Z Chivay do Puno mozna dostac sie bezposrednimi autobusami dla turystow (drogo; oprocz firmy 4M, ktora latwo znalezc w necie, na miejscu znajduja sie tez biura lokalnych agencji, ktore oferuja nieco nizsze ceny i przejazd dobrze utrzymanymi busami), lub z przesiadka, lokalnymi autobusami (tanio, ale dlugo. Koszt ok. 20-30 soli w sumie). Postanowilismy zaszalec i wybralismy autobus 'dla Januszy', za 121 soli za osobe. Departura o 13:00. Czas podrozy do Puno to ok. 6 godzin, po drodze zatrzymywalismy sie w 3 punktach widokowych na szybka fotke (jak na Januszy przystalo).
Pierwszy przystanek na trasie to Mirador de los andes, 4910 m n.p.m. Widoki piekne, wokol snieg i szczyty wulkanow, do tego palpitacje serca spowodowane wysokoscia, tworza niepowtarzalny klimat
;)
Jedziemy dalej, przy drodze co i rusz stadka alpak:)
Krajobrazy sie zmieniaja, kameloidy pozostaja...
Podczas drugiego postoju naszego busika, podziwiamy widoki i fundujemy sobie Mate de Inca, napar z lisci koki i innych andyjskich ziol: dla kurazu!:)
Ostatni postoj to widok na jeziora i flamingi, a potem robi sie juz ciemno i powoli dotaczemy sie do Puno...Docieramy tam okolo 20 i szukamy hostelu 'na pale'. Boczne uliczki Plaza de Armas nocna pora nie robia na nas najlepszego wrazenia, wiec lokujemy sie w pierwszym lepszym hostelu o akceptowalnej cenie i regenerujemy sily. Plan na nastepny dzien: szturm na Boliwie!Dzien 7. Do Boliwii!
Dzien rozpoczelismy spacerem po Puno. Przeszlismy sie po centrum i zahaczylismy o targ. Miasto nie wydalo nam sie specjalnie porywajace i jeszcze przed poludniem postanowilismy wyruszyc ku Boliwii. Naszym celem, na poczatek, byla Copacabana.
Z Puno mozna podrozowac bezposrednio Copacabana i La Paz, sluza temu turystyczne autobusy, o ktorych mozna dowiedziec sie wiecej w internecie albo miejscowych agencjach. My jednak postanowilismy podrozowac lokalnym busikiem do granicy, a po jej przekroczeniu rowniez lokalnym transportem do Copacabany. Aby wydostac sie z Puno w strone Boliwii nalezy w pierwszej kolejnosci dotrzec do Terminala Terrestre (taksowka 4 sole z Plaza de Armas), a nastepnie zapakowac sie do busika w strone granicy. Jadac do Copacabany, najlepszym rozwiazaniem jest podroz busem do granicy w Yunguyo (7 soli, ok. 2 h). Busiki odjezdzaja jak sie zapelnia, na pokladzie poza nami podrozowala tylko miejscowa ludnosc. Jadac w strone granicy mozna obserwowac Jezioro Titicaca, stadka alpak i lam i malutkie wioski. W koncu dotarlismy do Yunguyo, malutkiego przygranicznego miasteczka. Stamtad za 2 sole dojechalismy taksowka do granicy (mozna tez maszerowac, jakos strasznie daleko nie jest, ale wtedy tego nie wiedzialismy). Granice przekroczylismy pieszo, najpierw 'wymeldowujac sie' po peruwianskiej stronie, a potem grzecznie wkroczylismy do Boliwii. Do Copacabany chcielismy podrozowac busikiem, ale akurat zaden nie chcial sie objawic, wiec podjechalismy taksowka (20 bolivianos).
Na granicy...
:)
W Copacabanie nocowalismy w hotelu Wendy Mar, miejsce calkiem OK, a co wiecej zamiast typowego pieczywa z dzemem, oferuje bufet sniadaniowy:) Co do samej Copacabany, miasteczko jest totalnie nastawione na turystow. Nieskonczona ilosc restauracji oferuje mniej wiecej to samo menu: pizza/burger/tacos. Wiekszosc z nich ma tez menu del dia (ok. 15-20 bol.), ktore zawiera zupe + drugie danie (najczesciej ryba albo kurczak z ryzem). Bylismy bardzo glodni, ale bardzo niechetni jedzeniu pizzy i koniec koncow wyladowalismy na 'menu' w restauracji wystylizowanej na wyspy Uros...
