0
pbak 21 lutego 2017 03:42
hab4.jpg


Przed południem jesteśmy na miejscu, oddajemy się pod opiekę młodej przewodniczki, która oprowadza nas po tym ciekawym miejscu.

Estancia to żywy (no, w przenośni) pomnik historii kolonizacji tego skrawka kontynentu amerykańskiego. Założona przez Thomasa Bridgesa, emigranta z Anglii, sierotę znalezionego pod mostem, przygarniętego przez pastora który później z rodziną i przybranym synem wyemigrował do Ameryki i założył pierwszą bazę misjonarską na Falklandach. Stamtąd pastor chciał nawracać miejcowych indian, ale jakoś nie za bardzo mu to wychodziło i w końcu wrócił do domu. Sam Thomas zdecydował się zostać, wyprosił sobie u prezydenta Argentyny ten kawałek ziemi i wraz ze swoją żoną zajął się hodowlą owiec. A w wolnych chwilach pracował nad słownikiem indiańsko-angielskim, istny człowiek renesansu. Jego potomkowie kontynuowali dzieło seniora rodu a syn napisał nawet na tem temat książkę, przybliżając potomnym pionierskie szczegóły kulturalnego podboju tych ziem. Hodowla owiec działała dobrze do momentu zbudowania pod koniec XX wieku drogi łączącej estancię z resztą świata - łatwiejszy dostęp przełożył się szybko na gwałtowny wzrost kradzieży zwierząt.


hab1.jpg


Nasza młoda przewodniczka oprowadza nas po starych zabudowaniach, jednocześnie opowiadając trochę o sobie. Przyjechała tu z Buenos Aires na paromiesięczny staż i powoli przyzwyczaja się do mieszkania z daleka od cywilizacji, w miejscu, gdzie prąd jest z generatora a internet nie dociera. Im dłużej tu jest tym mniej chce się jej wracać do domu. Coś musi być w tym Buenos, że każdy kogo spotkaliśmy na wyjeździe stamtąd ucieka...

Poza samymi budynkami gospodarczymi na estancii zwiedzić można też osobliwe muzeum kości. Jedna z żon kolejnego z członków rodu Bridgesów zajmowała się badaniem szkieletów lokalnych zwierząt. Jej bogata kolekcja dostępna jest teraz dla potomnych, ze szczególnym uwzględnieniem młodych naukowców zjeżdżających tu z całego świata na praktyki. Jedna z takich pasjonatek oprowadza nas po muzeum, wprost promieniejąc ze szczęścia i możliwości obcowania z takimi eksponatami. Z entuzjazmem opowiada o tym, jak każdego dnia rano budzi się i widzi przez okno najwspanialszy widok na świecie - kości wieloryba...


hab2.jpg


W drodze powrotenj do miasta zajeżdżamy do pobliskiej malutkiej miejscowości na obiad. Restauracja ma swój klimat - parę stolików, na ścianie portety Che Guevary i Chaveza a w rogu prawdziwy adapter, z którego dobywają się dźwięki szlagierów sprzed 50 lat. Jedzenie jest wyśmienite.


hab5.jpg


Wracamy do Ushuai, robimy w supermarkecie ostatnie zakupy winno-słodyczowe. Oddajemy samochód, idziemy na pożegnalną kolację w naszej ulubionej restauracji. Potem wracamy do hotelu i zamawiamy śniadanie na wcześnie rano oraz taksówkę na lotnisko. Jutro wracamy do Europy. To będzie długa podróż, dłuższa niż myślimy.Rozdział 11 - zaczynamy powrót do Europy

Pobudka skoro świt, jemy szybkie śniadanie a potem taksówką jedziemy na lotnisko. Udaje nam się stanąć w kolejce do odprawy tuż przed dużą grupą turystów, którzy podjechali autokarem. 5 minut czekania, przy okienku oddajemy nasze bagaże i dostajemy karty boardingowe, niestety tylko na pierwszy lot. Jakoś nas to nie martwi, mamy parę godzin przerwy w Buenos, tam załatwimy sobie resztę.

