Ostatniego, trzeciego dnia na wyspie, zameldowaliśmy się w 11-tys. miasteczku Lamu. Shela była malutka, natomiast tutaj zauważyć można było ruch uliczny (oczywiście pieszy, samochodów na wyspie nie ma). Był rynek, fort, meczety, targowiska, główne ulice ze sklepikami. Jednak klimat poprzedniej miejscowości bardziej przypadł nam do gustu. Z mojej strony mogę zasugerować, że lepszym rozwiązaniem jest jednodniowy wypad z Shela do Lamu, niż przenoszenie się. Hotel, w którym przyszło nam spać, był ok. W pełni funkcjonalny, z własnym balkonem z widokiem na ulicę i morze (ale nie otwarte). Zaskoczyła mnie tylko tabliczka zabraniająca sprowadzania obcych do pokoju i prostytucji. Tutaj prostytucja, naprawdę?
Plan na pobyt w mieście mieliśmy taki, by jednak skorzystać z oferty oprowadzenia przez jakiegoś miejscowego. Jednemu już podziękowaliśmy, tragarzowi naszych bagażów. Może nie wspominałem jeszcze o tym, ale małe ma się szanse na noszenie własnych klamotów. Chętnych na to aż za wielu.
Długo nie musieliśmy iść samotnie wzdłuż wybrzeża. Co ciekawe, ci wszyscy interesanci początkowo twierdzą, że nie mają żadnego interesu. Chcą porozmawiać, doradzić, wskazują co warto, a czego nie. Po krótkiej naradzie z żoną uznaliśmy, że ok, bierzemy go. Mówimy, że chcemy żeby nas oprowadził i ile sobie życzy za taką przyjemność. Omar przestawił się jako opiekun na oślej farmie i powiedział to, co chyba wiele już osób słyszało w przeróżnych zakątkach świata. Otóż zapłacimy mu tylko wówczas, jeśli będziemy zadowoleni. A że opiekuje się osiołkami, cały ewentualny napiwek ma zostać przekazany na wyżywienie zwierząt. Gdzieś już to słyszałem…
Oprowadzenie po mieście okazało się dobrym pomysłem, wybór przewodnika właściwy tylko do pewnego momentu, a raczej decyzji. Sami byśmy tyle nie zobaczyli, a dodatkowym plusem był brak oporów z mojej strony do seryjnego robienia zdjęć i kręcenia filmów wśród miejscowej ludności (zapraszam na film, gdzie dosyć dokładnie to zrelacjonowałem). Dowiedzieliśmy się z czego budowane są miejscowe domy, czym zajmuje się miejscowa ludność w wolnym czasie, jak wygląda odnowiony dom od wewnątrz, dlaczego w łazienkach mają akwaria z rybami, odwiedziliśmy targowiska, dzielnice typowo arabskie jak i suahili, cmentarz. Co ciekawe, kilka mijanych osób głośno wyrażało aprobatę, że to właśnie Omar nas oprowadza. Podkreślali, że jest bardzo dobry i uczciwy. Z naszej perspektywy wyglądało to groteskowo. Ale trafił się również rodzynek, który określił Omara oszustem i ostrzegł, byśmy uważali.