Popoludnie spedzilismy spacerujac po miejscie i ogladajac jeden z meczow Euro, popijajac boliwijskie IPA.
No to jedziemy (a wlasciwie plyniemy...) dalej!
Kolejny dzien to Isla del Sol. Uznawszy, ze warto zbadac jakas wyspe na jeziorze Titicaca, i od poczatku odrzucajac jarmark na Uros, postanowilismy uderzyc na Wyspe Slonca. Lodzie z Copacabany odplywaja ok. 8:30, jest kilka firm wyposazonych w nawolywaczy, ktorzy przekonuja, ze zawioza Was tam najlepiej. Warto wiedziec, ze niektore z lodzi plyna tylko do czesci poludniowej/polnocnej, a niktore zatrzymuja sie w obu portach. Roznica miedzy poszczegolnymi firmami istnieje tez w godzinach powrotu (i moze byc to powrot z roznych czesci wyspy). Zdecydowalismy sie na lodke, ktora rano dostarczyla nas na czesc polnocna, natomiast oferowala powrot o 15:30 i 16:00 z czesci poludniowej (oraz bodajze 13:30 z czesci polnocnej). Koszt wyprawy w obie strony to 25 bolivianos/os. Rejs na czesc polnocna trwa niecale 2 godziny. Doplynawszy na wyspe, od razu napatoczylismy sie na plazowa swinie, punkt sprzedazy biletow do ruin i muzeum (10 bolivianos), a takze na Jorge, miejscowego przewodnika, ktory niczym ameba wchlonal nas do swojej grupy...
Stwierdzilismy, ze wlasciwie mozemy kontynuowac ze stadem i dowiedziec sie czegos ciekawego po drodze. Na poczatku zwiedzielismy 'Muzeum zlota', w ktorym jednak zadnego zlota nie ma:) Potem, mijajac punkt kontroli biletow, dotarlismy do ruin i swietej skaly... Tam, po kilku opowiesiach, a takze po goracych zachetach do wypicia wody z rzekomo siwetego zrodelka, Jorge zazadal po 15 bol./os i zniknal;)
Jorge i swiete zrodelko...
Stol rytualny
Nam natomiast pozostalo ok. 2,5 godziny na wyspie i marsz na czesc poludniowa (ktory wg Jorge mial zajac nie wiecej niz 2 h 'powoli, po plaskim terenie'. W rzeczywistosci musielismy sie dosc spieszyc, po pagorkach w dol i w gore, zeby zdazyc na nasza lodz...). To jednak nie koniec niespodzianek! W trakcie wedrowki jeszcze dwa razy natknelismy sie na punkty sprzedazy biletow, ktore chcac niechcac musielismy zaplacic... Bylo to troche irytujace, (niby uduchowiona wyspa a tu taki tourist trap;)) bo nie mielismy o tym pojecia (mogliby to sprzedawac na poczatku jako jeden bilet i oszczedzic dziwnych niespodzianek...) i chociaz koniec koncow pieniadze to niewielkie, cudem wystarczylo nam gotowki...
Ponadto Wyspa Slonca jest zamieszkana przez Indian Aymara, ktorzy poza prowadzeniem restauracji i hotelikow dla turystow, trudnia sie tez ichniejszym rolnictwem, ziololecznictwem itp.
Widoki na wyspie piekne, slonce mocne (chociaz zupelnie teog nie czuc!), tylko te ciagle naciagania na dodatkowe bilety psuja obraz calosci...
Po powrocie na staly lad zafundowalismy sobie menu w jednej z restauracji, a nastepnie wskoczylismy w ostatni w tym dniu autobus do La paz (19:30, 20 bolivianos/os) i opuscilismy Copacabane.Wieczorna eskapada autobusem do La Paz na pewno nie nalezala do najbardziej relaksujacych: wertepy, wertepy i jeszcze raz wertepy..Do tego po drodze przeprawa promowa (dosc prymitywna, wiec niemaly stres dla takiego wodo- i rybofoba jak ja...).