Lot do AEP mija bez większych sensacji. Lądujemy w stolicy Argentyny w samo południe i od razu czujemy różnicę w klimacie. Ushuaia była przyjemnie chłodna, w Buenos jest upał, duszno a na horyzoncie widać chmury burzowe.

Obsługi TAMu jeszcze nie ma, mają pojawić się parę godzin później. Szybki rzut oka na internet, znajdujemy dobrze wyglądającą restaurację niedaleko lotniska. Pora obiadowa, nie mamy nic innego do roboty więc decydujemy się na krótki spacer a potem przekąszenie czegoś lepszego niż jedzenie samolotowe.

Krótki spacer w palącym słońcu okazuje się trochę bardziej męczący niż myśleliśmy ale w końcu dochodzimy do naszej restauracji. Wygląda ciekawie, trochę z wyższej półki. Klientela to wystrojone i wybotoksowane panienki, młodzi biznesmeni w rozpiętych pod szyją koszulach i dwójka Polaków w luźnych spodniach i przepoconych koszulkach - czyli my. Na szczęście obsługa wydaje się nie przejmować naszym mniej eleganckim strojem i obsługuje nas z taką samą gracją jak wszystkich innych. Tanio nie jest ale jedzenie jest naprawdę świetne. A do tego mają klimatyzację, więc spędzamy tam ponad dwie godziny.


powrot1.jpg


Powrót na lotnisko jest łatwiejszy, upał zelżał a słońce schowało się za chmurami. Idziemy przy nabrzeżu, mijamy wędkarzy, sprzedawców lodów i kolorowe papużki które zleciały się do kosza z chlebem.


powrot2.jpg


Na lotnisku dostajemy nasze karty na lot do Sao Pauo a potem do Europy, przechodzimy przez szybką kontrolę i czekamy na boarding. Ten rozpoczyna się punktualnie, a równocześnie z nim zaczyna się oberwanie chmury. Woda leje się z nieba strumieniami, co chwila strzelają koło nas pioruny. Pomimo tego samolot zaczyna kołować i staje na pasie startowym.

Czekamy, deszcz pada i cały czas grzmi. W końcu po prawie godzinie podjeżdżamy z powrotem do rękawa. Steward informuje nas, że czekając na start zużyliśmy za dużo paliwa i nie starczyłoby go do Brazylii. Tyle, że nie możemy dotankować bo cały czas szaleje burza. Kolejna godzina mija, w końcu przestaje padać a naszym oczom ukazuje się fenomenalny krwistoczerwony zachód słońca.


powrot3.jpg


Widok niesamowity, szkoda tylko, że przez to wylatujemy do Sao Paulo spóźnieni o ponad dwie godziny. Na złapanie lotu do Europy szanse mamy niewielkie...

Lądujemy w Brazylii przed północą, nasz samolot do Frankfurtu odleciał ponad godzinę wcześniej,Rozdział 12 - powrotu ciąg dalszy. Brak zdjęć, bo to głównie użeranie się z pracownikami linii lotniczych :-(

Na lotnisku Sao Paulo czeka na nasz spóźniony samolot ktoś z TAMa. Pasażerowie do Madrytu na lewo, ci do Frankfurtu na prawo, innych przesiadek nie ma. Ludzie lecący do Hiszpanii pędzą na swój samolot, widocznie na nich poczeka. My dostajemy ofertę nie do odrzucenia - lot dopiero jutro wieczorem. Średnio nam się uśmiecha - trzeba będzie kombinować jeszcze jeden dzień urlopu a poza tym utkwić w tak brzydkim mieście jak Sao Paulo to żadna frajda. Próbujemy wraz z paroma innymi pasażerami przekonać chłopaka z obsługi, żeby puścił nas tym samolotem jeszcze dziś do Madrytu albo znalazł inne połączenie do Europy. Ale on chyba niewiele możę, odsyła nas tylko do swojej szefowej przy punkcie odbioru bagażu.