Kiedy przyszło do gratyfikacji za przewodnictwo zupełnie przypadkowo dowiedziałem się od Omara, ile kosztuje worek żarcia dla osła. Zaczyna się, pomyślałem. Dałem mu połowę tego (60zł, rzecz charakterystyczna: nadmierna gadatliwość miejscowych zupełnie ustaje w momencie otrzymania kasy), ale powiedziałem też, by załatwił piwo. Cenę podał taką jak w Shela, kasę dostał z góry (standard), po czym złapał jakiegoś znajomego i zlecił mu zrobienie zakupów. Jeszcze chwilę pokłócili się, bo ten drugi nie wierzył mu, że za oprowadzenie Omar dostał 60zł, a najwyraźniej za fatygę przyniesienia piwa dzielili się. Czekaliśmy dosyć długo. W końcu Omar ruszył nieść pomoc, a nas zostawił ze swoimi kolejnymi trzema znajomymi. Na początku wydawali się w porządku. Rozmawiali, pytali jak jest w Polsce. I kiedy wydawało się, że mamy w Lamu pierwszą, neutralną rozmowę, musieli to popsuć. – Naprawdę bardzo mi wstyd, że muszę to mówić, ale wydajecie się takimi sympatycznymi i uprzejmymi ludźmi, że zwierzę się z naszego problemu. Zajmujemy się budową łodzi, którą będziemy zarabiać na życie, ale niestety zabrakło nam środków na jej ukończenie (tu pada kwota ok. 200 zł). Bylibyśmy bardzo wdzięczni, jeśli nas wspomożecie, będziemy codziennie się modlić za was do Boga, dobrze was wspominać, itp., itd…
Niestety, tak to w Kenii wygląda. Żadnej kasy nie dostali. Czas upływał, rozmowa jakby urwała się, a Omara wciąż nie było. Wreszcie zjawił się z pomocnikiem tłumacząc, że trzeba było iść do dalszego, otwartego sklepu. Ale... nie było piwa w puszce, więc wzięli w butelkach. A te, raz że są droższe, dwa - musieli zapłacić kaucję. W Shela w tej cenie miałem piwo zawsze w butelce, o żadnej kaucji nie było mowy. Czuję wałek, złość mnie ogarnia, ale sytuację mam taką, że już zapłaciłem, piwo jest, ale żądają dopłaty i jeszcze przedstawiają świstek, który podobno jest kaucją zwrotną za butelki. Kręcąc głową dopłacam. Jestem zły.
Wracamy do hotelu, wszystkich podbiegających interesantów odprawiam z miejsca. Podchodzi jeszcze jeden. Widząc moje zdecydowanie od razu usprawiedliwia się, że on tak naprawdę nic nie chce. Ale nas zna. Przecież był osobą, która niosła z lotniska do łodzi nasze rzeczy. A skoro jesteśmy znajomymi, to porozmawiamy. Okazuje się, że zaprosił na wieczór do siebie do domu dwójkę Polaków. Polaków? Tu, na wyspie? Nie jesteśmy jedynymi? Tak, przyrządza dla nich wielodaniową kolację w stylu suahili, będzie jego rodzina, po posiłku trochę muzyki na żywo. Piliście sok tamaryndowy? Jest pyszny. A wino kokosowe? Mogę załatwić! Urządza wieczór kulturalny i pomyślał, że skoro ma już dwoje Polaków, to co to za problem zaprosić czworo. Czy reflektujemy? No tak, super pomysł, idziemy. Czytałem w przewodniku o najwyższym zaszczycie, czyli zaproszeniu przez miejscowych do własnego domu na posiłek. Tyle, że sprawa dotyczyła chyba przewodnika o Tajlandii. No ale nie wyprzedzajmy faktów. Dostał zaliczkę, umówiliśmy się, że przyjdzie po nas o 19.30.
Wchodzimy do chaty. Krzeseł brak, siadamy na podłodze. Bieda, połamane łóżka (mamy teorię, że materace schowali dla lepszego efektu). Okno bez szyby, zwykła krata, jak w stajni. Przynajmniej utuczony pająk na ścianie. Butelka po wodzie mineralnej na podłodze, w środku płyn, w sensie wino zwane tutaj mnazi. Kosztujemy z gwinta. Z fermentacją to owszem, miało do czynienia, ale niezbyt długo. Właściciel mieszkania tłumaczy, że jest problem. Nie będzie dwójki Polaków, bo udali się łodzią na zachód słońca (o 19.30 w Kenii jest już ciemno od godziny). W związku z tym on jest stratny i prosi nas o dopłatę za nich. Odmowa. Świetny wstęp. Dostał tylko tyle, na ile umówiliśmy się, po czym wyszedł. Została tylko jego żona (bez słowa przez całą „kolację”) oraz dzieci. Moja żona mówi, że coś jest nie tak, nie czuć w ogóle jedzenia. Co jeśli zaraz tu wróci z kolegami i nas zmasakrują? Staję w drzwiach, tak żeby mieć oko na ulicę, jak i izbę. Po chwili wraca. Sam. Przyniósł kilka samosów (pierożki z nadzieniem) oraz pieczywo przypominające wysuszony naleśnik. To była cała kolacja. Opowiada w jakiej biedzie żyją, że nie ma pracy, łowi ryby, żona analfabetka, szóstka dzieci. Potem zaczął grać i śpiewać. Jako instrumentu używał odwrócone wiaderko. Długo jednak nie wytrzymał bez rozmowy o pieniądzach. Znowu jak to ciężko im żyć, wyjmuje jakieś tabele z rachunkami za szkołę. Cała ta uczta trwała 30 min. Wyszliśmy z poczuciem drugiego już w tym dniu nabiciu w butelkę. Shela to to nie była.
