Wszystko rozpoczęło się pięknego sobotniego poranka w sierpniu kiedy to na stronie Fly4free pojawiła się informacja o promocji Iberii na loty do Brazylii. Nie namyślając się długo zadzwoniłem do koleżanki, której marzeniem był wyjazd do Ameryki Południowej. Po nocnej dyskusji, sprawdzeniu cen, analizie kalendarza, postanowiliśmy zakupić bilety na trasie Malaga-> Madryt-> Rio de Janeiro->Sao Paulo->Bruksela, za które zapłaciliśmy 1321 zł. A żeby tego było mało, zaplanowaliśmy nasz wyjazd na ...31 dni, chcąc zobaczyć Brazylię, Paragwaj, Chile oraz Boliwię
:) Z racji tego, ze obecnie mija nam 4 dzień podróży będziemy się starać pisać w miarę na bieżąco, szczegółowo relacjonując każdy dzień pobytu. Niestety w związku z ograniczona ilością czasu, a także brakiem odpowiedniego sprzętu nie będziemy umieszczać zdjęć, co jednak uzupełnimy zaraz po powrocie. Podobnie jak to miało miejsce podczas moich ostatnich relacji:
będę się starał przekazać wszelkie praktyczne informacje, które będą pomocne przy organizacji wyjazdu do w/w krajów Ameryki Południowej.
Zanim przejdziemy do meritum relacji, poniżej przedstawiamy plan przygotowań do wyjazdu: -zakup biletów lotniczych: Warszawa- Malaga, Asuncion-Santiago-Lima, La Paz- Sao Paolo, Bruksela - Warszawa, -zakup przewodników ( w szczególności polecamy przewodnik Pascala po Peru i Boliwii), -szczepienia(jedynie żółta febra i tylko dlatego, że jest ważna przez 10 lat, a to zapewne nie ostatni nasz wyjazd), -noclegi na Couchsurfingu, -ubezpieczenie, -wyrobienie legitymacji studenckiej ISIC,
Naszą podróż rozpoczęliśmy kiedy to 11.01 udaliśmy się PolskimBusem z Krakowa do Warszawy. Obiad w stolicy, dojazd do lotniska, a następnie o 19:50 wylot do Malagi. Z racji tego, ze na miejsce przylecieliśmy ok. 23, a lot do Madrytu zaplanowany był na 9:45 noc spędziliśmy na lotnisku. Dzięki idealnej miejscówie, a także kotletom schabowym z Polski, mogliśmy odpocząć i zregenerować siły przed przygodą życia.
Następnego ranka pobudka, szybkie ogarnięcie i punktualnie ruszyliśmy w kierunku Madrytu. Dzień przed wylotem dokładnie sprawdziliśmy bilety i okazało się, ze na lotnisku w Madrycie musimy zmienić terminal, mając na przesiadkę jedynie godzinę czasu. Okazało się jednak, ze pomimo konieczności zmiany terminala i skorzystania z kolejki, na miejscu pojawiliśmy się 40 min przed odlotem.
Po wejściu na pokład samolotu, zajęciu miejsc, ruszyliśmy w ponad 11h podróż do miejsca, które znaliśmy jedynie z atlasów i przewodników. Rio de Janeiro - nadjeżdżamy!
:))Lot przebiegł nam bardzo szybko i spokojnie, pomimo kilkukrotnych turbulencji. Na miejscu po raz pierwszy przeżyliśmy szok związany z upałami panującymi w tej części świata. O godzinie 22 temperatura na zewnątrz wynosiła ponad 32 stopnie. Dla sporej grupy osób stanowiliśmy pewnego rodzaju atrakcję, ponieważ ubrani byliśmy w stroje adekwatne do polskiego, a nie tropikalnego klimatu. A żeby tego było mało na lotnisku wysiadła elektronika, przez co byliśmy zmuszeni do ponad półgodzinnego oczekiwania w ekstremalnych warunkach, tj.gorącu i ciemnościach. Po naprawieniu awarii, szybkiej odprawie ruszyliśmy w kierunku postoju taksówek, ponieważ większość osób sugerowała nam wybór właśnie takiego środka transportu. Na szczęście po drodze zahaczyliśmy o informacje turystyczna, gdzie przeuprzejmy pan wytłumaczył nam jak dojechać w docelowe miejsce (Tijuca) zdecydowanie taniej, choć niekoniecznie szybciej. Dzięki temu wsiedliśmy do autobusu firmy BRT(koszt 3,5 reala za osobę), a następnie na uprzednio wskazanej stacji przesiedliśmy się do metra(koszt 3,5). Tam tez podeszła do nas brazylijska dziewczyna, która pomogła nam znaleźć docelową stację i przekazać cenne uwagi. Warto dodać, ze Vanessa była w wieku 24 lat, mając już dwójkę dzieci, w tym ...10,5 rocznego syna:) Po wyjściu z metra mieliśmy do pokonania ok. 2 km odcinek, który postanowiliśmy przebyć taksówką, ze względu na sporą ilość bagażów, a także ogólne zmęczenie. Około północy dotarliśmy do naszego hosta, który przez posiadanych ponad 200 pozytywnych referencji miał okazać się idealnym gospodarzem.
