Z rzeczy bardziej znajomych jest też kwitnący ananas i wysoka palma.
Końcówka wędrówki to kawałek ostro pod górę, aż w końcu jesteśmy na miejscu. Trzeba wytężyć wzrok, wysoko nad nami zwisają z drzewa rudawki - czyli inaczej mówiąc ogromne nietoperze. Wystętpują tylko na Komorach i są naprawdę spore - rozpiętość skrzydeł dochodzi u dorosłych osobników do półtora metra.
Stoimy tak i przez dłuższy czas patrzymy na te śmieszne zwierzęta - niektóre latają nad nami, inne leniwie wiszą na gałęziach. Mniej śmieszne zwierzęta też dają znać o sobie - w okolicy jest masa komarów, jakoś niespecjalnie przejmujących się repelentami.
Wracamy z dżungli, bierzemy nasze bagaże i zmieniamy lokum. Z luksusów przenosimy się do bungalowów po drugiej stronie miasta. Wody bieżącej brak, wiatraka też, moskitiera pełna dziur. Za to jest jakoś tak bardziej lokalnie i przyjemnie. No i o wiele taniej. A w gratisie mamy szum fal, bungalowy są nad samym oceanem.
Druga połowa dnia to wielkie leniuchowanie. Wynajmujemy łódź i płyniemy na niewielką, niezamieszkaną wyspę w okolicy Nioumachoua. Przez chwilę mamy ambitne plany niewielkiego trekkingu - podobno są tu resztki zabudowań po dawnej kolonii dla trendowatych. Ale kończy się tylko na krótkim spacerze wzdłuż plaży. Resztę popołudnia spędzamy na wylegiwaniu się na słońcu i snorklowaniu. Plaża jest czysta, woda ciepła i przejrzysta, ludzi brak - prawie jak na Malediwach.
Nadchodzi wieczór, dziś w planie mamy spotkanie z kulturą wysoką. W centrum miasta lokalna grupa teatralna urządza przedstawienie. Godzina rozpoczęcia jest raczej umowna, najpierw czekamy na zapadnięcie zmroku, potem na koniec filmu akcji i na zebranie się całej publiczność. Niektórzy z miejscowych są nawet bardziej zmęczeni czekaniem niż my.
Przedstawienie ma charakter edukacyjny. Jest trochę ludowych śpiewów i trochę jednoaktówek na tematy bardziej poważne - jedna ze scen traktuje o równouprawnieniu kobiet, druga o szkodliwych skutkach wyrzucania śmieci na plażę. https://www.youtube.com/watch?v=Pj1q8_u746Q To rozumiemy, bo dialogi są po angielsku i francusku. Główna atrakcja to występ lokalnego celebryty, który przez dłuższą chwilę opowiada miejscowym o lokalnej historii. Tak nam przynajmniej tłumaczą inni widzowie, monolog celebryty jest w lokalnym języku i poza "mzungu" niewiele udaje nam się zrozumieć.
Ale i tak jest ciekawie. Jako goście honorowi obradowani jesteśmy przez występujących znaczkami z flagą Komorów.
Późną nocą wracamy do naszych bungalowów. Dookoła ciemność, chwilowo wyłączono prąd. Nad nami widać tysiące gwiazd. Po drodze po raz pierwszy podczas naszego wyjazdu spotykamy Bernarda Pustelnika. O Bernardzie więcej w jednym z następnych odcinków.Wydostać się transportem publicznym z Nioumachoua nie jest łatwo. Jedyny oficjalny autobus wyjeżdża o 5 rano. To oznacza bardzo ranne wstawanie a potem bezczynne siedzenie parę godzin w Fomboni na lotnisku, czekając na nasz samolot. Decydujemy się na dłuższe spanie załatwiając sobie busa z naszej poprzedniej, luksusowej lodży. Samochód odbiera nas koło 8, już godzinę później po względnie komfortowej podróży jesteśmy z powrotem na lotnisku.
Robimy niewielkie zakupy w okolicznym sklepie z pamiątkami a potem przechodzimy znajomą nam już procedurę: oddanie bagażu w zamian za plastikowe karty pokładowe, potem kontrola bagażu podręcznego. Przy tej ostatniej mamy dłuższą rozmowę z urzędniczką - nie chcąc zaśmiecać Komorów jeszcze bardziej zbieramy własne zużyte plastikowe butelki, żeby zabrać je potem ze sobą do Europy. Kontrolerce trudno jest zrozumieć, dlaczego po prostu nie wyrzucimy ich gdzieś do rowu przy drodze...
Lot powrotny na Grand Comore nie różni się prawie niczym od poprzedniego: szybki start, szybki serwis pokładowy z wodą i ciasteczkami i już po chwili zaczynamy podchodzić do lądowania. Tylko pilot wprowadza własny element narodowy - jest z RPA i wszystkie swoje komunikaty ogłasza po afrykanersku. Dla miejscowych to chyba i tak mniejsze zło, drugi pilot jest z Czech.
W planach mamy udanie się na północ głownej wyspy Komorów. Taksówkarze lotniskowi oferują ceny trochę z kosmosu więc bierzemy plecaki i idziemu na główną drogę. 10 minut czekania i udaje nam się załatwić transport za o wiele bardziej akceptowalną cenę.
Droga na północ jest w remoncie, Chińczycy kładą asfalt. Z konieczności mamy trochę objazdów ale po niecałej godzinie docieramy do celu naszej podróży. Następne trzy noce spędzimy w Maloudja Bungalows w Mitsamiouli. To miejsce przypomina trochę ośrodek czasowy z czasów PRL - parędziesiąt domków kepmpingowych i stołówka. A że od czasów PRL minęło ładnych parę lat, to i stan domków jest odpowiednio zły. Tylko kilka z nich nadaje się do zamieszkania, więszość jest w stanie mniejszej lub większej ruiny a po niektórych pozostały już tylko fundamenty. O klimatyzacji czy bierzącej wodzie można zapomnieć, prąd raz jest, raz go nie ma.
Długo możnaby wymieniać wady Maloudja, zalety są dwie: jest tanio i lokalizacja jest po prostu bajeczna. Plaża (czysta!), ocean, palmy. Nic, tylko zamówić zimne piwo, usiąść gdzieś w cieniu na piachu i przeczekać południowe upały.
Ja biorę się za czytanie, A. nawiązuje znajomość z lokalnym, niezwykle gadatliwym sprzedawcą olejków. Ten człowiek to typ mitomana i wszystko co mówi trzeba pewnie podzielić przez dziesięć ale pomimo to można dowiedzieć się od niego ciekawych rzeczy. Podobno ośrodek, w którym jesteśmy, kupiła jakaś firma z Dubaju i zamierza przekształcić go na luksusowy hotel dla bogaczy. Prace mają zacząć się po najbliższej porze deszczowej. W to akurat można uwierzyć, na ścianie stołówki wisi oprawiony w ramki dokument z pieczątką prezydenta Komorów i jakimiś krzaczkami po arabsku. A ludzi płacących spore pieniądze za takie widoki na pewno znajdzie się sporo.
Podobno pozycja społeczna mężczyzny w lokalnej społeczności zależy od rozmachu imprezy weselnej. Im bardziej wystawna, tym większy późniejszy szacunek w okolicy, przez co sporo ludzi zadłuża się po uszy i spłaca potem pożyczki przez resztę życia. Wyróżnia się tu tzw. małe i duże wesela i tylko ci, których stać na tą drugą imprezę trafiają do prawdziwej elity. Reszta mieszkańców winna oddawać im cześć i być praktycznie na każde ich zawołanie. Obecny prezydent Komorów walczy z tym zwyczajem, ale jako że sam nie urządził sobie dużego wesela, nie zawsze znajduje posłuch wśród swoich obywateli. Ta informacja po części pokrywa się z tym, co przeczytaliśmy w podręcznikach i obserwowaliśmy podczas naszej podróży, pytanie tylko, czy rzeczywiście zjawisko to jest aż tak ekstremalne.
