0
pbak 21 grudnia 2017 23:02
fad2.jpg



fad5.jpg


Główną atrakcją Fadiouth jest cmentarz. Jakkolwiek makabrycznie to może zabrzmić, to miejsce ma rzeczywiście swój urok. Żeby się tam dostać przechodzę przez kolejny most. I moim oczom ukazuje się las... krzyży. Są wszędzie, powtykane w groby, usypane oczywiście z muszelek. Gdzieś w oddali pochowani są muzułmanie, widać to po innym kierunku zakopania ciał. To kolejna specyfika tego miejsca, przedstawiciele obu religii spoczywają na wieczność praktycznie koło siebie.

fad3.jpg



fad4.jpg


Wracam na główną wyspę. Jest 3 po południu ale upał jest niemiłosierny. Czas na piwo. Trochę przypadkiem trafiam na małą lokalną knajpę i szybko znajduję wspólny język z właścicielką. Pochodzi z Wysp Kanaryjskich, przyjechała tu parę lat temu i wyszła za mąż za miejscowego faceta, 20 lat młodszego od siebie. Dzięki niej dowiaduję się wielu ciekawych rzeczy o okolicy.

Wychodzi na to, że ta sielska koegzystencja religii to żadna lewacka bajka dla turystów tylko prawda. Chrześcijanie i muzułmanie wspólnie uczestniczą w weselach, pogrzebach, mieszkają koło siebie. Na wyspie jest parę kościołów, trochę mniej meczetów ale nie ma mowy o żadnym jihadzie i inkwizycji. Normalnie raj na ziemi.

Wżenienie się w miejscową rodzinę jako przedstawicielka rasy białej to temat bardziej skomplikowany i podobno początki były trudne. Samo wykręcenie się od wspólnego mieszkania z całą duża resztą sióstr, braci i kuzynów małżonka trwało długo, do tego dochodzi jeszcze traktowanie Europejki jak chodzącego worka pieniędzy. Ale podobno teraz wszystko jest w porządku. Normalnie raj na ziemi po raz drugi.

Rozmawiamy na różne tematy ponad godzinę. Potem upał słabnie i ruszam na dalszą włóczęgę po Fadiouth.

fad6.jpg



fad7.jpg



fad8.jpg


Przed wieczorem padam z nóg. Wracam na stały ląd. Funduję sobie dobrą rybę w restauracji przy moście, z widokiem na wyspę i rybaków.

fad9.jpg


Zanim zapadną całkowite ciemności, wracam do swojego hotelu. Nie ma prądu, bateria w laptopie nie starcza na długo więc idę wcześnie spać. Gdzieś w oddali słychać porykiwanie osła.Ostatni dzień w Senegalu.

Wstaję wcześnie rano, na dworzu jest jeszcze znośnie chłodno a upał nastanie dopiero za parę godzin. Szybko jem śniadanie. Podłoga mojej jadalni też usypana jest muszlami, czuję się jakbym ponownie był na wyspie.

Idę znowu w kierunku mostu łączącego Fadiouth ze stałym lądem. Jest odpływ, tam gdzie wczoraj była woda, dziś widać dno. Wyspę oddziela teraz tylko wąska na kilkanaście metrów cieśnina. A na niej wre praca, rybacy próbują zarobić na swoje życie. System pracy wygląda na wystandaryzowany: jeden z chłopaków zostaje na brzegu, reszta w wąskiej łupiance zatacza na wodzie półkole wypuszczając przy tym sieć. Przypływają z powrotem na brzeg kawałek dalej a potem wszyscy próbują wyciągnąć sieć wraz z zawartością.

fd11.jpg


W porównaniu z rybakami z Saint Louis wygląda to na prowizorkę a i ryby są też o wiele mniejsze. No i rybacy jakoś bardziej wstydliwi, tylko jedna grupka nie miała nic przeciwko robieniu zdjęć.

