0
filipo1986 22 maja 2014 17:25
Witam!

Do napisania relacji z wcześniejszych wyjazdów zabierałem się już kilka razy, jednak zawsze natłok spraw po urlopie powodował, że relacja nie powstawała. Jednak tym razem chciałbym podzielić się opisem wyprawy do RPA, które jest mniej popularną desygnacją, ale kraj ma ogromy potencjał turystyczny przy tym jest przepiękny i zdecydowanie wart odwiedzenia i mam cichą nadzieję, że mój opis skłoni kogoś do odwiedzania Południowej Afryki :) ale po kolei:

SŁOWEM WSTĘPU:

Termin: 24.04.2014 – 11.05.2014
Liczba osób: 5
Waluta: rand - 100 ZAR to około 30 zł (na podstawie kursu z wypłaty z bankomatów)
Brak różnicy czasu.
Wiza – niepotrzebna.

1 DZIEŃ – 24 kwietnia 2014

Przelot do RPA odbywał się na trasie Warszawa – Amsterdam – Johannesburg (AirFrance KLM). Bilet kosztował 2014 zł. Lot, jak to lot - wystartowaliśmy i wylądowaliśmy. W Johannesburgu lądujemy po 21:00. Odprawa paszportowa trwa dość długo (tylko jeden celnik), na szczęście Polacy nie potrzebują wizy. Po wyjściu idziemy odebrać samochód. Zdecydowaliśmy się na wypożyczalnię Budget i Toyotę Corollę. Za 16 dni wypożyczenia, z pełnym ubezpieczeniem i zwrotem w innym miejscu płacimy 1687,45 zł (337,49 zł / osoba). Wypożyczalnia blokuje 3100 zł na karcie kredytowej.

Image

Z wypożyczeniem samochodu mieliśmy dwie obawy. Po pierwsze, że dostaniem stary, zdezelowany samochód – na szczęścia nasza Corolla ma 10 tysięcy przebiegu i w środku pachnie jeszcze nowością. Druga obawa była związana z pojemnością bagażnika. I tutaj bez problemu udało nam się zapakować 5 dużych plecaków i jeszcze mieliśmy w bagażniku miejscu. Pierwszy nocleg chcieliśmy jak najbliżej lotniska – wybór padł na Terrylin Backpackers (http://www.terrylinbackpackers.co.za/), który był położony dosłownie 5 minut jazdy od lotniska. Za 6 osobowy pokój zapłaciliśmy 560 ZAR (112 ZAR / osoba). Hostel godny polecania, jeżeli ktoś chce spać blisko lotniska – miły właściciel, kuchnia do dyspozycji (standard w RPA), basen (także standard w RPA), stosunkowa niska cena.

2 DZIEŃ – 25 kwietnia

W Johannesburgu nie zabawiamy długo, gdyż już rano ruszamy w dalszą drogę (miasto zostawiliśmy sobie do zwiedzenia na koniec podróży). Celem na ten dzień jest miasto Graskop, do drodze chcieliśmy zobaczyć kilka wodospadów. Pierwszy postój robimy w miejscowości Dullstroom. Przyjemna, mała miejscowość, chociaż oprócz kilku restauracji nie ma w niej nic ciekawego. Próbujemy znaleźć sklep z piwem, ale nigdzie go nie ma, dlatego ruszamy dalej. W miejscowości Lydenburg odbijamy na Sabie i przejeżdżamy przez przełęcz Long Tom (widoki po drodze przepiękne, zatrzymujemy się kilka razy na zdjęcia).

Image

Image

W samym Sabie jest jeden wodospad, ale szybko spojrzeliśmy z drogi, że szału nie ma i odbiliśmy z głównej drogi, aby zobaczyć dwa inne wodospady. Po około 20 minutach jazdy samochodem docieramy pod wodospad Lone Creek (wstęp 10 ZAR/osoba). Z parkingu pod wodospad idzie się 5 minut. Prezentuje się całkiem sympatycznie, chociaż spodziewałem się czegoś lepszego.

Image

Wracając do Sabie odbijamy jeszcze w kierunku wodospadu Horse Shoe. Kończy się asfalt, zaczyna się szutrowa droga i dziura na dziurze. Lokalsi poruszają się samochodami terenowymi, lub pick-upami, więc wszyscy nas wyprzedzają, wzbijając przy tym sporo kurzu. Wstęp kosztuje 5 ZAR/osoba, ale i ten wodospad nie powala mnie na kolana.

Image

Wodospad był ostatnim punktem do odwiedzenia tego dnia, zbliżał się godzina 18:00 i tym samym zachód słońca (staraliśmy się unikać jeżdżenia po zmroku), dlatego pojechaliśmy do miasta Graskop, gdzie nocowaliśmy. Wybór padł na Graskop Valley View Backpackers (za 600 ZAR dostaliśmy dwa pokoje, łazienki wspólne, dostępna kuchnia) - http://www.valley-view.co.za. Po kolacji, zaczynamy pić polską wódkę i impreza sama się rozkręca. Dołącza do nas Niemiec, Holendrzy (którzy lecieli z nami samolotem i pierwszą noc spali w tym samym hostelu co my), oraz właściciel.