Podobno miejscowa kobieta ma się szanować i dbać o honor. Jeżeli przytrafi jej się jakaś przygoda z mężczyzną, który potem nie kwapi się do ożenku, to perspektwy takiej dziewczyny już-nie-dziewicy są średnio optymistyczne. Najczęściej kończy jako prostytutka w Moroni. W to też, niestety, nietrudno uwierzyć.
Z innych ciekawszych rzeczy, nasz sprzedawca olejków ma podobno w okolicy własny pensjonat i po remoncie podczas najbliższej pory deszczowej też ma zamiar otworzyć go dla turystów. A za parę lat ma w planach kandydowanie w wyborach prezydenckich. Spore ambicje jak na człowieka, który spędza całę dnie przy swoim małym stoliku z buteleczkami wypełnionymi olejkami.
Z nastaniem popołudnia upał się zmniejsza a plaża zapełnia się ludźmi. Jest środek tygodnia, niby wszyscy powinni być w szkole albo w pracy, ale zamiast tego wolą widocznie kąpać się w oceanie albo grać w siatkówkę. Pomimo dosyć tradycyjnego, muzułmańskiego społeczeństwa nie widać tu też żadnego podziału - obie płcie bawią się razem.
Zachód słońca przychodzi szybko i jest po prostu niesamowity.
O 19 jest już ciemno. Naszą kolację jemy przy wątłym blasku świetlówki, potem idziemy spać. Jutro w planach wycieczka po okolicy, żeby uniknąć upałów chcemy znowu wstać wcześnie rano.
W nocy coś przebiega po poręczy łóżka i strąca rzeczy ze stolika na podłogę. Gigantyczny pająk? A może szczur? Świecimy latarką ale nie zauważamy w pokoju nic niezwykłego. Tylko zasnąć po czymś takim nie jest zbyt prosto.Podczas następnych dwóch dni urządzamy sobie objazd po północnym krańcu wyspy.
Pierwszy przystanek - okolice Chezani. W tej okolicy znajduje się wyspa o obiecującej nazwie Ile des Tortues. Mamy nadzieję na powtórkę z oglądania żółwi, choć w ciągu dnia i tak pewnie nie dałoby się ich zobaczyć. Nadzieja rozwiewa się dosyć szybko - na wyspe nie udaje nam się po prostu dotrzeć. Ale jakoś się tym nie przejmujemy, i tak jest tu sporo ciekawych rzeczy do oglądania.
Stoimy sobie nad brzegiem oceanu i gramy w różne gry. Na przykład bawimy się w "znajdź rybę na tle piaszczysztego dna". Albo obstawiamy, który krab dotrze pierwszy do krańca kamienia.
Najwięcej frajdy sprawia nam jednak Bernard Pustelnik.
Wspomniane parę wpisów wcześniej stworzenie jest równie pocieszne co ciekawe. Skorupiak ten nie ma własnej muszli, zasiedla te porzucone przez ślimaki. W miarę dojrzewania jeden dom może stać się dla Bernarda za ciasny, porzuca on wtedy swoją muszlę i idzie na poszukiwanie kolejnej, większej. Patrzyć na niebieskie oczka i pomarańczowe nóżki tego zwierzęcia można godzinami.
Spędzamy na plaży ładnych parę godzin, aż upał przegania nas do poliskiego miasta. Tam kupujemy sobie na orzeźwienie lokalny sok z cytryny i czekamy na transport dalej. Szkoda, że nie można zostać tu dłużej, w lokalnej telewizorni będzie piłkarski wieczór.
Kolejny przystanek to Bagwa Kouni. Chcemy zobaczyć tu lokalny meczet, podobno zbudowany jakiś czas temu za pomocą czarów w jedną noc. Taksówkarz podwozi nas pod samą budowlę, podchodzi do siedzących pod świątynią starców i w uniżony sposób prosi o pozwolenie na nasze wejście do środka. Ci leniwie spędzający czas mężczyźni to pewnie lokalna elita, ci szczęśliwcy, którzy mogli zafundować sobie wielkie wesele i teraz wszyscy kłaniają im się w pas. Wspaniałomyślnie zgadzają się na moje wejście, A. jako przedstawicielka płci pięknej ma możliwość podziwiania budowli z zewnątrz.
Meczet jest nawet fajny choć niespecjalnie wyjątkowy. I raczej niewielki, po pijaku ze szwagrem rzeczywiście udałoby się postawić go w jedną noc. Zdjęć w środku nie ma jak robić, więc w zamian jest fotka kozy zamieszkującej wrak samochodu.
Jedziemy dalej, tym razem nad Lac Sale. To jezioro w kraterze wulkanu. Widocznie jest to popularny cel wycieczek, tuż przy drodze lokalny przedsiębiorca rozstawił stragan z nieco tandetnymi pamiątkami. Kupować nie ma co, wdajemy się za to w krótką rozmowę. Zaserwowana jest nam seria pseudo-ciekawostek, raczej z pogranicza urban legend niż nauki, obliczona na wprawienie turystów w zachwyt. Podobno nie wiadomo, jak głębokie jest jezioro. Podobno nurkownie wysłani na jego zbadanie nigdy nie wrócili na powierzchnię. Podobno w wodzie żyją tajemnicze zwierzęta.
Uwalniamy się od natrętnego sprzedawcy i idziemy na spacer dookoła krateru. Widoki, jak to zwykle na Komorach są niesamowite.
Jedziemy dalej. Próbujemy łapać taksówkę, ale zatrzymuje się spora ciężarówka. Widocznie w tym kraju autostop też od czasu do czasu działa, kierowca podwozi nas za zupełną darmochę do celu kolejnego etapu.
Docieramy do zatoki Trou du Prophete. To podobno jedno z najładniejszych miejsc na całej wyspie. Tak piękne, że właśnie tu swój dom mial Bob Denard - francuski najemnik zamieszany w kilka zamachów stanu na Komorach. Trzeba przyznać, że widok z tarasu miał niebrzydki. Pewnie dlatego spędził tu paręnaście lat, przeszedł na islam (zaliczając wcześniej katolicyzm i judaizm...) i dochował się ośmiorga dzieci z sześcioma żonami.
W zatoce robimy sobie przerwę obiadową. Budka zbita z desek, parę stolików, kucharze i kelnerzy w stylu rasta, pasujący raczej do Jamajki. Ale jedzenie jest wyśmienite, chyba najlepsze podczas całego wyjazdu. A do tego domowej roboty wino z kokosa.
Z Trou du Prophete mamy 15 minut piechotą do naszego domku. Zarośnięta droga prowadzi głównie brzegiem oceanu, tylko od czasu do czasu zbacza w głąb lądu. Mijamy grupę miejscowych urządzających sobie grilla - przy 30 stopniach w cieniu taka rozrywka to nie dla nas więc grzecznie odrzucamy zaproszenie do przyłączenia się.
Wieczorami wylegujemy się na plaży i słuchamy fantasmagorii naszego ulubionego sprzedawcy olejków. Nawet nie chcemy myśleć o tym, że niedługo trzeba będzie wrócić do cywilizacji.