Od czasu do czasu podchodzi do nich ktoś z wioski i kupuje świeżo złowiony towar.

fd12.jpg


Korzystając z odpływu mieszkańcy wybierają się też na dalsze spacery albo nawet na przejażdżki po wyschniętym dnie.

fd16.jpg


Znowu włóczę się wąskimi uliczkami po wyspie. Urządzam bitwę na muszelki z miejscowymi dzieciakami. Wdaję się w krótką rozmowę z bywalcami lokalnego baru. Wbrew nazwie tego przybytki większość z nich jest raczej fanami Krysi Ronaldo. Gonię jednoszczypcowe kraby po dnie morza. Odpędzam się od handlarzy pamiątkami - dziś jest ich jakby więcej, pewnie dlatego, że przed południem na wyspie jest o wiele więcej turystów. Przy takim nicnierobieniu czas płynie szybko.

fd6.jpg



fd14.jpg



fd13.jpg



fd17.jpg



fd15.jpg


Późnym popołudniem idę na obiad do restauracji znanej mi z poprzedniego dnia. Kelnerka poznaje mnie i pyta, czy wczoraj przypadkiem czegoś u nich nie zostawiłem. Mówię, że nie, na to ona przynosi mi mój żel do dezynfekcji rąk. Nawet nie zauważyłem, że go zgubiłem. I mimo wszystko jestem w szoku, że ktoś mi go bez pytania oddał.

Ostatnie wyzwanie podczas wyjazdu, trzeba się teraz jakoś dostać na lotnisko. Internet twierdzi, że wraz z otwarciem nowego portu utworzono też połączenie autobusowe z Mbour. Biorę więc mój bagaż z hotelu, łapię po raz ostatni sept-place i za jakieś grosze w ciągu niecałej godziny dojeżdżam tam z Joal.

Na dworcu w Mbour chaos i zgiełk. I nikt nie ma pojęcia o żadnym nowym autobusie. Rozmawiam z paroma osobami w dosyć szybko klarują mi się dostępne opcje. Albo za 11000 franków jak król pojadę taksówką specjalnie dla mnie pod sam terminal albo za 1500 cfa sept-place podrzuci mnie na skrzyżowanie jakieś 2 km od lotniska. Wybieram drugą opcję.

Dosyć długo czekam na zapełnienie się samochodu, w międzyczasie urządzam sobie pojedynek na głupie miny z miejscową dzieciarnią.

fd18.jpg


W końcu ruszamy, kolejna godzina kulenia się na tylnym siedzeniu i jestem prawie u celu. Lotnisko jest już w zasięgu wzroku a na skrzyżowaniu czeka parę taksówek. Za 500 franków podwiozą mnie pod same drzwi terminala. Cena kusząca, zarzucam więc pierwotny plan pokonania tych ostatnich 2 km na piechotę. A do tego i tak oszczędzam, ten nieistniejący autobus z Mbour miał teoretycznie kosztować 3000 cfa. Znowu troche czekam na zapełnienie się taksówki. W międzyczasie podziwiam podwozia przelatujących samolotów, podchodzą do lądowania tuż nad moją głową.

Równo z zachodem słońca dojeżdżam na lotnisko. Pozostaje tylko przetrwać teraz 6 godzin do wylotu. Wydaję resztki pieniędzy na piwo i średnio strawne kanapki. Przebieram się w bardziej wyjściowe ubranie żeby nie straszyć ludzi w Europie. Rozmawiam z Francuzką, która spędziła tu parę tygodni kręcąc telenowele dla lokalnej telewizji - to jej pierwszy pobyt w Afryce ale cieszy się, że nie miała problemów z dogadaniem sie. Potem przechodzę przez kontrolę zpieczeństwa i paszportów i spędzam ostatnie 1.5 godziny w lounge. Kanapki są tu tak samo niestrawne a w dodatku w rogu sali ktoś głośno chrapie.

Wreszcie dochodzi upragniona 2 w nocy, wchodzę na pokład samolotu i żegnam się z Afryką. Na parę miesięcy, już wiem że niedługo tu wrócę.Na koniec troche praktyki.

Ceny i waluta:
Po części wymienione w relacji. Generalnie na miejscu jest względnie tanio. Względnie, bo to nie Azja ale z drugiej strony wychodzi nie tak drogo jak w wielu innych krajach Afryki podzwrotnikowej.
Można się targować ale ja poza paroma wyjątkami dawałem sobie z tym spokój. Zbicie ceny bananów kupowanych na stragania z 200 do 100 franków, czyli parędziesiąt groszy, było by pewnie możliwe, ale szkoda na to mojego czasu. Ograniczałem się tylko do negocjacji cen noclegów, taksówek i opłat za bagaż w sept-place.
Cash is king, możliwości płatności kartą było niewiele. Bankomatów jest względnie dużo, korzystałem z nich tylko raz, po przylocie na lotnisku. W gotówce miałem euro i dolary, można je wymienić na cfa w bankach albo w kantorach. Kurs euro do cfa jest sztywny.

Język:
Francuski, jak ktoś zna. Jak nie, to da się dogadać po angielsku lub hiszpańsku. Nie wiem, czy to reguła, w tym pierwszy języku z reguły mówili pracownicy hoteli, z tego drugiego korzystałem w restauracjach i rozmowach z przypadkowo poznanymi ludźmi.