DZIEŃ 3 – 26 kwietnia 2014

Cały dzień został poświęcony na zwiedzanie Blyde River Canyon, który jest drugim najgłębszym kanionem świata. Można go zwiedzać odwiedzając punkty widokowo i tutaj przydaje się własny samochód. Nie widziałem kursujących autobusów między poszczególnymi punktami, więc nie wiem jak można je zwiedzić bez własnego samochodu (zapewne można wykupić wycieczkę). Generalnie transport publiczny działa w RPA bardzo słabo i wiele osób polecało własny samochód i teraz z perspektywy czasu widzę, że bez samochodu nie zobaczylibyśmy większości rzeczy.

Pierwszym punktem do odwiedzenia było Pinnacle Rock (wstęp 10 ZAR za samochód). W tym miejscu mamy możliwość pierwszy raz spojrzeć na kanion (daje nam to przysmak tego co zobaczymy dalej), oraz ciekawy wodospad.

Image

Kolejnym punktem na trasie było God’s Window (wstęp 10 ZAR za samochód), ale to miejsce na rozczarowuje. Tytułowe „Okno Boga” jest mało ciekawym punktem widokowym (spodziewaliśmy się jednak trochę większego WOW).

Image

Wstępujemy jeszcze zobaczyć Lisbon Falls (wstęp 10 ZAR za samochód). Wodospadów w ciągu ostatnich dwóch dni już trochę było, dlatego i ten nie wywiera na nas dużego wrażenia, chwilę się kręcimy i ruszamy dalej.

Image

Na szczęście kolejny punkt widokowy – Bourke’s Luck Potholes (wstęp 30 ZAR/osoba + 20 ZAR samochód) zwala nas z nóg. Miejsce jest znane z tego, że woda krążąc w skałach wyrzeźbiła specyficzne okręgi. Spędzamy tam dobre kilkadziesiąt minut, rozkoszując się widokami i mocząc nogi.

Image

Image

Image

Three Rondawels, które jest naszym kolejnym przystankiem (wjazd 10 ZAR samochód) to tylko punkt widokowy, ale najlepiej oddaje piękno kanionu.

Image

W planach mieliśmy zwiedzenie kanionu trochę bardziej aktywnie. W tym celu udaliśmy się do Forever Resorts Blyde River Canyon. Z terenu tego hotelu dostępnych jest kilka trekingów (wstęp 50 ZAR/osoba), niestety jest już trochę późno i nie chcieliśmy jechać po zmroku, dlatego z wielkim bólem serca musieliśmy z tej atrakcji zrezygnować.

Zamiast tego pojechaliśmy do jaskini Echo (wstęp z przewodnikiem 60 ZAR/osoba). Całość przejścia zajęła nam około 40 minut i była fajną odskocznią po upałach panujących na zewnątrz (nie mamy zdjęć z tego miejsca). Nocleg mieliśmy zaplanowany z miejscowości Phalaborwa. Spaliśmy w hostelu Elephant Walk (http://www.accommodation-phalaborwa.co.za/) - 120 ZAR osoba w pokoju 10 osobowym (łazienka na zewnątrz), ale właściciel dał nam cały pokój dla naszej piątki i powiedział, że nikogo nam nie dokwateruje. Na koniec powiedział, że Polaków to chyba jeszcze nie było w jego hostelu, ale przyjeżdżają Czesi i my pewnie jak oni lubimy sobie wypić, ale w związku z tym, że większość ludzi wyjeżdża bardzo rano, poprosił abyśmy ograniczyli imprezowanie :)

DZIEŃ 4 – 27 kwietnia 2014

Na ten dzień wszyscy czekaliśmy bardzo długo. Safari. Safari w RPA jest chyba najbardziej dostępne (jeździmy własnym samochodem) i zarazem najtańsze (wjazd 248 ZAR/osoba). Park Kurgera jest wielkości Izraela, więc teren jest ogromny. Na początku chcieliśmy spędzić na terenie parku dwa dni, nocując w obozie, jednak wszystkie miejsca noclegowe były zajęte (rezerwacji chciałem dokonać na trzy miesiące przed wyjazdem). Dlatego w planach był wjazd jedną z bram (Phalaborwa Gate) i wyjazd drugą (Orpen Gate) po drodze wypatrując jak najwięcej. Bramy są otwieranie o 6:00 a zamykane o 18:00, więc mieliśmy prawie 12 godzin na wyśledzenie jak największej liczby zwierząt.