Będzie bez fotek; ciekawe czy ktoś to przeczyta:-)
Ostatni dzień. Wstajemy rano, już koło 7 rano jesteśmy na głównej drodze i próbujemy złapać transport do Moroni. Ruch niewielki, przejeżdża jeden samochód co parę minut jakoś żaden się nie zatrzymuje. Póki co jeszcze się nie przejmujemy, wylot mamy dopiero po południu.
Gdy po mniej więcej godzinie czekania zaczynamy zastanawiać się nad alternatywami, nagle zatrzymuje się koło nas taksówka jadąca od strony stolicy. Kierowca tłumaczy, że najkrótszą drogą do Moroni nie ma co się pchać, przebiega ona koło lotniska a akurat dzisiaj na wyspę przylatuje jeden z byłych prezydentów Komorów. W związku z tym drogę blokuje miejscowa ludnośc, tłumnie oczekująca na przyjazd polityka. I to nie, żeby prostestowac ale żeby go radośnie przywitać.
No to pięknie. Pozostaje tylko jedna opcja: jechać do Moroni na około, wzdłuż wschodniego wybrzeża a potem drogą na przełaj wyspy. Ładujemy się do taksówki. Jest troche ciasno, łącznie z kierowcą jest nas 8 osób. Na szczęście po jakimś czasie inni pasażerowie zaczynają wysiadać więc komfort jazdy trochę się poprawia.
Wschodnia część wyspy i jej środek wyglądają jeszcze badziej dziewiczo niż reszta kraju. Podobno jest tam tylko jeden mały hotel, chodź kierowca nie jest pewien, gdzie dokładnie on się znajduje. Brzmi intrygująco, zaczynamy tworzyć plan na ponowną wizytę na Komorach. Do Moroni dojeżdżamy po godzinie rajdowej jazdy i ścinania zakrętów. Na koniec mamy jeszcze krótką wymianę zdań z naszym szoferem. On z uśmiechem na ustach mówi, że cena za przejast wzrosła. My z uśmiechem na ustach wspominamy parę razy słowo "policja" i to załatwia sprawę.
Mamy niecałe dwie godziny na załatwienie paru spraw. Oddajemy kartę sim i przewodnik po wyspie w Farida Lodge. Potem szybkie ostatnie zakupy na rynku volo volo. Na koniec krótki obiad i czas już jechać na lotnisko.
Zatrzymany taksówkarz twierdzi, że przyjazd prezydenta to żaden problem. No to ruszamy. Odjechaliśmy może 15 minut od miasta, gdy nagle całą szerokość drogi wypełnia tłum ludzi. Wszyscy biegną prosto na nas, coś krzyczą, śpiewają, rzucają kwiatami i machają rękami. Otaczają samochód ze wszystkich stron. Za nimi jedzie parę samochodów wojskowych, dosłownie w ostatniej chwili zjeżdżamy na pobocze. Tuż potem mija nas limuzyna byłego prezydenta. Wszystko trwa może pół minuty, zanim zdążyłem wyjąć i nastawić telefon na nagrywanie, dookoła nas robi się znowu pusto i cicho, jakby nic się nie stało. Ciekawe kiedy tak witać będziemy byłe głowy państwa w Polsce?
Dojeżdżamy na lotnisko. Przebieramy się w bardziej europejskie (czytaj czyste, nie przepocone i mniej zużyte) ubrania, nadajemy bagaż i przechodzimy przez kontrolę paszportową. Teraz trzeba tylko poczekać na przylot naszego samolotu. Salonik vip niby jest, ale jakoś nie udaje nam się tam dostać. Pozostaje zabijać czas w sklepikach z pamiątkami - wszystkie suweniry są raczej tandetne, koszmarnie drogie i bardzo zakurzone. Ewidentnie ruch w interesie jest kiepski.
Odlot następuje o czasie. Po drodze do Addis mamy międzylądowanie na Madagaskarze, w Nosy Be. Niby to prowincja, lotnisko biedne i małe ale widocznie popularne wśród turystów. Do samolotu wsiada sporo ludzi, wszyscy biali, w słomkowych kapeluszach, markowych okularach przeciwsłonecznych. Zaczyna się chaos i wielka zamiana miejsc, tak jakby ludzie nie byli w stanie przetrwać tych parę godzin w samolocie nie mając obok swoich współurlopowiczów. Jakaś dziewczyna usilnie namawia po angielsku zdezorientowanego Komorczyka do ustąpienia miejsca jej chłopakow, bo nie chce siedzieć koło czarnoskórego. Wygląda to na jakieś karykaturalne all incusive. W tym momencie czujemy, że na dobre opuściliśmy naszą biedną ale przyjazną i nieskomercjalizowaną Afrykę.To jeszcze na koniec małe podsumowanie. Ale zanim przejdę do konkretów, będzie parę refleksji.
Nie cierpię spędzać urlopu na plaży. Nie jestem wielkim zwolennikiem oglądania zwierząt. Lubię, kiedy podczas podróży jest parę akcentów historycznych, kulturowych czy religijnych. Czyli to, co jest na Komorach generalnie niespecjalnie mi pasuje, a to, co lubię nie da się w tym kraju znaleźć. Pomimo tego ten urlop należał do najlepszych w mojej długiej historii wyjazdów. Brzmi trochę jak paradoks i dopiero po pewnym czasie uświadomiłem sobie, dlaczego tak jest.
To wszystko przez ludzi. Komorczycy posiadają idealną mieszankę cech potrzebnych do interakcji z zachodnim turystą. Nie są napastliwi ani natrętni, nie traktują człowieka jako chodzącej portmonetki a z drugiej strony są mili i otwarci na innych. A do tego w pozytywny sposób dumni z własnej tożsamości narodowej. W tym kraju można odpuścić sobie stawianie bariery ochronnej, koniecznej w wielu innych państwach Afryki. Nie trzeba mieć oczu dookoła głowy i z każdej strony spodziewać się niebezpieczeństwa (no, może poza nocnym spacerowaniem poboczem drogi). Nie trzeba wychodzić z założenia, że każdy miejscowy chce nas oszukać albo okraść. Można po prostu opuścić gardę i być sobą, przez co podróżowanie jest o wiele mniej męczące i bardziej przyjemne.
To wszystko pewnie zmieni się jeżeli Komory będą cały czas stabilne i będą otwierać się bardziej na globalną turystykę. Zabudowanie dziewiczych dzisiaj plaż wielkimi hotelami wydaję się kwestią czasu. Alternatywa to kolejny zamach stanu i kolejny okres niestabilności. Chciałbym się mylić, ale trzeciej drogi chyba nie ma.
Tak czy inaczej, na Komory trzeba przyjechać póki jeszcze są takie jak teraz.
Na koniec trochę praktyki.
Lot: Ethiopian z Frankfurtu za 600 eur z groszami - żadna promocja czy error fare. Pewnie trochę da się zbić przez OTA. A jak Ethiopian to da się też za mile z M&M, z niewielkimi dopłatami. Dla porównania, lot z Mayotte na Komory (1 godzina) kosztuje podobno 400 eur. Lot na Moheli kupiony przez internet w AB Aviation, płatność kartą 45000 kmf za osobę.
Hotele: W Moroni jest parę hoteli z prawdziwego zdarzenia, do tego lodża w Nioumchoua i rozpadający się ośrodek w Mitsamiouli. Na prowincji ciekawą opcją są bungalowy. To oddzielny budynek z paroma pokojami, w standardzie raczej podstawowym ale mimo wszystko akceptowalnym. Czytaj: toaleta przy pokoju ma prawdziwy sedes a nie dziurę w ziemi. Bungalowy w których byliśmy nie były nijak oznaczone, trzeba po prostu zapytać miejscowych o drogę. Z tego, co nam powiedziano, ich własnością nie jest konkretna osoba ale cała wioska. Przez to wpływy z turystyki są dzielone na wszystkich mieszkańców, bez żadnej niepotrzebnej zawiści i kreowania nierówności społecznych. Taki komunizm na skalę mikro ale widocznie działa.