Hotele:
Generalnie nie szukałem miejsc najtańszych, miało być względnie czysto i z internetem. Pozytywnie zaskoczyłem się prędkością polączenia z netem. Klimatyzacja nie była o tej porze roku warunkiem koniecznym. Wszędzie w cenie było śniadanie, w stylu francuskim czyli bagietka, coś słodkiego i kawa. Wszędzie poza Dakar International House na wyposażeniu były moskitiery, wychodzi na to, że własną targałem bez potrzeby. W paru miejscach zdarzały się wyłączenia prądu, przydaje się własna latarka lub czołówka. Wszystkie hotele poza tymi w Saint Louis rezerwowałem parę dni wcześniej przez booking.com

Dakar Airport House - wygląda miło ale nie mam pojęcia jak wyglądają standardowe pokoje dla przyjezdnych. Na maps.me zaznaczony jest w dwóch miejscach, prawdziwe jest to dalej od głównej drogi.
Sunu Keur w Saint Louis, 28000 cfa - najlepsze ale i najdroższe ze wszystkich miejsc, w których spałem. Widok z tarasu i genialny dżem na śniadanie to główne zalety tego miejsca.
Hotel du Palais w Saint Louis, 13000 cfa - też przyjemne miejsce, o odpowiednio niższym poziomie ceny i jakości. Za to o wiele bliżej centrum
Dakar International House, 9 eur - coś w stylu klasycznego hotelu w Dakarze. Miła atmosfera, fajni ludzie tylko okolica zupełnie bez sensu - daleko od atrakcji czy węzłów komunikacyjnych
Quicksilver Boardriders Dakar w Ngor (w sensie na stałym lądzie, nie na wyspie), 20 eur - niby dla surferów ale żadnego tam nie widziałem. Mają własny basen, co pewnie w lato jest sporą zaletą.
La Femme Noir w Joal, 27 Eur - to w zasadzie spory dom z paroma pokojami. Obsługa dochodząca, lepiej umówić się na konkretną godzinę przyjazdu. Mało popularny, co jest sporą zaletą bo ma się cały dom dla siebie.

Jedzenie:
Ryby, ryby i jeszcze raz ryby, pod różną postacią ale wszędzie dobre. Dla świętego spokoju nie zaglądałem w restauracjach do kuchni. Zarówno w Saint Louis jak i w Dakarze są dobrze zaopatrzone supermarkety, jak komuś chce się samemu bawić w przygotowanie posiłków.
Można też skusić się na street food w Saint Louis czyli przygotowywane na naszych oczach smażone kulki z ciasta.
sen1.jpg


Bezpieczeństwo:
Dla pewności pytałem o szczegóły przed wychodzenie z hotelu ale w każdym miejscu, w którym byłem było wręcz super-bezpiecznie. Włóczyłem się po Saint Louis po zachodzie słońca z aparatem fotograficznym na wierzchu, wchodziłem w mniej uczęszczane zaułki i ani razu nie miałem żadnej dziwnej sytuacji. To samo w Dakarze i na jego przedmieściach. Odrobina zdrowego rozsądku nigdy nie zaszkodzi.

Ludzie są mili i nie natrętni. Handlarze pamiątkami i naganiacze często zaczepiali mnie próbując coś sprzedać ale nie naciskali, jak nie byłem zainteresowany.

Fotografowanie:

Miejscowi dzielą się na trzy grupy: (i) nie lubią zdjęć i na nie nie pozwalają, (ii) chcieliby ale się boją i nawet jak proszą o zdjęcia to się wstydzą...

sen2.jpg


...oraz (iii) sami zagadują i proszą o fotkę. Ta trzecia grupa była największa i o dziwo, częściej o zdjęcia prosili mnie dorośli niż dzieci.
Czasami nawet sam byłem ukradkiem fotografowany.

sen3.jpg


Tak w wielkim skrócie, Senegal to świetne miejsce dla kogoś, kto jeszcze nie był w międzyzwrotnikowej Afryce. Zero stresów, zero trudności z podróżowaniem, czysty relaks ale bez cepelii i sztucznego udawania specjalnie dla białych turystów.