Chcąc nie chcąc wjeżdżamy do Brazylii, przechodzimy obsługę paszportową i idziemy szukać osoby decyzyjnej. Szefowa chłopaka chyba do takich nie należy. Gdy podchodzimy do jej biurka nawet nie raczy na nas spojrzeć tylko rozmawia ze swoją koleżanką o tylnej części ciała Maryny. Gdy tłumaczę jej po angielsku w czym rzecz patrzy na mnie wzrokiem mordercy i cedzi przez zęby "Spanish please". O nie, próbuję stosować sprawdzoną technikę mówienia po angielsku, żeby podsłuchać co obsłyga ustala ze sobą po hiszpańsku. W tym przypadku jedynym efektem jest odesłanie nas do głównego biura TAMa w hali odlotów.

Odyseja trwa dalej, wraz z bagażami i paroma innymi pasażerami w podobnej sytuacji idziemy do wspomnianego biura. Tam pracownik lini lotniczej wystawia nasze nerwy na próbę. Najpierw nie rozumie w czym problem, przecież lecimy dalej 24 godziny później, więc powinniśmy się cieszyć. Jakoś nie dociera do niego, że ktoś może mieć jakieś umówione spotkania albo inne zobiwązania i chce dotrzeć do domu wcześniej. Parę razy tłumaczymy mu, że może próbować wysłać nas dalej nawet z przesiadką, może być nawet do innego miasta w Niemczech byleby szybciej. Potrzeba trochę czasu na to, żeby jego zwoje mózgowe przeprocesowały tą ewentualność, po czym mówi nam, że innych lotów nie ma.

Rzut oka na tablicę odlotów nad nim i już widzimy, że kręci. Tego dnia leci coś jeszcze do Hiszpanii, potem w nocy są jakieś loty na Bliski Wschód a następnego dnia mamy parę innym samolotów wylatujących o wiele wcześniej niż ten, który nam zaproponowano. To skutkuje zmianą frontu, chłopak z obsługi twierdzi, żę na te loty nie ma biletu. Na lotnisku w Sao Paulo jest darmowy internet, więc wstukuje szybko połączenia do wyszukiwarki i podsuwam mu pod nos - bilety są. Na to on, że musi zadzwonić do tych linii lotniczych i cośtam potwierdzić a o tej porze nikt już tam nie pracuje. No to wyszukuje mu wyniki wyszukiwania z googla z całodobowymi telefonami. Wszystko na nic, ten człowiek jest elastyczny jak szyna kolejowa i wraca do swojej mantry o możliwym wylocie dopiero za 24h.

Dochodzi pierwsza w nocy, nic tu nie wskóramy. Bierzemy voucher na hotel i taksówkę, spróbujemy następnego dnia rano, może w biurze obsługi będzie ktoś inny.

Szczegóły o hotelu lepiej przemilczeć, jedyna pozytywna informacja to taka, że był.

Następnego dnia rano biorę darmowy shuttle bus na lotnisko, żeby ponownie spróbować szczęścia w biurze TAMa. Tym razem za biurkiem siedzą trzy młode dziewczyny. W minutę wyjaśniam im w czym rzecz, drugą minutę zajmuje im znalezienie wcześniejszego połączenia British Airways przez Londyn i przebookowanie biletów. Jak się chce to można. W międzyczasie piszę skargę na pracownika, który tak nieprofesjonalnie potraktował nas wcześniej, do tej pory linia lotnicza nie raczyła mi odpowiedzieć.