Następnego dnia rano przeprawiliśmy się na wyspę z lotniskiem i odlecieliśmy do Nairobi. Chyba nie muszę wspominać, że zwrotu kaucji za butelki po piwie nie uświadczyliśmy. W planach mieliśmy odwiedziny slumsów Kibera. Mieliśmy nawet rezerwację w jednej z agencji, tyle że samolot lądował w Nairobi spóźniony (po 14). Pozostawało mało czasu na dojechanie na miejsce, skąd startowała wycieczka. Ale przede wszystkim ogarnęła nas niechęć na kolejne miejsce, gdzie brud idealnie współgra z biedą. Jedno Lamu wystarczy. Spontanicznie zrodził się pomysł, by odwiedzić posiadłość-muzeum duńskiej pisarki Karen Blixen (autorka Pożegnania z Afryką). Było tam wreszcie czysto, ładnie, cicho i spokojnie. Dobry, pozytywny akcent na koniec pobytu w Kenii.
675 USD/os. (byliśmy we dwoje) - w cenie odbiór z lotniska + pierwszy nocleg w Nairobi, kucharz + kierowco-przewodnik, auto 4wd, noclegi, wyżywienie (śniadanie, lunch podczas drogi, kolacja), woda, owoce, wszystkie wstępy (to chyba jest najdroższy składnik), na koniec zawiezienie na dworzec kolejowy w Nairobi. I jeszcze kupili nam po kosztach bilety kolejowe (pośrednicy biorą prowizję).Przez pierwsze 4 dni żyliśmy beztrosko i bez wydawanych pieniędzy. No może tylko piwo kosztowało extra.
@Olkasp australken.comByliśmy z przewodnikiem Simonem i mogę go polecić (czytając inne relacje wszyscy go polecali, więc i ja poprosiłem o Simona). Facet ma wiedzę, fajnie opowiada i tak po ludzku fajnie z nim przebywać.
Ostatniego, trzeciego dnia na wyspie, zameldowaliśmy się w 11-tys. miasteczku Lamu. Shela była malutka, natomiast tutaj zauważyć można było ruch uliczny (oczywiście pieszy, samochodów na wyspie nie ma). Był rynek, fort, meczety, targowiska, główne ulice ze sklepikami. Jednak klimat poprzedniej miejscowości bardziej przypadł nam do gustu. Z mojej strony mogę zasugerować, że lepszym rozwiązaniem jest jednodniowy wypad z Shela do Lamu, niż przenoszenie się. Hotel, w którym przyszło nam spać, był ok. W pełni funkcjonalny, z własnym balkonem z widokiem na ulicę i morze (ale nie otwarte). Zaskoczyła mnie tylko tabliczka zabraniająca sprowadzania obcych do pokoju i prostytucji. Tutaj prostytucja, naprawdę?
Plan na pobyt w mieście mieliśmy taki, by jednak skorzystać z oferty oprowadzenia przez jakiegoś miejscowego. Jednemu już podziękowaliśmy, tragarzowi naszych bagażów. Może nie wspominałem jeszcze o tym, ale małe ma się szanse na noszenie własnych klamotów. Chętnych na to aż za wielu.