Dodaj Komentarz

Komentarze (7)

cccc 22 grudnia 2017 03:43 Odpowiedz
pbak napisał:Wieczorem wracam na lotnisko i robię szybkie zakupy alkoholowe, żeby zminimalizować ewentualne problemy żołądkowe w Afryce. Znawcy tematu twierdzą, że to rozwiązanie wcale nie działa, ale ja w to silnie wierze, a wiara czyni cuda. Zgadza sie. :) pbak napisał:Dziesięć minut później jesteśmy na miejscu. Biorę swój plecak, chcę płacić za przejazd. "Pięć tysięcy". "??? umawialiśmy się na trzy". "Nie, pięć!". Witamy w Afryce. :D
don-bartoss 22 grudnia 2017 07:37 Odpowiedz
pbak napisał:Wieczorem wracam na lotnisko i robię szybkie zakupy alkoholowe, żeby zminimalizować ewentualne problemy żołądkowe w Afryce. Znawcy tematu twierdzą, że to rozwiązanie wcale nie działa, ale ja w to silnie wierze, a wiara czyni cuda. Działa i każdy praktyk medycyny ludowej to potwierdzi. Mocny alkohol pozwala odkazić żołądek i przewód pokarmowy, a przy okazji gardło. Jak mnie boli gardło to wypijam kieliszek wódki zamiast faszerować się chemią.
cccc 22 grudnia 2017 07:44 Odpowiedz
Zgadza sie, dobra nalewka prawie na wszystko pomaga, szczegolnie przy sztressach zoladkowych w egzotycznych krajach. ;) W CH na ostry bol gardla, nawet przy anginach lekarze zalecaja jesc zimne lody, nawet w zimie. :D
pbak 22 grudnia 2017 22:17 Odpowiedz
Kiedyś gdzieś czytałem albo słyszałem, że alkohol tak w zasadzie raczej powoduje zatrzymanie szkodliwych rzeczy w organizmie, a jak już się coś złapało, to lepiej to jednak z ciała wyrzucić. Może się jakiś lekarz wypowie, ja zabieram się za dalszy ciąg pisania :-)
reporter 30 grudnia 2017 03:13 Odpowiedz
Super się czyta, miło obejrzeć zdjęcia i krótki filmik który hipnotyzuje nie wiadomo czym.. czekam na więcej :)
tropikey 2 stycznia 2018 07:53 Odpowiedz
Flaga III Rzeszy powiewająca nad jedną z łódek mnie rozbroiła. Mają fantazję :DGratuluję ciekawej relacji!Wysłane z mojego P9 przy użyciu Tapatalka
miloszp 2 marca 2018 09:31 Odpowiedz
pbak napisał:"Dakar Airport House?" pytam. "Oui, oui. 10 tysięcy". "Coooo? Nie ma mowy, zapłacę najwyżej 3". "Ok, niech będzie". Hm, coś za szybko poszło. Wiem, że przepłacam, za tą cenę można dojechać o wiele dalej niż do mojego hotelu ale po parunastu godzinach na nogach, w środku nocy nie mam ochoty targować się dalej. I tak płacę w końcu tylko niecałe 5 euro, szkoda mi tracić czas na zbicie parudziesięciu centów. Wsiadamy do samochodu, kierowca pyta, gdzie ma jechać. "Dakar Airport House" mówię i po jego minie widzę, że nie ma pojęcia, gdzie to jest. Zaczepia jednego znajomego, potem drugiego aż w końcy błagalnie patrzy na mnie. Otwieram rezerwacje z bookingu i daję mu numer telefonu do hotelu. Dzwoni, po chwili rozmowy twarz robi mu się jeszcze bardziej zdziwiona, ale przynajmniej odjeżdżamy z lotniska. Jedziemy paręnaście minut, kierowca cały czas wisi na telefonie ale chyba niewiele mu to pomaga bo kręcimy się trochę w kółko. Zjeżdżamy z głownej drogi gdzieś w jakieś ciemne peryferia. Coś mi tu nie gra, hotel miał być przy głównej drodze. Robi się nieciekawie, ale po chwili dostaję do ręki telefon. Chłopak z hotelu mówi mi, że na google maps miejsce zaznaczone jest w złym miejscu. Na moim maps.me widocznie też. Ale numer, z którym rozmawiam jest tym samym, który mam w rezerwacji a recepcjonista na moje pytanie bez zastanowienia podaje prawidłowy adres hotelu. Aha, dodaje też, że nie mają już wolnych pokoi bo gdzieś im zginęła moja rezerwacja, ale żebym przyjechał, coś się wymyśli. No dobra, to jedziemy dalej. skad ja to znam, w naszym przypadku niestety mimo wielu prób telefonu nikt nei odebrał i po długim szukaniu taksówkarz nas olał a my odpsucilismy sobei nocowanie w tym przybytku.