Z początku podłączamy się pod inny samochód i go śledzimy, licząc, że jadą tam „starzy wyjadacze”, którzy szybciej od nas wypatrzą ciekawe okazy. Poruszają się oni jednak asfaltową drogą a nasz zmysł tropiciela podpowiada nam, że zwierzęta mogą się kryć przy mniejszych, szutrowych drogach. Przy najbliższym możliwym odbiciu skręcamy w szuter i jedziemy 20 km/h wypatrując zwierząt. Trafiamy na antylopy, które fotografujemy dość intensywnie, nie widząc, że ten okaz jest najczęściej spotykany w parku i będziemy się na niego natykać praktycznie co chwilę.

[img]http://imageshack.com/a/img837/1932/s7ld.jpg[/img

W RPA był akurat długi weekend, więc spodziewaliśmy się dużych tłumów na drogach, ale na kolejnej drodze byliśmy sami. Za którymś z zakrętów na drodze wyłoniły nam się trzy żyrafy (poza drogą były kolejne trzy). Zatrzymaliśmy się i my i one. One nas obserwowały a my robiliśmy zdjęcia. Podjechaliśmy trochę bliżej i zrobiliśmy kolejne zdjęcia. Żyrafy się do nas przyzwyczaiły i powoli zaczęły schodzić z drogi.

Image

Image

Droga okazała się szczęśliwa po spotkaliśmy jeszcze zebry oraz słonia.

Image

Image

Robimy sobie pierwszą przerwę w obozie. Z tarasu wypatrujemy hipopotamy (niestety obiektyw nie dał rady, więc zdjęć nie będzie). Obozy w którym mieliśmy nocować się świetnie wyposażone, wiele posiada baseny, są restauracje i stacje benzynowe.

Ruszamy dalej, jednak mamy pecha i oprócz kilku słoni i bawoła schowanego mocna za krzakami nie widzimy żadnych nowych okazów. Powoli zbliża się godzina 12:00 a temperatura sięga 35 stopni, więc stwierdzamy, że o tej godzinie zwierzęta chowają się w cieniu i jeszcze trudniej będzie nam je wypatrzeć.

Image

Image

Docieramy do kolejnego obozu, gdzie wypożyczamy grilla (19 ZAR) i grillujemy zakupione wcześniej mięsko. Mieszkańcy RPA mają fioła na punkcie grilla (nazywają go braai), więc miejsca do grilla było dostępne w większości miejsc noclegowych a sklepy uginają się od różnego rodzaju mięs (także takich gotowych, już przyprawionych). Po posiłku musimy się zbierać i powoli ruszać w kierunku bramy wyjazdowej. Mamy poruszać się tylko drogą asfaltową i mam obawy, że nie zobaczymy przy niej żadnych ciekawych okazów (na tej drodze ograniczenie prędkości jest do 40 km/h i widziałem jedną kontrolę prędkości).

Na szczęście zaraz po wyjechaniu z obozu spotykamy Pumbę, oraz stado zebr i żyraf.

Image

Image

Kawałek dalej w wodzie zażywają kąpiel hipopotamy, ale prawdziwa niespodzianka czeka na chwilę później. Na drodze tworzy się korek, podjeżdżamy bliżej i okazuje się, że przy samej drodze leży para lwów. Zastajemy ich w dość dwuznacznej sytuacji :) Przy lwach robi się spore zamieszanie na drodze i tracimy w tym miejscu blisko 1,5 godziny.

Image

Ruszamy trochę szybciej w kierunku bramy. Po drodze kolejne zamieszanie. Gdzieś w drzewie przy samej drodze kryje się lamparty. Część naszej ekipy dostrzega jego cętkowane ciało, ja jednak nie mogę go wypatrzeć. Przy samym wyjeździe trafiamy jeszcze na dwa skradające i polujące lamparty (albo gepardy - dla nas bardzo podobne i nie wiemy jak odróżnić jednych od drugich).

Image

Dzień w Parku Krugera zaliczamy do bardzo udanych, mimo, że nie udało nam się wypatrzeć wszystkich zwierząt z wielkiej piątki. Jednak jak na żółtodzioby w dziedzinie tropienia zwierząt, uznajemy, że udało nam się ich wypatrzeć całkiem sporo. Żałuję, że nie udało nam się zarezerwować noclegu w którymś z obozu, ponieważ najlepsze pory na tropienie to wschód i zachód słońca a największy upał o wiele milej spędziłoby się przy basenie niż w samochodzie.

Wyjeżdżamy z parku przez bramę Orpen a nasze przewodniki milczą na temat miejsc noclegowych w jej pobliżu. GPS też nie pokazuje zbyt dużej liczby hosteli / hoteli. Pierwsze miejsce do którego docieramy (około 20 km od bramy) to dość ekskluzywny ośrodek – Timbavati Safari Lodge (http://www.timbavatisafarilodge.com/). Za kwotę 510 ZAR proponują nam nocleg w pięknych domkach (trzy wielkie pokoje, każdy z łazienką) z kolacją. Zrywa się silny wiatr, zanosi się na burzę, do najbliższego większego miasta jest 40 km, jest już ciemno, dlatego postanawiamy raz zaszaleć i zostać w droższym miejscu. Jeszcze przed kolacją wskakujemy do basenu. W restauracji wita nas szef kuchni, który najpierw serwuje przystawki, dopiero potem zaprasza do bufetu na danie główne. Jedzenie nie rzuca na kolana, ale że jesteśmy głodni pochłaniamy je dość szybko. Siadamy później na piwko w barze i barmani są mocno zdziwieni, że nie jesteśmy częścią dużej wycieczki, ponieważ głównie takie ich odwiedzają. Cieszą się, że mogą z nami spokojnie pogadać i się napić i nie muszą słuchać narzekań Francuzów, którzy przez pół godziny wybierają wino do kolacji.

