegnam się z Jose, biorę plecak i idę stronę mojego noclegu. Postoje po drodze na zrobienie fotek graffiti
kolejnych fotek, które pokazują że to JEST światowa stolica wina
i postój, na mały pit stop.
Pierwsze moje wrażenie. No kurde, czuję się jak w domu. Nie są to Ateny, ale bardzo przypominają Saloniki. Chill out ludzi, graffiti, budownictwo. Kierowców jednak lepszych mają tutaj.
Nocleg zaklepałem w Hostal Confluencia (który BARDZO polecam), który znajduje się zaledwie parę metrów od Mercado (Hali Targowej) i paręset do największych atrakcji.
Szybki check in, skok do pobliskiego marketu, krótkie pogadanki z recepcjonistką i degustacja produktów regionalnych, przed wyjściem na miasto
Mendoza minutę po minucie co raz bardziej mi się podobała. Ludzie bardzo mili, ich akcent, kraniki z ciepłą wodę w marketach, wszyscy pijących mate, ilość akcesorii do Yerby Mate no i te ceny lokalnych produktów. Kupuję krafcika (zostałem bardzo pozytywnie zaskoczony poziomem kraftów argentyńskich) i gubiłem się w uliczkach.
Do momentu kiedy mój aparat, padł i nie chciał się odpalić ponownie. Na nić ratunki nie dały. Niestety, mój Clarkson, po tylu latach i podróżach, postanowił ostatni oddech w Mendozie. Dlatego za jakość kolejnych fotek przepraszam, ale robiłem je komórką gdzie jakość nie była najlepsze.
Wracam do gubienia się po ulicach, aż trafiłem do restauracji Cordillera Vinos y Fuegos. Patrzę za szyby i widzę otwartą kuchnię/grill a za nią stoi kucharz który się bawi stekami. Kucharz przypominał mojego kumpla z szkoły (który też jest kucharzem) pomieszany z Anthonym Bourdainem. Zaryzykujemy, więc wchodzę do środka. Dostaję ładny stolik i zaglądam na wnętrze.
Dostaję menu. Proste, parę dan na krzyż, ceny bardzo przyjemne. Zamawiam empanada z dziczyzną, Bife de chorizo (antrykot) a punto (medium rare) no i wino. Okazuje się że knajpa dysponuje z ponad 50 różnych win i nie wiedząc którego Malbeca wybrać, kelner podstawia zrobić mi degustację trzech rodzajów. Zostaję przy szklance Don Davide Reserve z 2018 roku i czekam na danie podgryzając przystawki.
I na pierwsze, empanada. Świeżo upieczony pieróg, przygotowuje mnie na następne.
Przychodzi król. Chyba nigdy nie widziałem coś tak pięknego. Grillowany, pachnący i ten sos chimichurri. Powinny coś takiego przestawić na Luwrze obok obrazu z Mona Lisą. Smak, zapach wszystko razem, spowodowało że to było najlepsze danie jakie jadłem w życiu.
Powrót do hotelu, z prowiantem na noć.
Śniadanie dość podstawowe, ale za to z uśmiechem na twarzy widać tabliczkę, gdzie dziewczyny postarały się napisać po grecku i po polsku powitanie.
Wtedy nawet najgorsza kawa smakuje jak nektar!
Do lotu powrotnego do Santiago zostało trochę godzin, spędzam je w pobliskim Mercado.
Kupująć matero, alfajores (ciasteczka z dulce de leche), yerbe mate i różne inne pierdołki.
No i co to za wyjazd by był, beż spróbowania lokalnego króla street foodu, choripán. Grillowane chorizo, bagietka i sos chimichurri. Nic więcej potrzebne nie było na tą kwintesencję smaków.
Uberek na lotnisko, pogadanki z kierowcą, który zachwycony że ma obcokrajowca i może podyskutować.
Lotnisko dość przyjemne (mają własną winnicę) i ceny w barku także bardzo przyjemne.
Odprawa też gładko poszła, do momentu jak się okazało że nie ma mojego rzędu. Pytam się stewki, i każe mi stać na końcu. Pierwsza myśl, overbooking, więc zadowolony. Druga, kij wie jak to respektują tu. Przychodzą kolejni pasażerowie, i robi się mały tłok. Nikt nie jest agresywny, wszyscy się śmieją i czekają na dalsze rozwiązania.
Boarding completed, a my dalej stoimy. Przychodzi kierownik pokładu, przeprasza nas za zmianę samolotu (z A320 na A319) i brak naszego rzędu i prosi o poszukanie wolnych miejsc i zająć je. Tak robimy, dostaję rząd, voucher na darmowy napój w liniach SKY i zaczyna się pushback.