Siedzimy na lotnisku, czekamy na odlot naszego samolotu i jemy sushi. Przelotny rzut oka na internet i już mamy strach w oczach - od dzisiaj British Airways ma zacząć strajk. No ku...! Chyba wpadliśmy z deszczu pod rynnę. Idziemy do ich biura na lotnisku, oni o strajku nic nie wiedzą. Checkin rozpoczyna się parę godzin później, żadnych informacji o jakichkolwiek odwołanych połączeniach nie ma. Już w Europie okaże się, że protest załogi ogranicza się tylko do oflagowania paru stanowisk obsługi, bez żadnych negatywnych konsekwencji da pasażerów.

Dalsza część podróży przebiega bez większych problemów. Najpierw długodystansowy przelot samolotem z mikroskopijnymi ekranami i systemem rozrywki z XX wieku. Potem krótkie oczekiwanie na Heathrow i przekombinowany boarding na lot europejski - do samolotu proszeni są pasażerowie biznes klasy, potem posiadacze kart platinium, gold, silver, bronze i jeszcze paru innych kategorii. Dopiero na końcu zostają zaproszeni zwykli śmiertelnicy, czyli z całego samoloty tylko my i dwie dodatkowe osoby.

W końcu, spóźnieni jakieś 18 godzin docieramy do domu.A na koniec trochę konkretów:

Loty
FRA - GRU - EZE, AEP-USH, TAM i Lan
USH - AEP - GRU - LHR - FRA, Lan, TAM a na koniec BA.
500eur

Waluta
1 eur = 16 peso. Wymieniać można w banku ale nam się to nigdy nie udało bo jakoś godziny otwarcia nam nie pasowału. Można próbować wymieniać w sklepie albo po prostu płacić dolarami - w wielu miejscach akceptowana jest amerykańska waluta, resztę dostaje się często w peso.
Karty działają w wielu miejscach, zarówno Visa jak i MC.

Internet
W Ushuai jest darmowy w informacji turystycznej, było też w hotelach i niektórych restauracjach. Prędkośc nawet niezła. Poza miastem a także podczas rejsu nie było ani internetu ani zasięgu komórki.

Noclegi
Ushuaia - airbnb za ok 70eur za noc oraz Hosteria del Recodo 75eur za noc za dwójkę. Oba miejsca jakieś 10 min jazdy samochodem albo taksówką od centrum. Hotele i hostele w centrum mają ceny z kosmosu, nieadekwatne do tego co oferują.
kemping w Parku Narodowym za darmo, w cenie biletu wstępu (210 peso / os)
kemping w Tolhuin 100 peso od osoby

Transport

Taxi z centrum / lotniska do naszego hotelu albo airbnb - 110 - 130 peso.

Wynajęcie samochodu - ok 1000 peso za dzień, bez limitu kilometrów. Braliśmy w Tiger Rent a Car, mają biuro w samym centrum i są otwarci w soboty i w niedziele. Da się znaleźć trochę tańsze samochody ale trzeba je rezerwować dużo wcześniej, co przy naszym spontanicznym podejściu do podróżowania było niemożliwe. Samochód opłaca się o wiele bardziej niż taksówka poza miastem i niż zorganizowane wyjazdy np do Parku Narodowego jak jest się w dwie albo więcej osób. Miejscowi jeżdżą bez szaleństw i w miarę bezpiecznie, przynajmniej w lato.

Rejs Ushuaia - Punta Arenas - cena last minute 1600 usd od osoby, kupowane na miejscu w biurze Australis w Ushuai. Sprawdzałem cenę przez internet, przed wyjazdem - wtedy kosztowało to 2800usd. Podobno ciekawszy jest rejs w drugą stronę, o dzień dłuższy i odpowiednio droższy. Na naszym rejsie mieliśmy fantastyczną obsłuę, szybko nawiązaliśmy kontakt z wieloma osobami przez co potem mogliśmy pozałatwiać sobie parę rzeczy półoficjalnie oraz dowiedzieć się sporo o kulisach organizowania takich wycieczek.