DZIEŃ 5 – 28 kwietnia 2014

Piąty dzień naszego pobytu w RPA musieliśmy niestety w całości poświęcić na transport. Chcieliśmy dojechać do miasta Kastell położonego u stóp Gór Smoczych. Do pokonania mieliśmy blisko 670 km i mimo, że w tej trasie było tylko 10 km autostrad, drogę pokonaliśmy bardzo szybko i bez większego zmęczenia.

W tym miejscu opowiem trochę więcej o poruszaniu się samochodem. Tak jak wspominałem wcześniej, samochód w RPA przydaje się bardzo. W wiele miejsc dotrzemy tylko własnym autem, albo wykupując wycieczkę, co znaczenie ponosi koszt wyprawy. Z tego co się orientuję transport publiczny między miastami też nie jest świetny, ale istnieje sieć autobusów dla turystów (Baz Bus), które poruszają się głównie po wybrzeżu i wożą turystę od hostelu do hostelu.

Chciałbym też rozwiać wątpliwości, że jazda po RPA może być niebezpieczna. Pokonaliśmy samochodem ponad 4600 km i miałem tylko jedną wypadkową sytuację, gdy wyprzedzając kolumnę aut, samochód który wyprzedzałem nie spojrzał w lusterko i zajechał mi drogę. Trochę bardziej ryzykowanie robi się po zmroku, gdy na drogę wychodzą zwierzęta i gdy pobocza są mocno obstawione są przez czarnoskórą ludność, której po prostu nie widać.

Do ruchu lewostronnego też idzie się przyzwyczaić. Przez pierwsze dwa dni kierunkowskazy włączałem wycieraczkami, ale nigdy nie pojechałem pod prąd. Dużo trudniej prowadziło się samochód na Bali, tutaj to był pikuś :)

A jak wyglądają same drogi? Generalnie – WOW. Poza kilkoma drogami na północy (gdzie jest więcej dziur niż asfaltu i jazda do slalom gigant), drogi są świetnie utrzymane. Jest kilka autostrad (Johannesburg – Nelspruit, Johannnesburg – Durban, Durban – Port Shepstone), ale pozostałe drogi, mimo, że są jednio jezdniowe są prawie zawsze z poboczem i doskonałym stanem asfaltu.

Image

Kolejnym plusem jazdy po RPA jest bardzo mały ruch. Najwięcej samochodów jest na odcinkach autostradowych i na fragmentach drogi łączącej Durban i Kapsztad, a tak potrafiliśmy jechać 100 km i spotkać dwa, góra trzy samochody. Trasa często jest poprowadzona tak, że wjeżdżając na wzniesienie widzimy prostą, jak odrysowaną od linijki drogę na 20-30 km. RPA jest krajem górzystym, dlatego częste jest także wspinane się na wzniesienie, ale najczęściej na podjazdach są dwa pasy (jeden dla tych wolniejszych, drugi dla chcących i mogących jechać szybciej).

Image

Zarówno na autostradach jak i na jedno pasmowych drogach ograniczenie prędkości to 120 km/h. Do miast wjeżdżamy bardzo rzadko, dlatego czas przejazdu między miastami jest bardzo dobry. Nasza średnia prędkość to 120-140 km/h. Miejscowi trzymali się raczej limitów, na tych mniejszych drogach pozwalali sobie na trochę szybszą jazdę.

Przejazd autostradami jest dodatkowo płatny i nie są to małe opłaty. Dodatkowo bardzo dziwny jest sposób naliczania, ponieważ nie płacimy za faktycznie przejechany odcinek, tylko za całą trasę (raz nasza trasa wiodła tylko 10 km autostradą a i tak musieliśmy zapłacić całą kwotę). Dla mnie dodatkowym minus autostrad było ich mocne obstawienie przez policję i fotoradary. Zawsze myślałem, że to nasi policjanci są mistrzami chowania się, ale policja z RPA bije ich na głowę. Mistrzem był policjant, który schował się w żywopłocie, który oddzielał dwie jezdnie autostrad. Bardzo często siadali sobie na krzesełku gdzieś pod drzewem i tam z uśmiechem na twarzy robili zdjęcia. Najbardziej obstawiony był odcinek Johannesburg – Durban. Na drogach jedno jezdniowych policji nie było praktycznie wcale.