Nie ma chyba jak tych bungalowów zarezerwować. My mieliśmy szczęście, miejsce dla nas zawsze się znalazło.
Ceny noclegów: Farida Lodge - 44 eur / pokój Laka Lodge - 140 eur / pokój Bungalowy na prowincji - 8000 - 12000 kmf / pokój. Insekty w cenie, na zewnątrz i w środku pokoju.
Jedzenie: W Moroni jest parę restauracji z prawdziwego zdarzenia, my upodobaliśmy sobie Jardin de la Paix Na prowincji pozostaje zamawianie posiłków w miejscu noclegu lub też robienie zakupów i przyrządzanie jedzenia we własnym zakresie. Tylko, że oferta sklepów poza stolicą jest mocno ograniczona.
Dania mogą być albo bardzo proste albo bardzo wyrafinowane, jakoś nie udało nam się trafić na coś pośrodku. Ale wszystko było smaczne. Królują ryby i owoce morza, po wizycie na targu volo volo można darować sobie zamawianie mięsa.
Cena obiadu / kolacji to 2000 - 5000 KMF od osoby
Bezpieczeństwo: Było już wcześniej o zagrożeniach na drodze, innych realnych niebezpieczeństw nie ma a od wybuchu wulkanu czy zamachu stanu ciężko jest się uchronić jak już się to zdarzy. Przestępstw pospolitych nie zaobserwowaliśmy. Spotkane turystki z Mayotte często powtarzały nam, że u siebie nie bardzo mogą chodzić po zmroku a na Komorach czują się idealnie.
Pieniądze: Frank komorski ma sztywny kurs do euro, płacić można w obu walutach. Bankomatu nie widziałem, karty płatnicze można trzymać głęboko w plecaku. Ceny w supermarketach znośne choć raczej wysokie w porównaniu do lokalnych zarobków. 1.5l wody kosztuje 300 kmf.
Język: Francuski, żeby rozmawiać z miejscowymi. Z samym angielskim da się przeżyć, ale trudno będzie komunikować się poza hotelami i restauracjami.
Internet i telefon: Internet mieliśmy w jednym hotelu i jednej restauracji, transfer bez rewelacji ale maile dało się ściągnąć. Internet w "hot-spotach" wiejskich działa różnie. Ani polska ani niemiecka karta sim nie dała się zarejestrować w lokalnej sieci, o roamingu można zapomnieć. Lokalna karta z doładowaniem jest dobra do dzwonienia, z smsami można być różnie a internetu przez telefon nie próbowaliśmy. Czyli jednym słowem to idealne miejsce na cyfrowy detox.
Zakupy: Olejki różnego rodzaju. Jakościowo podobno bardzo dobre, przynajmniej według mojej A. Kosztują ułamek tego, co w Europie - czyli ok 10 eur za butelkę wartą u nas ponad 80 euro.
Trendsetterki mogą na targu kupić sobie środki na lokalną maseczkę przeciwsłonecznę. Czyli to białe cudo, które ma na twarzy kobieta na środku zdjęcia.
A i tak dla nas najlepszą pamiątką była wpinka w klape z flagą Komorów, którą dostaliśmy od miejscowych.
Boziu, gdzie was wywiało i po co!
:oA na poważnie - wspaniała relacje, cel podróży faktycznie oryginalny. Tak to bywa, że albo komercja, albo blacha falista, ale klimacik jest!
Jestem fanem zdjęcia ubijanych zielonych liści,no dobra, całej relacji też,i mam nawet lepszą nazwę dla tej relacji"Jarmuż" na Komorachrozważpbak napisał:
Będzie bez fotek; ciekawe czy ktoś to przeczyta:-)Ostatni dzień. Wstajemy rano, już koło 7 rano jesteśmy na głównej drodze i próbujemy złapać transport do Moroni. Ruch niewielki, przejeżdża jeden samochód co parę minut jakoś żaden się nie zatrzymuje. Póki co jeszcze się nie przejmujemy, wylot mamy dopiero po południu. Gdy po mniej więcej godzinie czekania zaczynamy zastanawiać się nad alternatywami, nagle zatrzymuje się koło nas taksówka jadąca od strony stolicy. Kierowca tłumaczy, że najkrótszą drogą do Moroni nie ma co się pchać, przebiega ona koło lotniska a akurat dzisiaj na wyspę przylatuje jeden z byłych prezydentów Komorów. W związku z tym drogę blokuje miejscowa ludnośc, tłumnie oczekująca na przyjazd polityka. I to nie, żeby prostestowac ale żeby go radośnie przywitać. No to pięknie. Pozostaje tylko jedna opcja: jechać do Moroni na około, wzdłuż wschodniego wybrzeża a potem drogą na przełaj wyspy. Ładujemy się do taksówki. Jest troche ciasno, łącznie z kierowcą jest nas 8 osób. Na szczęście po jakimś czasie inni pasażerowie zaczynają wysiadać więc komfort jazdy trochę się poprawia. Wschodnia część wyspy i jej środek wyglądają jeszcze badziej dziewiczo niż reszta kraju. Podobno jest tam tylko jeden mały hotel, chodź kierowca nie jest pewien, gdzie dokładnie on się znajduje. Brzmi intrygująco, zaczynamy tworzyć plan na ponowną wizytę na Komorach. Do Moroni dojeżdżamy po godzinie rajdowej jazdy i ścinania zakrętów. Na koniec mamy jeszcze krótką wymianę zdań z naszym szoferem. On z uśmiechem na ustach mówi, że cena za przejast wzrosła. My z uśmiechem na ustach wspominamy parę razy słowo "policja" i to załatwia sprawę. Mamy niecałe dwie godziny na załatwienie paru spraw. Oddajemy kartę sim i przewodnik po wyspie w Farida Lodge. Potem szybkie ostatnie zakupy na rynku volo volo. Na koniec krótki obiad i czas już jechać na lotnisko. Zatrzymany taksówkarz twierdzi, że przyjazd prezydenta to żaden problem. No to ruszamy. Odjechaliśmy może 15 minut od miasta, gdy nagle całą szerokość drogi wypełnia tłum ludzi. Wszyscy biegną prosto na nas, coś krzyczą, śpiewają, rzucają kwiatami i machają rękami. Otaczają samochód ze wszystkich stron. Za nimi jedzie parę samochodów wojskowych, dosłownie w ostatniej chwili zjeżdżamy na pobocze. Tuż potem mija nas limuzyna byłego prezydenta. Wszystko trwa może pół minuty, zanim zdążyłem wyjąć i nastawić telefon na nagrywanie, dookoła nas robi się znowu pusto i cicho, jakby nic się nie stało. Ciekawe kiedy tak witać będziemy byłe głowy państwa w Polsce?Dojeżdżamy na lotnisko. Przebieramy się w bardziej europejskie (czytaj czyste, nie przepocone i mniej zużyte) ubrania, nadajemy bagaż i przechodzimy przez kontrolę paszportową. Teraz trzeba tylko poczekać na przylot naszego samolotu. Salonik vip niby jest, ale jakoś nie udaje nam się tam dostać. Pozostaje zabijać czas w sklepikach z pamiątkami - wszystkie suweniry są raczej tandetne, koszmarnie drogie i bardzo zakurzone. Ewidentnie ruch w interesie jest kiepski. Odlot następuje o czasie. Po drodze do Addis mamy międzylądowanie na Madagaskarze, w Nosy Be. Niby to prowincja, lotnisko biedne i małe ale widocznie popularne wśród turystów. Do samolotu wsiada sporo ludzi, wszyscy biali, w słomkowych kapeluszach, markowych okularach przeciwsłonecznych. Zaczyna się chaos i wielka zamiana miejsc, tak jakby ludzie nie byli w stanie przetrwać tych parę godzin w samolocie nie mając obok swoich współurlopowiczów. Jakaś dziewczyna usilnie namawia po angielsku zdezorientowanego Komorczyka do ustąpienia miejsca jej chłopakow, bo nie chce siedzieć koło czarnoskórego. Wygląda to na jakieś karykaturalne all incusive. W tym momencie czujemy, że na dobre opuściliśmy naszą biedną ale przyjazną i nieskomercjalizowaną Afrykę.