Niemniej jednak, po ok. 4 godzinach od opuszczenia Copacabany dotarlismy do La Paz. Miasto noca nie wygladalo nazbyt zachecajaco...Z okien autobusu moglismy zobaczyc mnostwo smieci i zerujacych w nich bezdomnych psow. Do tego, autobus, ktory mial wysadzic nas na jakims terminalu, zakonczyl kurs doslownie na srodku ulicy. Po obowiazkowym abordazu, zlapalismy pierwsza lepsza taksowke (zaplacilismy mocno zawyzone 15 bolivianos, chociaz cena i tak byla juz stargowana...) i dotarlismy do zabukowanego wczesniej hostelu o wdziecznej nazwie Muzungu. Niestety, nazwa byla jedynym wdziecznym elementem tegoz miejsca...Na miejscu oznajmiono nam, ze nie doataniemy zarezerwowanego wczesniej pokoju z lazienka i zmuszeni bylismy powziac to co bylo czyli pokoj bez lazienki..Pokoj to z reszta w tym przypadku eufemizm, jak dla mnie pomieszczenie przypominalo wiezienna cele, do tego od strony dosc glosnej ulicy.. Niemniej jednak szlajanie sie po nocy po La Paz nie bardzo nam sie usmiechalo,weic wzielismy co dali z zamiarem porannej ewakuacji... To jednak nie koniec rewelacji, nastepnego dnia obudzily mie palpitacje serca i objawy wypisz-wymaluj...kaca! A zareczam, ze zadnej przyczyny takiego stanu rzeczy nie bylo! Diagnoza, z pomoca dr Google, wskazywala na chorobe wysokosciowa... Niefajna rzecz, nie polecam! Powiem tylko,ze resztka sil przemiescilismy sie do naszego drugiego hostelu (B&B York - swietna lokalizacja i ogolnie w porzadku, chociaz internet dzialal jak (a raczej kiedy) chcial...Przypadlosc ma zmusila mnie do pozostania w lozu caly dzien...Tymczasem na ulicach odbywaly sie ichniejsze fiesty i procesje, ktorych niestety nie dane bylo mi ujrzec osobiscie.
A oto widok z jadalni hostelu York:
Nastepnego dnia zywotnosc moja podniosla sie na nieco wyzszy (lecz wciaz nie do konca zadowalajacy) poziom. Korzystajac z dostepnych sil, wyruszylismy na eksploracje miasta. Najpierw udalismy sie na spacer po Mercado de Brujas, targu czarownic, slynacym z handlu suszonymi plodami lam i innymi kuriozami dobrymi na wszystko....
Potem pokrecilismy sie troche po miescie, dosierajac do wegetarianskiej jadlodajni Namaste (polecam bardzo!)
Po konsumpcji (a takze jak sie pozniej okazalo, zjedzeniu mojej karty przez boliwijski bankomat...), udalismy sie na stacje Teleferico i pojezdzilismy troche zolta i zielona linia. Jeden przejazd kosztuje 3 bolivianos, widoki pikne, warto! Teleferico to chyba najnowoczeniejsza zdobycz cywilizacyjna Boliwii;)
Po powrocie (lokalnym autobusikiem, z serii bezprzystankowcow; przejazd 2,50 bol. niezaleznie od dlugosci) do centrum, zablokowaniu utraconej karty (...), zakupie biletow autobusowych do Cuzco na dzien nastepny, wypiciu piwka (z koka), zakonczylismy nasz boliwijski dzien.
Ostatniego dnia w La Paz odwiedzilismy muzeum etnograficzne (nie ma wiele, ale calkiem ok), Plaza Murillo i odbylismy generalne szwendanie ostateczne, a o 16 wsiedlismy do autobusu firmy San Salvador i pomknelismy prosto do Cuzco... Autobus kosztowal nas bodajze 140 bolivianos, swoje lata owa maszyna miala, ale po 13 godzinach (w tym piesze przekraczanie granicy w Desaguardero), dotarlismy do celu.Wygenerowalam piekny wpis i zostal podle pozarty...