Gdy jesteśmy już przy temacie policji, co zrobić gdy nas jednak zatrzymają. Jednego dnia, w wyniku zmiany planów, musieliśmy nadrobić sporo kilometrów, robiło się już późno a przede mną jechał powoli busik. Droga prosta jak drut, widać na kilka kilometrów że nic nie jedzie, więc poco ta podwójna ciągła? Kierowca busika daje mi jakieś znaki (pokazuje ręką znak jakby wkręcał żarówkę). Myślę, sobie że to pewnie ich „wyprzedzaj śmiało chłopie”. Manewr wyprzedzania pomimo podwójnej ciągłej wykonałem, ale jakie było moje zaskoczenie, gdy po samym zakończeniu manewru z krzaków wyskoczył policjant i mnie zatrzymuje (już wiedziałem że ten gest sygnalizował policyjnego koguta :) ). Policjant oznajmił mnie, że popełniłem wykroczenie za które należy się kara 1000 ZAR. Negocjacje zacząłem od najprostszego, czyli „in Poland you can”. Policjanta jednak to nie przekonało i poprosił o prawo jazdy. Od początku był zdziwiony, że zatrzymał turystów, ale gdy zobaczył międzynarodowe prawo jazdy (moje po kilku wcześniejszych wyprawach jest już w stanie dość kiepskim, zdjęcie trzymało się na słowo honoru), zwątpił do końca i poprosił o wyjście z samochodu. Tam zmienił trochę ton i poczułem, że może uda się coś ugrać. Mówię, że chyba nie warto mnie karać mandatem i jechać na komisariat. Gdy usłyszałem „up to you”, wiedziałem że jakoś uda się wybrnąć z tej sytuacji. Zaproponowałem 100 ZAR „zadośćuczynienia” na co policjant ochoczo przystał i wtedy sposób się rozstaliśmy. Na koniec jeszcze powiedział, żebyśmy jechali szybko bo na drogę za chwilę zaczną wychodzić dzikie zwierzęta. Takie rozwiązanie problemu, polecił nam jeden z właścicieli naszego hostelu, mówiąc, że 100 maksymalnie 200 ZAR rozwiązuje wszystkie problemy z policją.

O innej ciekawej zasadzie na drodze poinformował nas jeszcze ktoś inny. W miastach na skrzyżowaniach ze wszystkich stron były ustawiony znak STOP. Pomyślałem, że to znak naszego skrzyżowania równorzędnego i odwrotnie niż w Polsce ustępuję pierwszeństwa pojazdowi po lewej stronie. Po przejechaniu kilku skrzyżowań stwierdziłem, że tak jednak to nie działa. Na takim skrzyżowaniu jedzie pierwszy ten, kto dojedzie pierwszy. Przy większym ruchu, bawiliśmy się w swoistą wyliczankę :) Ale co gdy, dwa samochody dojadą w tym samym momencie? Nasz nauczyciel, z wielką powagą tłumaczył nam, że trzeba wtedy spojrzeć drugiemu kierowcy głęboko w oczy i jeżeli poczujemy, że możemy jechać to jedziemy. Po tych naukach, nauczyliśmy się patrzeć głęboko w oczy i poruszać na ich skrzyżowaniach :)

W miastach (ale także o zgrozo na autostradach) na poboczach można spotkać całe pielgrzymki ludzi, którzy łapią autostopa. Wydaje mi się, że jest on płatny, ponieważ część osób zatrzymała nas trzymając w ręku pieniądze. Nigdy nikogo nie podwoziliśmy, ponieważ wszystkie miejsca były zajęte.

Image

Stacje benzynowe są dość często rozlokowane, prawie każde miasto miało stację. Benzynę zawsze nalewa pracownik stacji, często także myje nam szybę i może sprawdzić poziom oleju, lub płynu chłodniczego. Najczęściej zostawiałem mu napiwek od 2 do 5 ZAR. Cena benzyna była w granicach 14,00 ZAR za litr, chociaż najtańsza była na stajach Shell.

Jeżeli chodzi o parkowanie to duża część hosteli miała swoje parkingi, zamykane na noc. W tych w których nie było, parkowało się na ulicy i hostel miał swoich ochroniarzy, którzy pilnowali samochódu w nocy. Pod wszystkimi atrakcjami turystycznymi był parkingi i wszystkie były bezpłatne. W mieście też nigdy nie zapłaciliśmy za parking a samochód był zawsze pilnowany przez parkingowych (zawsze byli w odblaskowych kamizelkach). Byli oni dużo bardziej przyjemni, niż nasi polscy „parkingowi” i gdy wracało się do samochodu, stawali kilka metrów od samochodu, nic nie mówiąc. Najczęściej płaciłem im 5 ZAR (ale to też było uzależnione od tego jak długo samochód stał na ulicy).