Oglądając ostatnie migawki Argentyny, obiecuję że tu wrócę szybko, jak tylko będzie można.Santiago de Chile, pt.1
I znowu te Andy. Te pięknie góry. I przylot o czasie do lotniska Santiago.
- Gracias, hasta luego.
Busem przez całe lotnisko, dochodzimy do gate przylotów, i czekamy. Czekamy. Czekamy. Dobre 40 minut, dalej w busie. Kierowcy także nie ma. Zaglądamy na lewo, prawo i widzimy że ktoś z lotniska biegnie do nas.
Po prostu okazało się, że ktoś zgubił kartę/klucz do drzwi i nie mieli zapasowego przy nich. No nić, Bienvenidos a latinoamérica. Kolejka do kontroli paszportowej na 2 odcinki South Parku, i jestem ponownie w Chile.
Autobus do głównego dworca, metro i do Barrio Yungay, gdzie jest mój host. Fajna dzielnica, podobna do Eskarchii w Atenach. Młodziezowo, siedziby grup socjalistycznych, anarchistycznych i antyfaszystowskich w jednym miejscu i do tego liczne graffiti!
Czyta się świetnie, a że nigdy tego nie pisałem pod żadną relacją, to masz dowód, że naprawdę wzbudza zainteresowanie
;) Dla mnie tym większe, że po pierwsze Chile to też był dla mnie taki kraj nr 1, w którym wiedziałem, że kiedyś będę, ale nie wiem skąd to się wzięło, a po drugie też byłem w lutym, więc chętnie porównam odczucia. Czekam na więcej z niecierpliwością.
O prosze, szkoda, ze nie wiedzialam, zaprosilabym na mate w boskim buenos
;) Jestem ciekawa, jakie wrazenia na Tobie pozostawilo Santiago i okolice! Bo poki co, mimo sasiedztwa, nie mialam okazji nic wiecej zwiedzic, czekam zatem na kolejne posty!
Buyaka napisał:O prosze, szkoda, ze nie wiedzialam, zaprosilabym na mate w boskim buenos
;) Jestem ciekawa, jakie wrazenia na Tobie pozostawilo Santiago i okolice! Bo poki co, mimo sasiedztwa, nie mialam okazji nic wiecej zwiedzic, czekam zatem na kolejne posty!Jak dobrze pójdzie to w kwietniu, można na mate
:)
Ech, jak milo powspominac, w 2015 z San Pedro przez Laguny, Salary i dalsze Altiplano rowerem sie przedzieralam. Lekko nie bylo bo drogi to piach i kamienie ale jak pieknie...
"Dobre rano"
:D
:D
:D Taaak Mendoza ma swój klimat
:) w sumie jak cała Argentyna
;) Szkoda, że nie udało Ci się wpaść chociaż na chwilę do Maipu do jakiejkolwiek Bodegas
:)
Zeus napisał:Dopytuję się, co to za kawałek, bo przypomina dawnego Depeche Mode. To piosenka El Baile de Los Que Sobran, zespołu Los Prisioneros. Słynny kawałek z czasów rządów Pinocheta, o ludziach dwóch systemów. Tych bogatych którzy pójdą na studiach, i tych biednych co będą kamienie zbijać.Super relacja, @Zeus - trochę OT, ale jeżeli lubisz rock albo muzykę alternatywną a jednocześnie ciągnie Cię do Am Płd to posłuchaj trochę argentyńskich zespołów: Soda Stereo (Persiana Americana, En La Ciudad de la Furia, Tratame Suavemente czy nawet bardziej komercyjne De Música Ligera), Los Auténticos Decadentes (La Guitarra) czy wspomniani przez Ciebie Los Prisioneros z Chile (Muevan las Industrias czy Por qué no se van?) Świetna muzyka - koniec OT
8-)
Zgadzam sie, relacja pierwsza klasa! A i ilez zdjec! ♥️A co do mate (badz terere), to jak najbardziej! Choc nie ukrywam, ze w kwietniu to, byc moze, zaprosze nie do Buenos, a do Montevideo ??
Zeus napisał:Dziękuję wszystkim co zagłosowali na moją relację! Fajnie widać ze ktoś czyta w obecnym czasie!
:)Właśnie te obecne czasy sprzyjają czytaniu o cudzych podróżach, zwłaszcza jeśli brak środków/odwagi na własne podróże.Gratulacje!