Długo nie musieliśmy iść samotnie wzdłuż wybrzeża. Co ciekawe, ci wszyscy interesanci początkowo twierdzą, że nie mają żadnego interesu. Chcą porozmawiać, doradzić, wskazują co warto, a czego nie. Po krótkiej naradzie z żoną uznaliśmy, że ok, bierzemy go. Mówimy, że chcemy żeby nas oprowadził i ile sobie życzy za taką przyjemność. Omar przestawił się jako opiekun na oślej farmie i powiedział to, co chyba wiele już osób słyszało w przeróżnych zakątkach świata. Otóż zapłacimy mu tylko wówczas, jeśli będziemy zadowoleni. A że opiekuje się osiołkami, cały ewentualny napiwek ma zostać przekazany na wyżywienie zwierząt. Gdzieś już to słyszałem…
Oprowadzenie po mieście okazało się dobrym pomysłem, wybór przewodnika właściwy tylko do pewnego momentu, a raczej decyzji. Sami byśmy tyle nie zobaczyli, a dodatkowym plusem był brak oporów z mojej strony do seryjnego robienia zdjęć i kręcenia filmów wśród miejscowej ludności (zapraszam na film, gdzie dosyć dokładnie to zrelacjonowałem). Dowiedzieliśmy się z czego budowane są miejscowe domy, czym zajmuje się miejscowa ludność w wolnym czasie, jak wygląda odnowiony dom od wewnątrz, dlaczego w łazienkach mają akwaria z rybami, odwiedziliśmy targowiska, dzielnice typowo arabskie jak i suahili, cmentarz. Co ciekawe, kilka mijanych osób głośno wyrażało aprobatę, że to właśnie Omar nas oprowadza. Podkreślali, że jest bardzo dobry i uczciwy. Z naszej perspektywy wyglądało to groteskowo. Ale trafił się również rodzynek, który określił Omara oszustem i ostrzegł, byśmy uważali.
Kiedy przyszło do gratyfikacji za przewodnictwo zupełnie przypadkowo dowiedziałem się od Omara, ile kosztuje worek żarcia dla osła. Zaczyna się, pomyślałem. Dałem mu połowę tego (60zł, rzecz charakterystyczna: nadmierna gadatliwość miejscowych zupełnie ustaje w momencie otrzymania kasy), ale powiedziałem też, by załatwił piwo. Cenę podał taką jak w Shela, kasę dostał z góry (standard), po czym złapał jakiegoś znajomego i zlecił mu zrobienie zakupów. Jeszcze chwilę pokłócili się, bo ten drugi nie wierzył mu, że za oprowadzenie Omar dostał 60zł, a najwyraźniej za fatygę przyniesienia piwa dzielili się. Czekaliśmy dosyć długo. W końcu Omar ruszył nieść pomoc, a nas zostawił ze swoimi kolejnymi trzema znajomymi. Na początku wydawali się w porządku. Rozmawiali, pytali jak jest w Polsce. I kiedy wydawało się, że mamy w Lamu pierwszą, neutralną rozmowę, musieli to popsuć.
– Naprawdę bardzo mi wstyd, że muszę to mówić, ale wydajecie się takimi sympatycznymi i uprzejmymi ludźmi, że zwierzę się z naszego problemu. Zajmujemy się budową łodzi, którą będziemy zarabiać na życie, ale niestety zabrakło nam środków na jej ukończenie (tu pada kwota ok. 200 zł). Bylibyśmy bardzo wdzięczni, jeśli nas wspomożecie, będziemy codziennie się modlić za was do Boga, dobrze was wspominać, itp., itd…
Niestety, tak to w Kenii wygląda. Żadnej kasy nie dostali. Czas upływał, rozmowa jakby urwała się, a Omara wciąż nie było. Wreszcie zjawił się z pomocnikiem tłumacząc, że trzeba było iść do dalszego, otwartego sklepu. Ale... nie było piwa w puszce, więc wzięli w butelkach. A te, raz że są droższe, dwa - musieli zapłacić kaucję. W Shela w tej cenie miałem piwo zawsze w butelce, o żadnej kaucji nie było mowy. Czuję wałek, złość mnie ogarnia, ale sytuację mam taką, że już zapłaciłem, piwo jest, ale żądają dopłaty i jeszcze przedstawiają świstek, który podobno jest kaucją zwrotną za butelki. Kręcąc głową dopłacam. Jestem zły.