Nasza Toyota sprawdziła się świetnie w trasie. Średni spalanie na całej trasie to 7,5 litra benzyny. Przy silniku 1,6, 5 osobach na pokładzie, bagażniku zapakowanym po brzeg, działającej klimatyzacji oraz średniej prędkości 120-140 km/h uważam spalanie za bardzo przyzwoite.

Wracając do relacji i podróży dnia piątego. 670 km z postojami na obiad i tankowanie zajęło nam około 8 godzin. Docieramy do miasteczka Kestell, gdzie lokujemy się w małym i przyjemnym hostelu Karma Backpackers (130 ZAR miejsce w dormie, 50 ZAR kosztuje pranie całego worka ciuchów, http://www.karmalodge.co.za). Robimy jeszcze przejażdżkę do pobliskiego parku Golden Gates, widoki są oszałamiające, ale niestety nie starcza nam czasu na jego dokładniejsze obejrzenie.

DZIEŃ 6 – 29 kwietnia 2014

Na dzień dzisiejszy zaplanowany jest treking. Aby mieć siły z samego rano przygotowujemy jajecznicę (tak jak wspominałem kuchnie we wszystkich hostelach są świetnie wyposażone). Treking zaczyna się przy Sentinel Car Park. W hostelu informują nas, że nasz samochód nie da rady tam wjechać, więc dojeżdżamy tylko kawałek (25 ZAR/osoba za wjazd) do Witsieshoek Mountain Resort spod którego wynajmujemy jeepa (80 ZAR/osoba, bilet powrotny), który podwozi nas pod miejsce startu (jadąc okazuje się, że część trasy spokojnie pokonalibyśmy samochodem i część osób tak robi i zostawia samochód w połowie drogi). Za wejście na szlak płacimy dodatkowe 50 ZAR osoba i możemy zacząć wspinanie.

Już od samego początku widoki są przepiękne.

Image

Image

Nieśpiesznie wchodzimy na szczyt, na szlaku jesteśmy sami. W punkcie widokowym zjadamy drugie śniadanie i ruszamy w kierunku szczytu. Szlak w żaden sposób nie jest oznaczony, więc przez chwilę mamy wątpliwości czy idziemy w dobrym kierunku (przekraczam w trakcie wycieczki granicę z Lesotho), ale pierwsi spotkani turyści potwierdzają, że idziemy w dobrym kierunku.

Ostatni etap wspinaczki to dwie, około 30 metrowe drabiny. Pierwsze stopnie to lekki strach, ale jak się człowiek przyzwyczaja to idzie już łatwo (i lepiej nie patrzeć w dół :) ). Na górze spotykamy rodzinkę, która z okazji długiego weekendu i wolnego w szkołach zrobiła sobie wakacje i udzieliła nam kilka dobrych rad związanych z naszą dalszą wycieczką. Po wejściu na szczyt okazuje się, że jest tam prawie idealnie płasko.

Image

Image

Image

Idziemy jeszcze w kierunku wodospadu Thukela, który jest drugim najwyższym wodospadem na świecie. Niestety wody w nim jest tak mało, że zupełnie nie robi on wrażenia :)

Dość szybko wracamy do samochodu i jedziemy na zakupy. Po drodze wstępuję do lokalnego fryzjera, wzbudzając swoją wizytą małe zamieszanie. Fryzjer, który nie miał chyba dużego doświadczenia w strzyżeniu obciął mnie dość krzywo, co było powodem niezliczonych żartów moich towarzyszy podróży :)

Tego dnia był jeden z meczy półfinałowych Ligii Mistrzów i bardzo chcieliśmy go obejrzeć. Miasteczko Kestell jest bardzo małe, ale udało nam się przekonać właściciela, że wieczorem musimy obejrzeć właśnie ten mecz. Wróciliśmy do hostelu ogarnąć się, niestety w trakcie naszych przygotować surykatki przegryzły kable w wyniku czego prąd wysiadł w całej miejscowości i z meczu były nici.

DZIEŃ 7 – 30 kwietnia 2014

Rano prądu nadal nie ma, więc dość szybko zwijamy się i pędzimy w kierunku Durbanu. Niestety po drodze miał miejsce wypadek i musimy jechać objazdem, co znacznie wydłuża czas naszego dojazdu. W pierwotnym planie mieliśmy nie nocować w Durbanie, ale zmieniliśmy trochę plan wyjazdu i wylądowaliśmy w Happy Hippo (pokój trzyosobowy z łazienką na zewnątrz 170 ZAR osoba, pokój dwuosobowy z łazienką 500 ZAR za pokój, http://www.happy-hippo.info/). Hostel dysponuje własnym zamykanym garażem. Ruszamy na miasto, zjadając na szybko coś w hinduskiej knajpce. Centrum jakoś specjalnie nam się nie podobało (jeden pan na koniu, przyjemny ratusz). W Durbanie po raz pierwszy nas ktoś ostrzega, że może być niebezpiecznie i żebyśmy lepiej schowali aparaty do plecaków.