I co, to już koniec? [emoji3525]Wspaniała wyprawa, świetna relacja. Czytało się momentami jak dobrą książkę. Dzięki za przybliżenie tego szalenie egzotycznego miejsca w tak ciekawy sposób! Wysłane z TupTapTok
Wspaniała relacja
:)! Ciekawy, niespotykany kierunek, mnóstwo przydatnych informacji oraz przepiękne zdjęcia
:)! Niesamowite przeżycia z żółwiami, nietoperzami oraz podpatrzenie życia miejscowych - bezcenne! Dzięki za podzielenie się tą przygodą
:)
Ciekawa relacja i fajnie sie czyta, gratulacje.
:D Widze, ze Komory to taka mieszanka Madagaskaru i Zanzibaru.Na lotnisku w Addis spotkalem 2 Polakow, ktorzy lecieli na Komory.
:D pbak napisał:Język:Francuski, żeby rozmawiać z miejscowymi. Z samym angielskim da się przeżyć, ale trudno będzie komunikować się poza hotelami i restauracjami. Ciekawe jak ze Swahili, gdyz Komory sa na liscie krajow gdzie sie uzywa?pbak napisał:Na kolację fundujemy sobie langustę - całe 11 euro czyli jak na lokalne warunki fortuna. Ale porcja jest ogromna i bardzo smaczna. Na Madagaskarze za langusty placilem podobnie 40000 Ar, ok. 10 Euro.
A props swahili, to wiki twierdzi, że komorski należy do tej samej rodziny. Czyli pewnie to coś w stylu próbowania dogadać się po polsku w Czechach albo w Bośni - można się starać ale nie zawsze się uda.
@pbak - piszesz dość pozytywnie o Farida Lodge, natomiast na Bookingu ma kilka skrajnie negatywnych opinii.Zależy jak się trafi, czy po prostu malkontenci? Domki jako takie na zdjęciach (z Bookingu) raczej nie wyglądają zachęcająco.
W Farida Lodge nocowalem w glownym budynku (to ten, z tarasem i widokiem na ocean) wiec nie wiem, jak wyglada sytuacja w domkach. Moze dla pewnosci przy rezerwowaniu trzeba wybrac ten pokoj. Jak skanuje na szybko komentarze w Bookingu, to niektore sa troche w stylu: jade do taniego hotelu w biednej Afryce i oczekuje luksusu (palenie smieci na plazy, brak szyldu, internetu czy problem z woda). Z niektorymi zupelnie sie nie zgadzam - obsluga byla bardzo mila i pomocna i sniadanie smaczne.
Relacja super, właśnie zaczęłam poważnie rozważać wakacje na Komorach!@pbak mógłbyś powiedzieć, ile dni byliście na miejscu i ile was to całościowo kosztowało (bez lotów z Europy)? Próbowałam policzyć dni w relacji, ale się pogubiłam
:P
Na miejscu bylismy 8 dni, od soboty do nastepnej niedzieli. Szczerze mowiac nie pamietam ile wydalismy na miejscu. Tak na moje wyczucie bylo drozej niz np w Azji Pd ale ciut taniej niz Afryce kontynentalnej czyli np w Senegalu czy Tanzanii.
Z rzeczy bardziej znajomych jest też kwitnący ananas i wysoka palma.
Końcówka wędrówki to kawałek ostro pod górę, aż w końcu jesteśmy na miejscu. Trzeba wytężyć wzrok, wysoko nad nami zwisają z drzewa rudawki - czyli inaczej mówiąc ogromne nietoperze. Wystętpują tylko na Komorach i są naprawdę spore - rozpiętość skrzydeł dochodzi u dorosłych osobników do półtora metra.
Stoimy tak i przez dłuższy czas patrzymy na te śmieszne zwierzęta - niektóre latają nad nami, inne leniwie wiszą na gałęziach. Mniej śmieszne zwierzęta też dają znać o sobie - w okolicy jest masa komarów, jakoś niespecjalnie przejmujących się repelentami.
Wracamy z dżungli, bierzemy nasze bagaże i zmieniamy lokum. Z luksusów przenosimy się do bungalowów po drugiej stronie miasta. Wody bieżącej brak, wiatraka też, moskitiera pełna dziur. Za to jest jakoś tak bardziej lokalnie i przyjemnie. No i o wiele taniej. A w gratisie mamy szum fal, bungalowy są nad samym oceanem.
Druga połowa dnia to wielkie leniuchowanie. Wynajmujemy łódź i płyniemy na niewielką, niezamieszkaną wyspę w okolicy Nioumachoua. Przez chwilę mamy ambitne plany niewielkiego trekkingu - podobno są tu resztki zabudowań po dawnej kolonii dla trendowatych. Ale kończy się tylko na krótkim spacerze wzdłuż plaży. Resztę popołudnia spędzamy na wylegiwaniu się na słońcu i snorklowaniu. Plaża jest czysta, woda ciepła i przejrzysta, ludzi brak - prawie jak na Malediwach.
Nadchodzi wieczór, dziś w planie mamy spotkanie z kulturą wysoką. W centrum miasta lokalna grupa teatralna urządza przedstawienie. Godzina rozpoczęcia jest raczej umowna, najpierw czekamy na zapadnięcie zmroku, potem na koniec filmu akcji i na zebranie się całej publiczność. Niektórzy z miejscowych są nawet bardziej zmęczeni czekaniem niż my.
Przedstawienie ma charakter edukacyjny. Jest trochę ludowych śpiewów i trochę jednoaktówek na tematy bardziej poważne - jedna ze scen traktuje o równouprawnieniu kobiet, druga o szkodliwych skutkach wyrzucania śmieci na plażę.
https://www.youtube.com/watch?v=Pj1q8_u746Q
To rozumiemy, bo dialogi są po angielsku i francusku. Główna atrakcja to występ lokalnego celebryty, który przez dłuższą chwilę opowiada miejscowym o lokalnej historii. Tak nam przynajmniej tłumaczą inni widzowie, monolog celebryty jest w lokalnym języku i poza "mzungu" niewiele udaje nam się zrozumieć.
Ale i tak jest ciekawie. Jako goście honorowi obradowani jesteśmy przez występujących znaczkami z flagą Komorów.
Późną nocą wracamy do naszych bungalowów. Dookoła ciemność, chwilowo wyłączono prąd. Nad nami widać tysiące gwiazd. Po drodze po raz pierwszy podczas naszego wyjazdu spotykamy Bernarda Pustelnika. O Bernardzie więcej w jednym z następnych odcinków.Wydostać się transportem publicznym z Nioumachoua nie jest łatwo. Jedyny oficjalny autobus wyjeżdża o 5 rano. To oznacza bardzo ranne wstawanie a potem bezczynne siedzenie parę godzin w Fomboni na lotnisku, czekając na nasz samolot. Decydujemy się na dłuższe spanie załatwiając sobie busa z naszej poprzedniej, luksusowej lodży. Samochód odbiera nas koło 8, już godzinę później po względnie komfortowej podróży jesteśmy z powrotem na lotnisku.