:( No nic..sprobuje jeszcze raz:)
Otoz dotarlismy do Cuzco, zabukowalismy sie w hostelu El Puma (calkiem w porzadku i swietna lokalizacja) i udalismy sie na eksploracje. Mimo, ze miasto jest calkiem urodziwe, przerazila nas ilosc turystow i naganiaczy (lunch, dinner, masaz???....). Poeksplorowalismy uliczki i zaopatrzylismy sie w conieco alpakowych produktow i odwiedzilismy Muzeum Inkow.
Nasz poczatkowy plan zakladal 2 dni w Cuzco a potem 5-dniowy Salkantay Trek do Macchu Pichu. Niestety, okazalo sie,ze moje moce na wysokosciach sa znacznie ograniczone i wyszlo na to, ze trzeba dac sobie spokoj z trekkingiem. Sprawa nie do konca prosta, bo zabukowalismy go juz wczesniej i wplacilismy zaliczke, a poza tym wraz z trekkingiem zabukowane byly juz wejsciowki do MP i na MP Montana. Zeby nie stracic pieniazkow i wejsciowek, uzgodnilismy w agencji, ze wezmiemy od nich wycieczke 2-dniowa Sacred Valley + MP. Taka konfiguracja spowodowala, ze mielismy jeszcze 4 dni w Cuzco. Popijajac kraftowe piwko (polecam bar Nuevo Mundo, browaru o tej samej nazwie, duzy wybor peruwianskich piwek z malych browarow), postanowilismy, ze bedziemy sie ewakuowac. Wybor padl na wycieczke do Amazonii. Nastepnego dnia (deszczowego i zimnego z reszta...) obeszlismy kilka agencji i zdecydowalismy sie na 3 dni w parku narodowym Tambopata. Wycieczka kosztowala 180 USD/os, w cenie noclegi, wyzywienie i oczywiscie miejscowy przewodnik wraz z maczeta:) Zeby atakowac dzungle musielismy sie najpierw dostac do Puerto Maldonado. Postanowilismy wreszcie przetestowac na wlasnej skorze oslawiony Cruz del Sur. Przejazd do PM z Cuzco to ok. 10 h (wyjazd wieczorem i ok. 6 rano jest sie na miejscu), koszt: 160 soli/RT/os (kupowane w dniu wyjazdu). Po dotarciu do PM zostalismy odebrani z terminala i przewiezieni do biura miejscowej agencji. Po 2,5 godz czekania pojawil sie nasz przewodnik i zaopatrzeni w kalosze wyruszylismy do dzungli. Nasze koczowisko znajdowalo sie nad Jeziotem Sandoval. Zeby sie tam dostac muselismy najpierw poplynac lodzia po rzece Madre de Dios, nastepnie przejsc kilka km pieszo, a na koncu przeprawic sie lodka po jeziorze...
Bardzo ciekawa relacja!Sprawdza się po raz kolejny jedna rzecz
:D jak dzieje się coś zupełnie niezaplanowanego, w danym momencie tracimy trochę nerwów i gdybamy "można było inaczej, po co zrobiliśmy to zamiast tamto" - to takie historie najlepiej się później wspomina i opowiada
;) Kiedy dalsza część?
Kondor jajo zniósł w wysokich Andach!
:lol: czekam na więcej! też mieliśmy w planach atak na Kanion Colca na własną rękę, ostatecznie z braku czasu zakupiliśmy jednodniową wycieczkę, ale niedosyt pozostał, zwłaszcza jak patrzę na Twoje zdjęcia
;) no i czemu nie byliśmy na targu w Arequipie
:? ten z Cuzco świetnie wspominam
:)
Jezu, super relacja!! A mogę mieć pytanie ile mniej więcej za całe peru i boliwie Ci wyszło?
:) Będę się przymierzał niedługo do tego tematu i próbuję się zorientować całościowo
Hej,Ciezko powiedziec jaki byl koszt calkowity (nie robilismy jakiegos szczegolowego podsumowania), ale wydaje mi sie,ze calosc (ze wszystkimi przelotami) zmiescila sie w ok. 1000 eur na osobe (przy czym zupelnie niczego sobie nie zalowalismy, MP bylismy zmuszeni zrobic dosc drogim sposobem ze wzgledu na opisane wyzej perturbacje, noclegi bralismy zawsze w pokojach 2-osobowych z lazienka, troche piwkowalismy/pisco-sourowalismy itp:)). Unikalismy natomiast typowo turystycznych przejazdow, zorganizowanych wycieczek itp.