Ciekaw jestem czy w dawnych czasach jeździłeś na zloty fanów czyli cala noc muzyka piwo znajomi z całej Polski itd. Ja do dziś słucham dużo. Nie caly czas ale dużo i wspominam stare czasy gdzie człowiek nie marzył o podróżach. A relacja super i zapewne bedzie niezla wytyczna dla podarzajacych twoim tropem w przyszłości
Zeus napisał:Albo którzy zginęli, i ich ciała rozpoznano, tak jak słynnego piosenkarza - poety Victora Jary
Po 50 lat, 7 byłych żołnierzy zostali winni za zabójstwo Victora Jaryhttps://www.rmf24.pl/fakty/swiat/news-p ... Id,6994514
Zająłem wygodne miejsce w autobusie przy oknie i prawej stronie (polecam kupić bilet wcześniej żeby wybrać miejsce siedzące) gdzie odpalame całe stanowisko (aparat, kamera, mapa) gdzie dosiada obok mnie starsza osoba, tak ponad 65-70 lat. Zaciekawiony pyta mnie, po co mi to wszystko. Odpowiadam że jestem podróżnikiem - dziennikarzem i od lat marzyłem o tej trasy. I tak poznałem historię Jose. Byłego policjanta za czasów Allende, który uciekł do Argentyny w 75 do jego ukochanej w Mendozie. I to wszystko po kastylijsku (byłem zachwycony że tyle pamiętam) i litrach yerby maty.
Pierwsze 1:30h to nic zadziwiającego, domy autostrada CH57 i dopiero z miejscowości Los Andes zaczynają się piękne widoki.
Cały czas obok nas towarzyszy resztki Kolej transandyjskej, łącząca Los Andes w Chile z Mendozą w Argentynie, poprzez przełęcz Paso de la Cumbre. Niestety pucz Pinoszeta i spór nad Kanałem Beagle spowodowało ze linia upadła w 1984 i spore części torów zostały zniszczone lub skradzione. Dziś działa tylko skrócona trasa z Los Andes do kopalni miedzi w Rio Blanco, a w dalekich planach jest reaktywacja całej trasy aż do Buenos Aires.
Zabawa się zaczyna dopiero w Los Caracoles (Ślimaki) kiedy droga dąży do góry (polecane jest aviomarin) i w jednej chwili można zobaczyć jak wysoko można pojechać w parę minut.
I potem spokojnie aż do przejścia granicznego, gdzie znowu widzimy doliny rzeki Aconcagua oraz resztki torów.
Popijamy ostatnie łyki yerby gdzie widzimy tablice pożegnalne z Chile i wchodzimy do transgranicznego tunelu Cristo Redentor, gdzie po 1.5km oficjalne zegnamy się z Chile i Ruta CH60 i witamy Argentynę i Ruta Nacional 7
Kontrola graniczna to czysta formalność. Pieczątki z Chile się nie dostanie (a szkoda) bo starczy ta z Argentyny.
Po kontroli mamy czas na wyprostowanie nog i podziwiać piękność tego regionu
i cieszyć się, że już jestem w Argentynie.
No i najpiękniejsza tablica
Jednak lądowe przejście lądowe mają swój urok (nie dotyczy to przejść polsko ukraińskich)
Ale wracamy do lądu argentyńskiego. Trzeba to jakoś opić, że dostałem się do kraju Evity Perón, Maradony i słynnej wołowiny. Niestety sklepiku żadnego nie było, tylko koleś z pączkami, churros. Robił je na miejscu, więc nos mi nie pozwalał żebym nie kupił pączka. I to był to strzał w dziesiątkę. Bo churrosy nie raz jadłem, ale nigdy nadziewane z dulce de leche (masa kajmakowa), które nie patrząc, to danie narodowe całej Ameryki Południowej!
Boarding completed, jedziemy do Mendozy. I znowu te pięknie widoki, tym razem Ruta Nacional 7! (Dużo fotek nie wyszło dobrze, bo słonce mi przeszkadzało).
I tak raz yerba, raz churro, raz gadka dojechaliśmy do głównego dworca w Mendozie, gdzie przy samym dworcu informowało mnie, co mnie czeka tutaj.
Żegnam się z Jose, biorę plecak i idę stronę mojego noclegu. Postoje po drodze na zrobienie fotek graffiti
kolejnych fotek, które pokazują że to JEST światowa stolica wina
i postój, na mały pit stop.
Pierwsze moje wrażenie. No kurde, czuję się jak w domu. Nie są to Ateny, ale bardzo przypominają Saloniki. Chill out ludzi, graffiti, budownictwo. Kierowców jednak lepszych mają tutaj.
Nocleg zaklepałem w Hostal Confluencia (który BARDZO polecam), który znajduje się zaledwie parę metrów od Mercado (Hali Targowej) i paręset do największych atrakcji.
Szybki check in, skok do pobliskiego marketu, krótkie pogadanki z recepcjonistką i degustacja produktów regionalnych, przed wyjściem na miasto
Mendoza minutę po minucie co raz bardziej mi się podobała. Ludzie bardzo mili, ich akcent, kraniki z ciepłą wodę w marketach, wszyscy pijących mate, ilość akcesorii do Yerby Mate no i te ceny lokalnych produktów. Kupuję krafcika (zostałem bardzo pozytywnie zaskoczony poziomem kraftów argentyńskich) i gubiłem się w uliczkach.