Image

Image

Dlatego ruszamy na plaże z zakupionym wcześniej płynnym prowiantem. Jest to pierwszy pochmurny i chłodniejszy dzień w czasie naszego wyjazdu, dlatego o kąpieli nie myślimy, ale piwko chętnie otwieramy. Niestety nasz pomysł nie spodobał się ochronie, która za chwilę była obok nas. Ochronie odpowiadamy, że sprzedawca w sklepie powiedział, że na plaży można pić piwo (co było zgodne z prawdą) oraz, że „in Poland you can” (co nie jest zgodne z prawdą), więc ochroniarze powiedzieli, żebyśmy schowali piwo i sobie poszli. Przenieśliśmy się na molo, gdzie szybko kończymy piwko i spacerkiem wzdłuż pięknej promenady wracamy do uShaka Marine World, gdzie siadamy na przepysznego steka.

Image

W Durbanie nie było problemów z prądem, więc tym razem możemy obejrzeć pół finał LM (w knajpie za 6 piwek 0,33 litra płaciliśmy 90 ZAR).

DZIEŃ 8 – 1 maja 2014

W wyniku zmiany planów, jest to kolejny dzień, który praktycznie w całości musimy poświęcić na podróż. Rano odwiedzamy tylko z bliska stadion w Durbanie.

Image

Podróż mija dość szybko i spokojnie i pod wieczór docieramy do miasteczka Chintsa. Lokujemy się w Buccaneers Lodge & Backpackers (miejsce w dormie 145 ZAR osoba). Hostel leży na mały odludziu, z głównej drogi jedzie się około 5-10 minut szutrową i dość wyboistą drogą. W zamian otrzymujemy miejsce położone praktycznie nad samym oceanem i hostel, który nie jest zwykłym hostelem. Na ternie ośrodka jest kilka domków. Nasz domek ma 4 pokoje dwuosobowe, jeden sześcioosobowy i dodatkowo salon, kuchnię, dwie łazienki oraz własnego grilla. Drugiej nocy domek był pełny, jednak pierwszej oprócz naszej piątki była tylko jedna Holenderka.

Ruszamy do pobliskiego miasta (około 20 minut jazdy samochodem), gdzie robimy zakupy. Przykładowe ceny z supermarketu Spar (w innych większych miejscowościach może były niższe, ten był mały, ale nigdy cen dokładnie nie porównywałem):
- 6-pak piwa 0,33 litra – 40 ZAR;
- 1litr wódki – 120 ZAR;
- chleb tostowy – 8,50 ZAR;
- kiełbaski (0,33 kg) – 19,39 ZAR;
- paczka chipsów – 10 ZAR
- różne rodzaje mięs, już gotowych na grilla – od 13,89 ZAR do 40 ZAR;
- sok 2 litry – 18 ZAR;
- coca cola 2 litry – 16 ZAR.

W związku z tym, że tego dnia wypadały moje imieniny, zrobiliśmy małą imprezkę z grillem i wódeczką. Dołączyła do nas Holenderka z naszego pokoju a w nocy ochroniarz, który miał pilnować ośrodka, ale wolał z nami pić wódkę i grać w karty. Kończymy nad ranem.

DZIEŃ 9 – 2 maja 2014

Rano nie musimy się nigdzie spieszyć, więc na spokojnie wstajemy i po śniadanku idziemy na plażę. Jest on bardzo szeroka, ocean jest ciepły a ludzi bardzo mało. Na spokojnie siedzimy na plaży i odpoczywamy.

Image

Image

Image

Po kilku godzinach pakujemy się w samochód i jedziemy do sklepu, ponieważ oczywiście zabrakło i jedzenia i alkoholu. Po obiedzie wracamy na plażę, gdzie próbujemy body boardingu, ale nie wychodzi nam to specjalnie.

Image

Wieczorem mieliśmy na spokojnie wypić kilka piw i iść spać, ale sąsiedzi pokrzyżowali nam plany. Przyjechała czarnoskóra młodzież z East London i rozkręcili urodzinową imprezę. Muzyka dudni na cały ośrodek. Sąsiedzi zapraszają nas, abyśmy dołączyli i świętowali razem z nimi na co przystajemy. Alkohol leje się strumieniami, są tańce, są śpiewy. Imprezka pierwsza klasa.

DZIEŃ 10 – 3 maja 2014

Poranny wyjazd oczywiście jest opóźniony. W samochodzie wszyscy śpią. Po około trzech godzinach docieramy do bram Addo Elephant Park (wjazd 200 ZAR osoba). Jest to kolejny park, który zwiedzamy własnym samochodem. Park jest słynny przede wszystkim z dużej liczby słoni, które poruszają się całymi stadami (po 20-30 osobników).

Temperatura przekracza momentami 33 stopnie, więc dla tych bardziej pijanych jest to ciężki dzień. Wszyscy są zmęczeni murzyńską imprezą, więc i wypatrywanie zwierząt idzie mniej ochoczo, chociaż kilka okazów udało się wypatrzeć.