Wspaniały opis wyprawy i zdjęcia. Aż się łezka w oku zakręciła na wspomnienie mojej ubiegłorocznej wyprawy do Boliwii, Peru i Chile. Jeśli chcecie poczytać trochę o trekkingu w górach Peru to zapraszam na mojego bloga: http://moje-wyprawy-gorskie.blogspot.co ... -peru.html
Wycieczka po Amazonii 180$ os.Machu picchu ok. 400$ (takie ceny są w internecie).Wychodzi że wszystkie noclegi, przejazdy, przeloty, posiłki i napoje kosztowały mniej niż 2 tysiące złotych.
Kasica88 napisał:Widoki na wyspie piekne, slonce mocne (chociaz zupelnie teog nie czuc!), tylko te ciagle naciagania na dodatkowe bilety psuja obraz calosci...To nie jest naciąganie. Na wyspie żyją różne "comunidades" i pobierają osobno opłaty - stąd to rozdrobnienie i kilka punktów ich poboru. Natomiast zgadzam się, że mogłoby to być lepiej zorganizowane, lub co najmniej turyści winni być skutecznie informowani (najlepiej na łodziach). Takie mankamenty, to niestety częsta bolączka Boliwii.
Z Chivay do Puno mozna dostac sie bezposrednimi autobusami dla turystow (drogo; oprocz firmy 4M, ktora latwo znalezc w necie, na miejscu znajduja sie tez biura lokalnych agencji, ktore oferuja nieco nizsze ceny i przejazd dobrze utrzymanymi busami), lub z przesiadka, lokalnymi autobusami (tanio, ale dlugo. Koszt ok. 20-30 soli w sumie). Postanowilismy zaszalec i wybralismy autobus 'dla Januszy', za 121 soli za osobe. Departura o 13:00. Czas podrozy do Puno to ok. 6 godzin, po drodze zatrzymywalismy sie w 3 punktach widokowych na szybka fotke (jak na Januszy przystalo).
Pierwszy przystanek na trasie to Mirador de los andes, 4910 m n.p.m. Widoki piekne, wokol snieg i szczyty wulkanow, do tego palpitacje serca spowodowane wysokoscia, tworza niepowtarzalny klimat ;)
Jedziemy dalej, przy drodze co i rusz stadka alpak:)
Krajobrazy sie zmieniaja, kameloidy pozostaja...
Podczas drugiego postoju naszego busika, podziwiamy widoki i fundujemy sobie Mate de Inca, napar z lisci koki i innych andyjskich ziol: dla kurazu!:)
Ostatni postoj to widok na jeziora i flamingi, a potem robi sie juz ciemno i powoli dotaczemy sie do Puno...Docieramy tam okolo 20 i szukamy hostelu 'na pale'. Boczne uliczki Plaza de Armas nocna pora nie robia na nas najlepszego wrazenia, wiec lokujemy sie w pierwszym lepszym hostelu o akceptowalnej cenie i regenerujemy sily. Plan na nastepny dzien: szturm na Boliwie!Dzien 7. Do Boliwii!
Dzien rozpoczelismy spacerem po Puno. Przeszlismy sie po centrum i zahaczylismy o targ. Miasto nie wydalo nam sie specjalnie porywajace i jeszcze przed poludniem postanowilismy wyruszyc ku Boliwii. Naszym celem, na poczatek, byla Copacabana.