Robimy niewielkie zakupy w okolicznym sklepie z pamiątkami a potem przechodzimy znajomą nam już procedurę: oddanie bagażu w zamian za plastikowe karty pokładowe, potem kontrola bagażu podręcznego. Przy tej ostatniej mamy dłuższą rozmowę z urzędniczką - nie chcąc zaśmiecać Komorów jeszcze bardziej zbieramy własne zużyte plastikowe butelki, żeby zabrać je potem ze sobą do Europy. Kontrolerce trudno jest zrozumieć, dlaczego po prostu nie wyrzucimy ich gdzieś do rowu przy drodze...
Lot powrotny na Grand Comore nie różni się prawie niczym od poprzedniego: szybki start, szybki serwis pokładowy z wodą i ciasteczkami i już po chwili zaczynamy podchodzić do lądowania. Tylko pilot wprowadza własny element narodowy - jest z RPA i wszystkie swoje komunikaty ogłasza po afrykanersku. Dla miejscowych to chyba i tak mniejsze zło, drugi pilot jest z Czech.
W planach mamy udanie się na północ głownej wyspy Komorów. Taksówkarze lotniskowi oferują ceny trochę z kosmosu więc bierzemy plecaki i idziemu na główną drogę. 10 minut czekania i udaje nam się załatwić transport za o wiele bardziej akceptowalną cenę.
Droga na północ jest w remoncie, Chińczycy kładą asfalt. Z konieczności mamy trochę objazdów ale po niecałej godzinie docieramy do celu naszej podróży. Następne trzy noce spędzimy w Maloudja Bungalows w Mitsamiouli. To miejsce przypomina trochę ośrodek czasowy z czasów PRL - parędziesiąt domków kepmpingowych i stołówka. A że od czasów PRL minęło ładnych parę lat, to i stan domków jest odpowiednio zły. Tylko kilka z nich nadaje się do zamieszkania, więszość jest w stanie mniejszej lub większej ruiny a po niektórych pozostały już tylko fundamenty. O klimatyzacji czy bierzącej wodzie można zapomnieć, prąd raz jest, raz go nie ma.
Długo możnaby wymieniać wady Maloudja, zalety są dwie: jest tanio i lokalizacja jest po prostu bajeczna. Plaża (czysta!), ocean, palmy. Nic, tylko zamówić zimne piwo, usiąść gdzieś w cieniu na piachu i przeczekać południowe upały.
Ja biorę się za czytanie, A. nawiązuje znajomość z lokalnym, niezwykle gadatliwym sprzedawcą olejków. Ten człowiek to typ mitomana i wszystko co mówi trzeba pewnie podzielić przez dziesięć ale pomimo to można dowiedzieć się od niego ciekawych rzeczy.
Podobno ośrodek, w którym jesteśmy, kupiła jakaś firma z Dubaju i zamierza przekształcić go na luksusowy hotel dla bogaczy. Prace mają zacząć się po najbliższej porze deszczowej. W to akurat można uwierzyć, na ścianie stołówki wisi oprawiony w ramki dokument z pieczątką prezydenta Komorów i jakimiś krzaczkami po arabsku. A ludzi płacących spore pieniądze za takie widoki na pewno znajdzie się sporo.
Podobno pozycja społeczna mężczyzny w lokalnej społeczności zależy od rozmachu imprezy weselnej. Im bardziej wystawna, tym większy późniejszy szacunek w okolicy, przez co sporo ludzi zadłuża się po uszy i spłaca potem pożyczki przez resztę życia. Wyróżnia się tu tzw. małe i duże wesela i tylko ci, których stać na tą drugą imprezę trafiają do prawdziwej elity. Reszta mieszkańców winna oddawać im cześć i być praktycznie na każde ich zawołanie. Obecny prezydent Komorów walczy z tym zwyczajem, ale jako że sam nie urządził sobie dużego wesela, nie zawsze znajduje posłuch wśród swoich obywateli. Ta informacja po części pokrywa się z tym, co przeczytaliśmy w podręcznikach i obserwowaliśmy podczas naszej podróży, pytanie tylko, czy rzeczywiście zjawisko to jest aż tak ekstremalne.
Podobno miejscowa kobieta ma się szanować i dbać o honor. Jeżeli przytrafi jej się jakaś przygoda z mężczyzną, który potem nie kwapi się do ożenku, to perspektwy takiej dziewczyny już-nie-dziewicy są średnio optymistyczne. Najczęściej kończy jako prostytutka w Moroni. W to też, niestety, nietrudno uwierzyć.
Z innych ciekawszych rzeczy, nasz sprzedawca olejków ma podobno w okolicy własny pensjonat i po remoncie podczas najbliższej pory deszczowej też ma zamiar otworzyć go dla turystów. A za parę lat ma w planach kandydowanie w wyborach prezydenckich. Spore ambicje jak na człowieka, który spędza całę dnie przy swoim małym stoliku z buteleczkami wypełnionymi olejkami.
Z nastaniem popołudnia upał się zmniejsza a plaża zapełnia się ludźmi. Jest środek tygodnia, niby wszyscy powinni być w szkole albo w pracy, ale zamiast tego wolą widocznie kąpać się w oceanie albo grać w siatkówkę. Pomimo dosyć tradycyjnego, muzułmańskiego społeczeństwa nie widać tu też żadnego podziału - obie płcie bawią się razem.
Zachód słońca przychodzi szybko i jest po prostu niesamowity.
O 19 jest już ciemno. Naszą kolację jemy przy wątłym blasku świetlówki, potem idziemy spać. Jutro w planach wycieczka po okolicy, żeby uniknąć upałów chcemy znowu wstać wcześnie rano.
W nocy coś przebiega po poręczy łóżka i strąca rzeczy ze stolika na podłogę. Gigantyczny pająk? A może szczur? Świecimy latarką ale nie zauważamy w pokoju nic niezwykłego. Tylko zasnąć po czymś takim nie jest zbyt prosto.Podczas następnych dwóch dni urządzamy sobie objazd po północnym krańcu wyspy.
Pierwszy przystanek - okolice Chezani. W tej okolicy znajduje się wyspa o obiecującej nazwie Ile des Tortues. Mamy nadzieję na powtórkę z oglądania żółwi, choć w ciągu dnia i tak pewnie nie dałoby się ich zobaczyć. Nadzieja rozwiewa się dosyć szybko - na wyspe nie udaje nam się po prostu dotrzeć. Ale jakoś się tym nie przejmujemy, i tak jest tu sporo ciekawych rzeczy do oglądania.
Stoimy sobie nad brzegiem oceanu i gramy w różne gry. Na przykład bawimy się w "znajdź rybę na tle piaszczysztego dna". Albo obstawiamy, który krab dotrze pierwszy do krańca kamienia.
Najwięcej frajdy sprawia nam jednak Bernard Pustelnik.
Wspomniane parę wpisów wcześniej stworzenie jest równie pocieszne co ciekawe. Skorupiak ten nie ma własnej muszli, zasiedla te porzucone przez ślimaki. W miarę dojrzewania jeden dom może stać się dla Bernarda za ciasny, porzuca on wtedy swoją muszlę i idzie na poszukiwanie kolejnej, większej. Patrzyć na niebieskie oczka i pomarańczowe nóżki tego zwierzęcia można godzinami.