pods1.jpg


Autostop - zadziałał lepiej, niż myśleliśmy. Z Punta Arenas startowały z nami też dwie inne osoby, po drodze widzieliśmy parę innych osób łapiących stopa. Sporo z nich spotkaliśmy później w Ushuai, czyli nie tylko nam udało się dojechać bez problemów. A do tego ma się po drodze widoki ciekawsze niż z autobusu.


pods3.jpg


Jedzenie

Ushuaia
Bar Ideal - porażka na całej linii, lepiej trzymać się z daleka
El Viejo Marino - nasza ulubiona restauracja w mieście, mała i niezbyt turystyczna, za to z fantastycznymi krabami
La Estancia - niby polecana, jedzenie w porządku ale bez rewelacji.
La Sirena y El Capitan - spory kawałek za miastem, w miarę blisko Estancii Haberton. Jeszcze mniejsza i jeszcze bardziej klimatyczna niż El Viejo Marino, jedzenie tak samo dobre

Buenos
Gardiner - niebo w gębie.

Średnio za dwie osoby, główne dania, przystawki i wino płaciliśmy ok 1000 peso, tylko w Buenos zaszaleliśmy bardziej.
Nie trzeba szarpać się na jakieś markowe wino, kieliszek wina domowego kosztuje jakieś 60 - 80 peso i spokojnie da się to pić.
Wina w supermarkecie naprawdę dobrej jakości można dostać za 100 - 150 peso (są nawet takie ze specjalną etykietką dla miłośników Che)


pods2.jpg


Język
W turystycznych miejscach angielski, prz podróży autostopem albo odwiedzaniu głębszej prowincji bez hiszpańskiego się nie obejdzie.

Dodaj Komentarz

Komentarze (2)