Z Puno mozna podrozowac bezposrednio Copacabana i La Paz, sluza temu turystyczne autobusy, o ktorych mozna dowiedziec sie wiecej w internecie albo miejscowych agencjach. My jednak postanowilismy podrozowac lokalnym busikiem do granicy, a po jej przekroczeniu rowniez lokalnym transportem do Copacabany. Aby wydostac sie z Puno w strone Boliwii nalezy w pierwszej kolejnosci dotrzec do Terminala Terrestre (taksowka 4 sole z Plaza de Armas), a nastepnie zapakowac sie do busika w strone granicy. Jadac do Copacabany, najlepszym rozwiazaniem jest podroz busem do granicy w Yunguyo (7 soli, ok. 2 h). Busiki odjezdzaja jak sie zapelnia, na pokladzie poza nami podrozowala tylko miejscowa ludnosc. Jadac w strone granicy mozna obserwowac Jezioro Titicaca, stadka alpak i lam i malutkie wioski. W koncu dotarlismy do Yunguyo, malutkiego przygranicznego miasteczka. Stamtad za 2 sole dojechalismy taksowka do granicy (mozna tez maszerowac, jakos strasznie daleko nie jest, ale wtedy tego nie wiedzialismy). Granice przekroczylismy pieszo, najpierw 'wymeldowujac sie' po peruwianskiej stronie, a potem grzecznie wkroczylismy do Boliwii. Do Copacabany chcielismy podrozowac busikiem, ale akurat zaden nie chcial sie objawic, wiec podjechalismy taksowka (20 bolivianos).
Na granicy... :)
W Copacabanie nocowalismy w hotelu Wendy Mar, miejsce calkiem OK, a co wiecej zamiast typowego pieczywa z dzemem, oferuje bufet sniadaniowy:)
Co do samej Copacabany, miasteczko jest totalnie nastawione na turystow. Nieskonczona ilosc restauracji oferuje mniej wiecej to samo menu: pizza/burger/tacos. Wiekszosc z nich ma tez menu del dia (ok. 15-20 bol.), ktore zawiera zupe + drugie danie (najczesciej ryba albo kurczak z ryzem). Bylismy bardzo glodni, ale bardzo niechetni jedzeniu pizzy i koniec koncow wyladowalismy na 'menu' w restauracji wystylizowanej na wyspy Uros...
Popoludnie spedzilismy spacerujac po miejscie i ogladajac jeden z meczow Euro, popijajac boliwijskie IPA.
Kolejny dzien to Isla del Sol. Uznawszy, ze warto zbadac jakas wyspe na jeziorze Titicaca, i od poczatku odrzucajac jarmark na Uros, postanowilismy uderzyc na Wyspe Slonca. Lodzie z Copacabany odplywaja ok. 8:30, jest kilka firm wyposazonych w nawolywaczy, ktorzy przekonuja, ze zawioza Was tam najlepiej. Warto wiedziec, ze niektore z lodzi plyna tylko do czesci poludniowej/polnocnej, a niktore zatrzymuja sie w obu portach. Roznica miedzy poszczegolnymi firmami istnieje tez w godzinach powrotu (i moze byc to powrot z roznych czesci wyspy). Zdecydowalismy sie na lodke, ktora rano dostarczyla nas na czesc polnocna, natomiast oferowala powrot o 15:30 i 16:00 z czesci poludniowej (oraz bodajze 13:30 z czesci polnocnej). Koszt wyprawy w obie strony to 25 bolivianos/os. Rejs na czesc polnocna trwa niecale 2 godziny. Doplynawszy na wyspe, od razu napatoczylismy sie na plazowa swinie, punkt sprzedazy biletow do ruin i muzeum (10 bolivianos), a takze na Jorge, miejscowego przewodnika, ktory niczym ameba wchlonal nas do swojej grupy...
Stwierdzilismy, ze wlasciwie mozemy kontynuowac ze stadem i dowiedziec sie czegos ciekawego po drodze. Na poczatku zwiedzielismy 'Muzeum zlota', w ktorym jednak zadnego zlota nie ma:) Potem, mijajac punkt kontroli biletow, dotarlismy do ruin i swietej skaly... Tam, po kilku opowiesiach, a takze po goracych zachetach do wypicia wody z rzekomo siwetego zrodelka, Jorge zazadal po 15 bol./os i zniknal;)
Jorge i swiete zrodelko...