Spędzamy na plaży ładnych parę godzin, aż upał przegania nas do poliskiego miasta. Tam kupujemy sobie na orzeźwienie lokalny sok z cytryny i czekamy na transport dalej. Szkoda, że nie można zostać tu dłużej, w lokalnej telewizorni będzie piłkarski wieczór.
Kolejny przystanek to Bagwa Kouni. Chcemy zobaczyć tu lokalny meczet, podobno zbudowany jakiś czas temu za pomocą czarów w jedną noc. Taksówkarz podwozi nas pod samą budowlę, podchodzi do siedzących pod świątynią starców i w uniżony sposób prosi o pozwolenie na nasze wejście do środka. Ci leniwie spędzający czas mężczyźni to pewnie lokalna elita, ci szczęśliwcy, którzy mogli zafundować sobie wielkie wesele i teraz wszyscy kłaniają im się w pas. Wspaniałomyślnie zgadzają się na moje wejście, A. jako przedstawicielka płci pięknej ma możliwość podziwiania budowli z zewnątrz.
Meczet jest nawet fajny choć niespecjalnie wyjątkowy. I raczej niewielki, po pijaku ze szwagrem rzeczywiście udałoby się postawić go w jedną noc. Zdjęć w środku nie ma jak robić, więc w zamian jest fotka kozy zamieszkującej wrak samochodu.
Jedziemy dalej, tym razem nad Lac Sale. To jezioro w kraterze wulkanu. Widocznie jest to popularny cel wycieczek, tuż przy drodze lokalny przedsiębiorca rozstawił stragan z nieco tandetnymi pamiątkami. Kupować nie ma co, wdajemy się za to w krótką rozmowę. Zaserwowana jest nam seria pseudo-ciekawostek, raczej z pogranicza urban legend niż nauki, obliczona na wprawienie turystów w zachwyt. Podobno nie wiadomo, jak głębokie jest jezioro. Podobno nurkownie wysłani na jego zbadanie nigdy nie wrócili na powierzchnię. Podobno w wodzie żyją tajemnicze zwierzęta.
Uwalniamy się od natrętnego sprzedawcy i idziemy na spacer dookoła krateru. Widoki, jak to zwykle na Komorach są niesamowite.
Jedziemy dalej. Próbujemy łapać taksówkę, ale zatrzymuje się spora ciężarówka. Widocznie w tym kraju autostop też od czasu do czasu działa, kierowca podwozi nas za zupełną darmochę do celu kolejnego etapu.
Docieramy do zatoki Trou du Prophete. To podobno jedno z najładniejszych miejsc na całej wyspie. Tak piękne, że właśnie tu swój dom mial Bob Denard - francuski najemnik zamieszany w kilka zamachów stanu na Komorach. Trzeba przyznać, że widok z tarasu miał niebrzydki. Pewnie dlatego spędził tu paręnaście lat, przeszedł na islam (zaliczając wcześniej katolicyzm i judaizm...) i dochował się ośmiorga dzieci z sześcioma żonami.
W zatoce robimy sobie przerwę obiadową. Budka zbita z desek, parę stolików, kucharze i kelnerzy w stylu rasta, pasujący raczej do Jamajki. Ale jedzenie jest wyśmienite, chyba najlepsze podczas całego wyjazdu. A do tego domowej roboty wino z kokosa.
Z Trou du Prophete mamy 15 minut piechotą do naszego domku. Zarośnięta droga prowadzi głównie brzegiem oceanu, tylko od czasu do czasu zbacza w głąb lądu. Mijamy grupę miejscowych urządzających sobie grilla - przy 30 stopniach w cieniu taka rozrywka to nie dla nas więc grzecznie odrzucamy zaproszenie do przyłączenia się.
Wieczorami wylegujemy się na plaży i słuchamy fantasmagorii naszego ulubionego sprzedawcy olejków. Nawet nie chcemy myśleć o tym, że niedługo trzeba będzie wrócić do cywilizacji.
Będzie bez fotek; ciekawe czy ktoś to przeczyta:-)
Ostatni dzień. Wstajemy rano, już koło 7 rano jesteśmy na głównej drodze i próbujemy złapać transport do Moroni. Ruch niewielki, przejeżdża jeden samochód co parę minut jakoś żaden się nie zatrzymuje. Póki co jeszcze się nie przejmujemy, wylot mamy dopiero po południu.
Gdy po mniej więcej godzinie czekania zaczynamy zastanawiać się nad alternatywami, nagle zatrzymuje się koło nas taksówka jadąca od strony stolicy. Kierowca tłumaczy, że najkrótszą drogą do Moroni nie ma co się pchać, przebiega ona koło lotniska a akurat dzisiaj na wyspę przylatuje jeden z byłych prezydentów Komorów. W związku z tym drogę blokuje miejscowa ludnośc, tłumnie oczekująca na przyjazd polityka. I to nie, żeby prostestowac ale żeby go radośnie przywitać.
No to pięknie. Pozostaje tylko jedna opcja: jechać do Moroni na około, wzdłuż wschodniego wybrzeża a potem drogą na przełaj wyspy. Ładujemy się do taksówki. Jest troche ciasno, łącznie z kierowcą jest nas 8 osób. Na szczęście po jakimś czasie inni pasażerowie zaczynają wysiadać więc komfort jazdy trochę się poprawia.
Wschodnia część wyspy i jej środek wyglądają jeszcze badziej dziewiczo niż reszta kraju. Podobno jest tam tylko jeden mały hotel, chodź kierowca nie jest pewien, gdzie dokładnie on się znajduje. Brzmi intrygująco, zaczynamy tworzyć plan na ponowną wizytę na Komorach.
Do Moroni dojeżdżamy po godzinie rajdowej jazdy i ścinania zakrętów. Na koniec mamy jeszcze krótką wymianę zdań z naszym szoferem. On z uśmiechem na ustach mówi, że cena za przejast wzrosła. My z uśmiechem na ustach wspominamy parę razy słowo "policja" i to załatwia sprawę.
Mamy niecałe dwie godziny na załatwienie paru spraw. Oddajemy kartę sim i przewodnik po wyspie w Farida Lodge. Potem szybkie ostatnie zakupy na rynku volo volo. Na koniec krótki obiad i czas już jechać na lotnisko.
Zatrzymany taksówkarz twierdzi, że przyjazd prezydenta to żaden problem. No to ruszamy. Odjechaliśmy może 15 minut od miasta, gdy nagle całą szerokość drogi wypełnia tłum ludzi. Wszyscy biegną prosto na nas, coś krzyczą, śpiewają, rzucają kwiatami i machają rękami. Otaczają samochód ze wszystkich stron. Za nimi jedzie parę samochodów wojskowych, dosłownie w ostatniej chwili zjeżdżamy na pobocze. Tuż potem mija nas limuzyna byłego prezydenta. Wszystko trwa może pół minuty, zanim zdążyłem wyjąć i nastawić telefon na nagrywanie, dookoła nas robi się znowu pusto i cicho, jakby nic się nie stało. Ciekawe kiedy tak witać będziemy byłe głowy państwa w Polsce?
Dojeżdżamy na lotnisko. Przebieramy się w bardziej europejskie (czytaj czyste, nie przepocone i mniej zużyte) ubrania, nadajemy bagaż i przechodzimy przez kontrolę paszportową. Teraz trzeba tylko poczekać na przylot naszego samolotu. Salonik vip niby jest, ale jakoś nie udaje nam się tam dostać. Pozostaje zabijać czas w sklepikach z pamiątkami - wszystkie suweniry są raczej tandetne, koszmarnie drogie i bardzo zakurzone. Ewidentnie ruch w interesie jest kiepski.