gecko 21 lutego 2017 06:34 Odpowiedz
Czyżby pamiętny błąd taryfowy LANu z zeszłego roku? :D
pbak 27 marca 2017 23:28 Odpowiedz
Rozdział 12 - powrotu ciąg dalszy. Brak zdjęć, bo to głównie użeranie się z pracownikami linii lotniczych :-(Na lotnisku Sao Paulo czeka na nasz spóźniony samolot ktoś z TAMa. Pasażerowie do Madrytu na lewo, ci do Frankfurtu na prawo, innych przesiadek nie ma. Ludzie lecący do Hiszpanii pędzą na swój samolot, widocznie na nich poczeka. My dostajemy ofertę nie do odrzucenia - lot dopiero jutro wieczorem. Średnio nam się uśmiecha - trzeba będzie kombinować jeszcze jeden dzień urlopu a poza tym utkwić w tak brzydkim mieście jak Sao Paulo to żadna frajda. Próbujemy wraz z paroma innymi pasażerami przekonać chłopaka z obsługi, żeby puścił nas tym samolotem jeszcze dziś do Madrytu albo znalazł inne połączenie do Europy. Ale on chyba niewiele możę, odsyła nas tylko do swojej szefowej przy punkcie odbioru bagażu. Chcąc nie chcąc wjeżdżamy do Brazylii, przechodzimy obsługę paszportową i idziemy szukać osoby decyzyjnej. Szefowa chłopaka chyba do takich nie należy. Gdy podchodzimy do jej biurka nawet nie raczy na nas spojrzeć tylko rozmawia ze swoją koleżanką o tylnej części ciała Maryny. Gdy tłumaczę jej po angielsku w czym rzecz patrzy na mnie wzrokiem mordercy i cedzi przez zęby "Spanish please". O nie, próbuję stosować sprawdzoną technikę mówienia po angielsku, żeby podsłuchać co obsłyga ustala ze sobą po hiszpańsku. W tym przypadku jedynym efektem jest odesłanie nas do głównego biura TAMa w hali odlotów. Odyseja trwa dalej, wraz z bagażami i paroma innymi pasażerami w podobnej sytuacji idziemy do wspomnianego biura. Tam pracownik lini lotniczej wystawia nasze nerwy na próbę. Najpierw nie rozumie w czym problem, przecież lecimy dalej 24 godziny później, więc powinniśmy się cieszyć. Jakoś nie dociera do niego, że ktoś może mieć jakieś umówione spotkania albo inne zobiwązania i chce dotrzeć do domu wcześniej. Parę razy tłumaczymy mu, że może próbować wysłać nas dalej nawet z przesiadką, może być nawet do innego miasta w Niemczech byleby szybciej. Potrzeba trochę czasu na to, żeby jego zwoje mózgowe przeprocesowały tą ewentualność, po czym mówi nam, że innych lotów nie ma. Rzut oka na tablicę odlotów nad nim i już widzimy, że kręci. Tego dnia leci coś jeszcze do Hiszpanii, potem w nocy są jakieś loty na Bliski Wschód a następnego dnia mamy parę innym samolotów wylatujących o wiele wcześniej niż ten, który nam zaproponowano. To skutkuje zmianą frontu, chłopak z obsługi twierdzi, żę na te loty nie ma biletu. Na lotnisku w Sao Paulo jest darmowy internet, więc wstukuje szybko połączenia do wyszukiwarki i podsuwam mu pod nos - bilety są. Na to on, że musi zadzwonić do tych linii lotniczych i cośtam potwierdzić a o tej porze nikt już tam nie pracuje. No to wyszukuje mu wyniki wyszukiwania z googla z całodobowymi telefonami. Wszystko na nic, ten człowiek jest elastyczny jak szyna kolejowa i wraca do swojej mantry o możliwym wylocie dopiero za 24h. Dochodzi pierwsza w nocy, nic tu nie wskóramy. Bierzemy voucher na hotel i taksówkę, spróbujemy następnego dnia rano, może w biurze obsługi będzie ktoś inny. Szczegóły o hotelu lepiej przemilczeć, jedyna pozytywna informacja to taka, że był. Następnego dnia rano biorę darmowy shuttle bus na lotnisko, żeby ponownie spróbować szczęścia w biurze TAMa. Tym razem za biurkiem siedzą trzy młode dziewczyny. W minutę wyjaśniam im w czym rzecz, drugą minutę zajmuje im znalezienie wcześniejszego połączenia British Airways przez Londyn i przebookowanie biletów. Jak się chce to można. W międzyczasie piszę skargę na pracownika, który tak nieprofesjonalnie potraktował nas wcześniej, do tej pory linia lotnicza nie raczyła mi odpowiedzieć. Siedzimy na lotnisku, czekamy na odlot naszego samolotu i jemy sushi. Przelotny rzut oka na internet i już mamy strach w oczach - od dzisiaj British Airways ma zacząć strajk. No ku...! Chyba wpadliśmy z deszczu pod rynnę. Idziemy do ich biura na lotnisku, oni o strajku nic nie wiedzą. Checkin rozpoczyna się parę godzin później, żadnych informacji o jakichkolwiek odwołanych połączeniach nie ma. Już w Europie okaże się, że protest załogi ogranicza się tylko do oflagowania paru stanowisk obsługi, bez żadnych negatywnych konsekwencji da pasażerów. Dalsza część podróży przebiega bez większych problemów. Najpierw długodystansowy przelot samolotem z mikroskopijnymi ekranami i systemem rozrywki z XX wieku. Potem krótkie oczekiwanie na Heathrow i przekombinowany boarding na lot europejski - do samolotu proszeni są pasażerowie biznes klasy, potem posiadacze kart platinium, gold, silver, bronze i jeszcze paru innych kategorii. Dopiero na końcu zostają zaproszeni zwykli śmiertelnicy, czyli z całego samoloty tylko my i dwie dodatkowe osoby. W końcu, spóźnieni jakieś 18 godzin docieramy do domu.