Wracamy do hotelu, wszystkich podbiegających interesantów odprawiam z miejsca. Podchodzi jeszcze jeden. Widząc moje zdecydowanie od razu usprawiedliwia się, że on tak naprawdę nic nie chce. Ale nas zna. Przecież był osobą, która niosła z lotniska do łodzi nasze rzeczy. A skoro jesteśmy znajomymi, to porozmawiamy. Okazuje się, że zaprosił na wieczór do siebie do domu dwójkę Polaków. Polaków? Tu, na wyspie? Nie jesteśmy jedynymi? Tak, przyrządza dla nich wielodaniową kolację w stylu suahili, będzie jego rodzina, po posiłku trochę muzyki na żywo. Piliście sok tamaryndowy? Jest pyszny. A wino kokosowe? Mogę załatwić! Urządza wieczór kulturalny i pomyślał, że skoro ma już dwoje Polaków, to co to za problem zaprosić czworo. Czy reflektujemy? No tak, super pomysł, idziemy. Czytałem w przewodniku o najwyższym zaszczycie, czyli zaproszeniu przez miejscowych do własnego domu na posiłek. Tyle, że sprawa dotyczyła chyba przewodnika o Tajlandii. No ale nie wyprzedzajmy faktów. Dostał zaliczkę, umówiliśmy się, że przyjdzie po nas o 19.30.
Wchodzimy do chaty. Krzeseł brak, siadamy na podłodze. Bieda, połamane łóżka (mamy teorię, że materace schowali dla lepszego efektu). Okno bez szyby, zwykła krata, jak w stajni. Przynajmniej utuczony pająk na ścianie. Butelka po wodzie mineralnej na podłodze, w środku płyn, w sensie wino zwane tutaj mnazi. Kosztujemy z gwinta. Z fermentacją to owszem, miało do czynienia, ale niezbyt długo. Właściciel mieszkania tłumaczy, że jest problem. Nie będzie dwójki Polaków, bo udali się łodzią na zachód słońca (o 19.30 w Kenii jest już ciemno od godziny). W związku z tym on jest stratny i prosi nas o dopłatę za nich. Odmowa. Świetny wstęp. Dostał tylko tyle, na ile umówiliśmy się, po czym wyszedł. Została tylko jego żona (bez słowa przez całą „kolację”) oraz dzieci. Moja żona mówi, że coś jest nie tak, nie czuć w ogóle jedzenia. Co jeśli zaraz tu wróci z kolegami i nas zmasakrują? Staję w drzwiach, tak żeby mieć oko na ulicę, jak i izbę. Po chwili wraca. Sam. Przyniósł kilka samosów (pierożki z nadzieniem) oraz pieczywo przypominające wysuszony naleśnik. To była cała kolacja. Opowiada w jakiej biedzie żyją, że nie ma pracy, łowi ryby, żona analfabetka, szóstka dzieci. Potem zaczął grać i śpiewać. Jako instrumentu używał odwrócone wiaderko. Długo jednak nie wytrzymał bez rozmowy o pieniądzach. Znowu jak to ciężko im żyć, wyjmuje jakieś tabele z rachunkami za szkołę. Cała ta uczta trwała 30 min. Wyszliśmy z poczuciem drugiego już w tym dniu nabiciu w butelkę. Shela to to nie była.
Następnego dnia rano przeprawiliśmy się na wyspę z lotniskiem i odlecieliśmy do Nairobi. Chyba nie muszę wspominać, że zwrotu kaucji za butelki po piwie nie uświadczyliśmy. W planach mieliśmy odwiedziny slumsów Kibera. Mieliśmy nawet rezerwację w jednej z agencji, tyle że samolot lądował w Nairobi spóźniony (po 14). Pozostawało mało czasu na dojechanie na miejsce, skąd startowała wycieczka. Ale przede wszystkim ogarnęła nas niechęć na kolejne miejsce, gdzie brud idealnie współgra z biedą. Jedno Lamu wystarczy. Spontanicznie zrodził się pomysł, by odwiedzić posiadłość-muzeum duńskiej pisarki Karen Blixen (autorka Pożegnania z Afryką). Było tam wreszcie czysto, ładnie, cicho i spokojnie. Dobry, pozytywny akcent na koniec pobytu w Kenii.