Odlot następuje o czasie. Po drodze do Addis mamy międzylądowanie na Madagaskarze, w Nosy Be. Niby to prowincja, lotnisko biedne i małe ale widocznie popularne wśród turystów. Do samolotu wsiada sporo ludzi, wszyscy biali, w słomkowych kapeluszach, markowych okularach przeciwsłonecznych. Zaczyna się chaos i wielka zamiana miejsc, tak jakby ludzie nie byli w stanie przetrwać tych parę godzin w samolocie nie mając obok swoich współurlopowiczów. Jakaś dziewczyna usilnie namawia po angielsku zdezorientowanego Komorczyka do ustąpienia miejsca jej chłopakow, bo nie chce siedzieć koło czarnoskórego. Wygląda to na jakieś karykaturalne all incusive. W tym momencie czujemy, że na dobre opuściliśmy naszą biedną ale przyjazną i nieskomercjalizowaną Afrykę.To jeszcze na koniec małe podsumowanie. Ale zanim przejdę do konkretów, będzie parę refleksji.
Nie cierpię spędzać urlopu na plaży. Nie jestem wielkim zwolennikiem oglądania zwierząt. Lubię, kiedy podczas podróży jest parę akcentów historycznych, kulturowych czy religijnych. Czyli to, co jest na Komorach generalnie niespecjalnie mi pasuje, a to, co lubię nie da się w tym kraju znaleźć. Pomimo tego ten urlop należał do najlepszych w mojej długiej historii wyjazdów. Brzmi trochę jak paradoks i dopiero po pewnym czasie uświadomiłem sobie, dlaczego tak jest.
To wszystko przez ludzi. Komorczycy posiadają idealną mieszankę cech potrzebnych do interakcji z zachodnim turystą. Nie są napastliwi ani natrętni, nie traktują człowieka jako chodzącej portmonetki a z drugiej strony są mili i otwarci na innych. A do tego w pozytywny sposób dumni z własnej tożsamości narodowej. W tym kraju można odpuścić sobie stawianie bariery ochronnej, koniecznej w wielu innych państwach Afryki. Nie trzeba mieć oczu dookoła głowy i z każdej strony spodziewać się niebezpieczeństwa (no, może poza nocnym spacerowaniem poboczem drogi). Nie trzeba wychodzić z założenia, że każdy miejscowy chce nas oszukać albo okraść. Można po prostu opuścić gardę i być sobą, przez co podróżowanie jest o wiele mniej męczące i bardziej przyjemne.
To wszystko pewnie zmieni się jeżeli Komory będą cały czas stabilne i będą otwierać się bardziej na globalną turystykę. Zabudowanie dziewiczych dzisiaj plaż wielkimi hotelami wydaję się kwestią czasu. Alternatywa to kolejny zamach stanu i kolejny okres niestabilności. Chciałbym się mylić, ale trzeciej drogi chyba nie ma.
Tak czy inaczej, na Komory trzeba przyjechać póki jeszcze są takie jak teraz.
Na koniec trochę praktyki.
Lot:
Ethiopian z Frankfurtu za 600 eur z groszami - żadna promocja czy error fare. Pewnie trochę da się zbić przez OTA. A jak Ethiopian to da się też za mile z M&M, z niewielkimi dopłatami. Dla porównania, lot z Mayotte na Komory (1 godzina) kosztuje podobno 400 eur.
Lot na Moheli kupiony przez internet w AB Aviation, płatność kartą 45000 kmf za osobę.
Hotele:
W Moroni jest parę hoteli z prawdziwego zdarzenia, do tego lodża w Nioumchoua i rozpadający się ośrodek w Mitsamiouli. Na prowincji ciekawą opcją są bungalowy. To oddzielny budynek z paroma pokojami, w standardzie raczej podstawowym ale mimo wszystko akceptowalnym. Czytaj: toaleta przy pokoju ma prawdziwy sedes a nie dziurę w ziemi. Bungalowy w których byliśmy nie były nijak oznaczone, trzeba po prostu zapytać miejscowych o drogę. Z tego, co nam powiedziano, ich własnością nie jest konkretna osoba ale cała wioska. Przez to wpływy z turystyki są dzielone na wszystkich mieszkańców, bez żadnej niepotrzebnej zawiści i kreowania nierówności społecznych. Taki komunizm na skalę mikro ale widocznie działa.
Nie ma chyba jak tych bungalowów zarezerwować. My mieliśmy szczęście, miejsce dla nas zawsze się znalazło.
Ceny noclegów:
Farida Lodge - 44 eur / pokój
Laka Lodge - 140 eur / pokój
Bungalowy na prowincji - 8000 - 12000 kmf / pokój. Insekty w cenie, na zewnątrz i w środku pokoju.
Jedzenie:
W Moroni jest parę restauracji z prawdziwego zdarzenia, my upodobaliśmy sobie Jardin de la Paix
Na prowincji pozostaje zamawianie posiłków w miejscu noclegu lub też robienie zakupów i przyrządzanie jedzenia we własnym zakresie. Tylko, że oferta sklepów poza stolicą jest mocno ograniczona.
Dania mogą być albo bardzo proste albo bardzo wyrafinowane, jakoś nie udało nam się trafić na coś pośrodku. Ale wszystko było smaczne. Królują ryby i owoce morza, po wizycie na targu volo volo można darować sobie zamawianie mięsa.
Cena obiadu / kolacji to 2000 - 5000 KMF od osoby
Bezpieczeństwo:
Było już wcześniej o zagrożeniach na drodze, innych realnych niebezpieczeństw nie ma a od wybuchu wulkanu czy zamachu stanu ciężko jest się uchronić jak już się to zdarzy. Przestępstw pospolitych nie zaobserwowaliśmy. Spotkane turystki z Mayotte często powtarzały nam, że u siebie nie bardzo mogą chodzić po zmroku a na Komorach czują się idealnie.
Pieniądze:
Frank komorski ma sztywny kurs do euro, płacić można w obu walutach. Bankomatu nie widziałem, karty płatnicze można trzymać głęboko w plecaku.
Ceny w supermarketach znośne choć raczej wysokie w porównaniu do lokalnych zarobków. 1.5l wody kosztuje 300 kmf.
Język:
Francuski, żeby rozmawiać z miejscowymi. Z samym angielskim da się przeżyć, ale trudno będzie komunikować się poza hotelami i restauracjami.
Internet i telefon:
Internet mieliśmy w jednym hotelu i jednej restauracji, transfer bez rewelacji ale maile dało się ściągnąć. Internet w "hot-spotach" wiejskich działa różnie.
Ani polska ani niemiecka karta sim nie dała się zarejestrować w lokalnej sieci, o roamingu można zapomnieć. Lokalna karta z doładowaniem jest dobra do dzwonienia, z smsami można być różnie a internetu przez telefon nie próbowaliśmy. Czyli jednym słowem to idealne miejsce na cyfrowy detox.
Zakupy:
Olejki różnego rodzaju. Jakościowo podobno bardzo dobre, przynajmniej według mojej A. Kosztują ułamek tego, co w Europie - czyli ok 10 eur za butelkę wartą u nas ponad 80 euro.
Trendsetterki mogą na targu kupić sobie środki na lokalną maseczkę przeciwsłonecznę. Czyli to białe cudo, które ma na twarzy kobieta na środku zdjęcia.
A i tak dla nas najlepszą pamiątką była wpinka w klape z flagą Komorów, którą dostaliśmy od miejscowych.