Stol rytualny
Nam natomiast pozostalo ok. 2,5 godziny na wyspie i marsz na czesc poludniowa (ktory wg Jorge mial zajac nie wiecej niz 2 h 'powoli, po plaskim terenie'. W rzeczywistosci musielismy sie dosc spieszyc, po pagorkach w dol i w gore, zeby zdazyc na nasza lodz...). To jednak nie koniec niespodzianek! W trakcie wedrowki jeszcze dwa razy natknelismy sie na punkty sprzedazy biletow, ktore chcac niechcac musielismy zaplacic... Bylo to troche irytujace, (niby uduchowiona wyspa a tu taki tourist trap;)) bo nie mielismy o tym pojecia (mogliby to sprzedawac na poczatku jako jeden bilet i oszczedzic dziwnych niespodzianek...) i chociaz koniec koncow pieniadze to niewielkie, cudem wystarczylo nam gotowki...
Ponadto Wyspa Slonca jest zamieszkana przez Indian Aymara, ktorzy poza prowadzeniem restauracji i hotelikow dla turystow, trudnia sie tez ichniejszym rolnictwem, ziololecznictwem itp.
Widoki na wyspie piekne, slonce mocne (chociaz zupelnie teog nie czuc!), tylko te ciagle naciagania na dodatkowe bilety psuja obraz calosci...
Po powrocie na staly lad zafundowalismy sobie menu w jednej z restauracji, a nastepnie wskoczylismy w ostatni w tym dniu autobus do La paz (19:30, 20 bolivianos/os) i opuscilismy Copacabane.Wieczorna eskapada autobusem do La Paz na pewno nie nalezala do najbardziej relaksujacych: wertepy, wertepy i jeszcze raz wertepy..Do tego po drodze przeprawa promowa (dosc prymitywna, wiec niemaly stres dla takiego wodo- i rybofoba jak ja...).
Niemniej jednak, po ok. 4 godzinach od opuszczenia Copacabany dotarlismy do La Paz. Miasto noca nie wygladalo nazbyt zachecajaco...Z okien autobusu moglismy zobaczyc mnostwo smieci i zerujacych w nich bezdomnych psow. Do tego, autobus, ktory mial wysadzic nas na jakims terminalu, zakonczyl kurs doslownie na srodku ulicy. Po obowiazkowym abordazu, zlapalismy pierwsza lepsza taksowke (zaplacilismy mocno zawyzone 15 bolivianos, chociaz cena i tak byla juz stargowana...) i dotarlismy do zabukowanego wczesniej hostelu o wdziecznej nazwie Muzungu. Niestety, nazwa byla jedynym wdziecznym elementem tegoz miejsca...Na miejscu oznajmiono nam, ze nie doataniemy zarezerwowanego wczesniej pokoju z lazienka i zmuszeni bylismy powziac to co bylo czyli pokoj bez lazienki..Pokoj to z reszta w tym przypadku eufemizm, jak dla mnie pomieszczenie przypominalo wiezienna cele, do tego od strony dosc glosnej ulicy.. Niemniej jednak szlajanie sie po nocy po La Paz nie bardzo nam sie usmiechalo,weic wzielismy co dali z zamiarem porannej ewakuacji... To jednak nie koniec rewelacji, nastepnego dnia obudzily mie palpitacje serca i objawy wypisz-wymaluj...kaca! A zareczam, ze zadnej przyczyny takiego stanu rzeczy nie bylo! Diagnoza, z pomoca dr Google, wskazywala na chorobe wysokosciowa... Niefajna rzecz, nie polecam! Powiem tylko,ze resztka sil przemiescilismy sie do naszego drugiego hostelu (B&B York - swietna lokalizacja i ogolnie w porzadku, chociaz internet dzialal jak (a raczej kiedy) chcial...Przypadlosc ma zmusila mnie do pozostania w lozu caly dzien...Tymczasem na ulicach odbywaly sie ichniejsze fiesty i procesje, ktorych niestety nie dane bylo mi ujrzec osobiscie.
A oto widok z jadalni hostelu York:
Nastepnego dnia zywotnosc moja podniosla sie na nieco wyzszy (lecz wciaz nie do konca zadowalajacy) poziom. Korzystajac z dostepnych sil, wyruszylismy na eksploracje miasta. Najpierw udalismy sie na spacer po Mercado de Brujas, targu czarownic, slynacym z handlu suszonymi plodami lam i innymi kuriozami dobrymi na wszystko....
Potem pokrecilismy sie troche po miescie, dosierajac do wegetarianskiej jadlodajni Namaste (polecam bardzo!)