Image

Image

Image

Image

Tym razem nie udało nam się wypatrzeć lwów, ale sam park jest bardzo ładny. Ma przepiękne trasy, ludzi jest też dużo mniej niż w Krugerze.

Na nocleg dojeżdżamy do Port Elizabeth – Lungile Backpackers (140 ZAR osoba dormitory z własną łazienką) - http://www.lungilebackpackers.co.za/.

DZIEŃ 11 – 4 maja 2014

Rano nie musimy się bardzo spieszyć, ponieważ jedna z osób idzie na mszę. My w tym czasie odwiedzamy plażę a następnie promenadę, przy której rozkładają się stragany na których kupujemy pamiątki.

Image

Image

Kolejnym punktem tego dnia jest Jeffrey’s Bay, które jest mekką surferów. Myśleliśmy nawet o spróbowaniu swoich sił, ale szkoły surfingu są zamknięte (albo wszystkie lekcje odbyły się z samego rana). Zamiast tego siadamy do restauracji na przepyszne kalmary a następnie kąpiemy się w ocenie (czym bliżej na zachód tym woda jest zimniejsza, tego dnia miała około 18 stopni). Fale są bardzo duże, dlatego zabawa jest świetna i chłodniejsza woda nam specjalnie nie przeszkadza. Tutaj warto dodać, że przy praktycznie każdej plaży są duże toalety i prysznice, które są czyste i darmowe

Image

Image

Image

Na nocleg jedziemy do Plettenberg Bay i kwaterujemy się w Nothado Backpackers Hostel (dostajemy pokój rodzinny dla 4 osób z łazienką – 670 ZAR pokój, jedna osoba ląduje w dormitorium 120 ZAR osoba - http://www.nothando.co.za). Wieczór spędzamy w hotelowym barze i korzystamy z promocji (6 piw 0,33 litra za 70 ZAR).

DZIEŃ 12 – 5 maja 2014

Po śniadaniu jedziemy zobaczyć miejscową plażę, ale poranki są chłodne, dlatego szybko zawijamy się dalej.

Image

Kolejne miejsce, które odwiedzamy tego dnia to Knysna. Małe portowe miasteczko, ale jest prześliczne. W czasie podróży często miałem wrażenie, że jestem w Europie a nie w Afryce a to miejsce po raz kolejny mnie w tym przekonuje. Wstępujemy jeszcze do lokalnego browaru i jedziemy dalej.

Image


Dodaj Komentarz

Komentarze (8)

gixera 22 maja 2014 18:10 Odpowiedz
Fajna relacja, z podsumowaniem - tak jak lubie ;)
niva 8 czerwca 2014 22:27 Odpowiedz
<edukacja> @ up - to jest gepard ;) Lamparty mają zupełnie inną budowę - są bardziej masywne, cętki nie są zwykłymi czarnymi kropkami jak u geparda ale 'rozetką', gepardy mają też charakterystyczne czarne pasy ciągnące się od kącików oczu w dół pyska. Z innych ciekawostek w budowie morfologicznej - gepard nie potrafi chować pazurów tak jak inne koty.Gepard Lampart A antylopa w białe prążki to samica kudu :) </edukacja>
mordek 21 czerwca 2014 23:37 Odpowiedz
Świetna relacja! Bardzo zachęciła mnie do udania się w tamtym kierunku. Na pewno po tej relacji będę mocniej zwracał uwagę na promocje do RPA.Dzięki!
arekkk 24 czerwca 2014 19:49 Odpowiedz
Rewelacja! Bardzo zachęca do tripu.
wa793 7 lipca 2014 11:35 Odpowiedz
Gratulacje, moim zdaniem również świetna relacja, kraj jest w pierwszej 10 :) moich planów podróżniczych, tylko upewniłem się że słusznie.
ems104 5 sierpnia 2015 18:38 Odpowiedz
Baardzo, bardzo ciekawa opcja. Czy mogłabym dostać maila, by zadać kilka szczegółowych pytań ?
raddam 8 marca 2016 22:42 Odpowiedz
Fajna i pomocna relacja. Korzystałem z niej przed swoim wyjazdem. Dodaję linka do świeżej swoje relacji z przejazdu po RPA w lutym 2016 http://bit.ly/1RQlIRg.
filipo1986 9 marca 2016 19:31 Odpowiedz
Jestem właśnie po lekturze Twojej relacji i widzę, że podobnie odebraliśmy kraj i podobnie jesteśmy nim zachwyceni. Często wracam myślami do tego wyjazdu, więc tym bardziej miło czytało się Twoje wspomnienia :) Faktycznie, ostatnio z tanimi lotami bywa różnie, bardzo chciałbym wrócić w te rejony - zwłaszcza, że nie byłem na Górze Stołowej a Lions Head z powodu mgły było niewypałem. Ostatnio chodzi mi po głowie połączenie Namibii i Wodospadów Wiktorii.