Do momentu kiedy mój aparat, padł i nie chciał się odpalić ponownie. Na nić ratunki nie dały. Niestety, mój Clarkson, po tylu latach i podróżach, postanowił ostatni oddech w Mendozie. Dlatego za jakość kolejnych fotek przepraszam, ale robiłem je komórką gdzie jakość nie była najlepsze.
Wracam do gubienia się po ulicach, aż trafiłem do restauracji Cordillera Vinos y Fuegos. Patrzę za szyby i widzę otwartą kuchnię/grill a za nią stoi kucharz który się bawi stekami. Kucharz przypominał mojego kumpla z szkoły (który też jest kucharzem) pomieszany z Anthonym Bourdainem. Zaryzykujemy, więc wchodzę do środka. Dostaję ładny stolik i zaglądam na wnętrze.
Dostaję menu. Proste, parę dan na krzyż, ceny bardzo przyjemne. Zamawiam empanada z dziczyzną, Bife de chorizo (antrykot) a punto (medium rare) no i wino. Okazuje się że knajpa dysponuje z ponad 50 różnych win i nie wiedząc którego Malbeca wybrać, kelner podstawia zrobić mi degustację trzech rodzajów. Zostaję przy szklance Don Davide Reserve z 2018 roku i czekam na danie podgryzając przystawki.
I na pierwsze, empanada. Świeżo upieczony pieróg, przygotowuje mnie na następne.
Przychodzi król. Chyba nigdy nie widziałem coś tak pięknego. Grillowany, pachnący i ten sos chimichurri. Powinny coś takiego przestawić na Luwrze obok obrazu z Mona Lisą. Smak, zapach wszystko razem, spowodowało że to było najlepsze danie jakie jadłem w życiu.
Powrót do hotelu, z prowiantem na noć.
Śniadanie dość podstawowe, ale za to z uśmiechem na twarzy widać tabliczkę, gdzie dziewczyny postarały się napisać po grecku i po polsku powitanie.
Wtedy nawet najgorsza kawa smakuje jak nektar!
Do lotu powrotnego do Santiago zostało trochę godzin, spędzam je w pobliskim Mercado.
Kupująć matero, alfajores (ciasteczka z dulce de leche), yerbe mate i różne inne pierdołki.
No i co to za wyjazd by był, beż spróbowania lokalnego króla street foodu, choripán.
Grillowane chorizo, bagietka i sos chimichurri. Nic więcej potrzebne nie było na tą kwintesencję smaków.
Uberek na lotnisko, pogadanki z kierowcą, który zachwycony że ma obcokrajowca i może podyskutować.
Lotnisko dość przyjemne (mają własną winnicę) i ceny w barku także bardzo przyjemne.
Odprawa też gładko poszła, do momentu jak się okazało że nie ma mojego rzędu. Pytam się stewki, i każe mi stać na końcu. Pierwsza myśl, overbooking, więc zadowolony. Druga, kij wie jak to respektują tu. Przychodzą kolejni pasażerowie, i robi się mały tłok. Nikt nie jest agresywny, wszyscy się śmieją i czekają na dalsze rozwiązania.
Boarding completed, a my dalej stoimy. Przychodzi kierownik pokładu, przeprasza nas za zmianę samolotu (z A320 na A319) i brak naszego rzędu i prosi o poszukanie wolnych miejsc i zająć je. Tak robimy, dostaję rząd, voucher na darmowy napój w liniach SKY i zaczyna się pushback.
Oglądając ostatnie migawki Argentyny, obiecuję że tu wrócę szybko, jak tylko będzie można.Santiago de Chile, pt.1
I znowu te Andy. Te pięknie góry. I przylot o czasie do lotniska Santiago.
- Gracias, hasta luego.
Busem przez całe lotnisko, dochodzimy do gate przylotów, i czekamy. Czekamy. Czekamy. Dobre 40 minut, dalej w busie. Kierowcy także nie ma. Zaglądamy na lewo, prawo i widzimy że ktoś z lotniska biegnie do nas.
Po prostu okazało się, że ktoś zgubił kartę/klucz do drzwi i nie mieli zapasowego przy nich. No nić, Bienvenidos a latinoamérica. Kolejka do kontroli paszportowej na 2 odcinki South Parku, i jestem ponownie w Chile.
Autobus do głównego dworca, metro i do Barrio Yungay, gdzie jest mój host.
Fajna dzielnica, podobna do Eskarchii w Atenach. Młodziezowo, siedziby grup socjalistycznych, anarchistycznych i antyfaszystowskich w jednym miejscu i do tego liczne graffiti!