Po konsumpcji (a takze jak sie pozniej okazalo, zjedzeniu mojej karty przez boliwijski bankomat...), udalismy sie na stacje Teleferico i pojezdzilismy troche zolta i zielona linia. Jeden przejazd kosztuje 3 bolivianos, widoki pikne, warto! Teleferico to chyba najnowoczeniejsza zdobycz cywilizacyjna Boliwii;)
Po powrocie (lokalnym autobusikiem, z serii bezprzystankowcow; przejazd 2,50 bol. niezaleznie od dlugosci) do centrum, zablokowaniu utraconej karty (...), zakupie biletow autobusowych do Cuzco na dzien nastepny, wypiciu piwka (z koka), zakonczylismy nasz boliwijski dzien.
Ostatniego dnia w La Paz odwiedzilismy muzeum etnograficzne (nie ma wiele, ale calkiem ok), Plaza Murillo i odbylismy generalne szwendanie ostateczne, a o 16 wsiedlismy do autobusu firmy San Salvador i pomknelismy prosto do Cuzco... Autobus kosztowal nas bodajze 140 bolivianos, swoje lata owa maszyna miala, ale po 13 godzinach (w tym piesze przekraczanie granicy w Desaguardero), dotarlismy do celu.Wygenerowalam piekny wpis i zostal podle pozarty... :( No nic..sprobuje jeszcze raz:)
Otoz dotarlismy do Cuzco, zabukowalismy sie w hostelu El Puma (calkiem w porzadku i swietna lokalizacja) i udalismy sie na eksploracje. Mimo, ze miasto jest calkiem urodziwe, przerazila nas ilosc turystow i naganiaczy (lunch, dinner, masaz???....). Poeksplorowalismy uliczki i zaopatrzylismy sie w conieco alpakowych produktow i odwiedzilismy Muzeum Inkow.
Nasz poczatkowy plan zakladal 2 dni w Cuzco a potem 5-dniowy Salkantay Trek do Macchu Pichu. Niestety, okazalo sie,ze moje moce na wysokosciach sa znacznie ograniczone i wyszlo na to, ze trzeba dac sobie spokoj z trekkingiem. Sprawa nie do konca prosta, bo zabukowalismy go juz wczesniej i wplacilismy zaliczke, a poza tym wraz z trekkingiem zabukowane byly juz wejsciowki do MP i na MP Montana. Zeby nie stracic pieniazkow i wejsciowek, uzgodnilismy w agencji, ze wezmiemy od nich wycieczke 2-dniowa Sacred Valley + MP. Taka konfiguracja spowodowala, ze mielismy jeszcze 4 dni w Cuzco. Popijajac kraftowe piwko (polecam bar Nuevo Mundo, browaru o tej samej nazwie, duzy wybor peruwianskich piwek z malych browarow), postanowilismy, ze bedziemy sie ewakuowac. Wybor padl na wycieczke do Amazonii. Nastepnego dnia (deszczowego i zimnego z reszta...) obeszlismy kilka agencji i zdecydowalismy sie na 3 dni w parku narodowym Tambopata. Wycieczka kosztowala 180 USD/os, w cenie noclegi, wyzywienie i oczywiscie miejscowy przewodnik wraz z maczeta:) Zeby atakowac dzungle musielismy sie najpierw dostac do Puerto Maldonado. Postanowilismy wreszcie przetestowac na wlasnej skorze oslawiony Cruz del Sur. Przejazd do PM z Cuzco to ok. 10 h (wyjazd wieczorem i ok. 6 rano jest sie na miejscu), koszt: 160 soli/RT/os (kupowane w dniu wyjazdu). Po dotarciu do PM zostalismy odebrani z terminala i przewiezieni do biura miejscowej agencji. Po 2,5 godz czekania pojawil sie nasz przewodnik i zaopatrzeni w kalosze wyruszylismy do dzungli. Nasze koczowisko znajdowalo sie nad Jeziotem Sandoval. Zeby sie tam dostac muselismy najpierw poplynac lodzia po rzece Madre de Dios, nastepnie przejsc kilka km pieszo, a na koncu przeprawic sie lodka po jeziorze...