Niestety zawiedliśmy się na nim na całej linii.. Idea Couchsurfingu nie polega jedynie na udostępnianiu ludziom miejsca do spania, ale na spędzaniu z nimi w miarę możliwości wolnego czasu, wspólnych rozmowach, pomocy przy organizacji wyjazdu, itp. Nasz host zaoferował nam jedynie miejsce do spania, zupełnie nas ignorując i spędzając całe dnie w swoim pokoju. Na szczęście nasz pobyt trwał tam zaledwie dwie noce..
Dzień 2
Drugiego dnia umówiliśmy się z poznanym przez internet Couchsurferem, z którym mieliśmy się spotkać w Recreivo- miejscowości oddalonej o ok. 60 km od Rio. Zanim ruszyliśmy we wskazane miejsce, podeszliśmy pod słynną Maracanę, która okazała się być zgodnie z naszymi przewidywaniami zamknięta. Do Recreio pomimo wielu problemów ze znalezieniem autobusu, dotarliśmy ok.14:30. Warto wspomnieć, ze autobusy w Rio jeżdza kiedy chcą i jak chcą (próżno szukać jakiegokolwiek rozkładu jazdy). Ponadto jednorazowy przejazd kosztuje 3,40 reala.. bez względu na odległość trasy. Mimo wszystko dzięki pomocy przypadkowo poznanym brazylijczykom z Sao Paolo zameldowaliśmy się we wskazanym miejscu. Niestety w związku ze spora ilością turystów, a także rozładowanym telefonem, nie udało nam się spotkać Jacoba. Tym razem z pomoca przyszła nam jednak jedna z brazylijek, która wyczuła, że mamy drobne problemy. Użyczyła nam ona swój telefon , jednak mimo to nie udało nam się nawiązać kontaktu z Norwegiem, od 10 lat mieszkającym w Brazylii. Pozostały czas spędziliśmy na lokalnej plaży, a następnie udaliśmy się do pobliskiej restauracji typu "płacisz 10 reali i jesz ile chcesz". Smaczny obiad popijaliśmy brazylijskim piwem(warto wspomnieć, ze piwo na plaży można tam kupić już za 4 reale). W Recreio bardzo nam się podobało ze względu na różnorodne plaże, piękne widoki, niskie ceny, a także wysokie fale, przez co miejsce to uważane jest za raj dla surferów. Z racji długiej i meczącej podróży do Recreio zalecamy pozostać w Rio de Janerio i spędzić czas na równie pięknych plażach. W drodze do domu zatrzymaliśmy się na najładniejszej według nas plaży Ipanema, gdzie przez chwile zażywaliśmy kąpieli w ciepłych wodach Oceanu. Warto wspomnieć, że pomimo późnej pory ogromna ilość Brazylijczyków uprawia sport na plaży, zaś w knajpach tętni nocne życie Rio. Po powrocie do naszego pierwszego hosta od razu położyliśmy się spać i z niecierpliwością oczekiwaliśmy następnego dnia.
Dzień 3
Nazajutrz zaraz po zakupach i śniadaniu udaliśmy się do Tijuca Jungle- największej dżungli na świecie ulokowanej w samym centrum miasta.
Po przyjeździe na miejsce rozpoczęliśmy spacer po wytyczonych ścieżkach, pijąc piwko i rozkoszując się bogactwem fauny i flory.
Ogromne było nasze zdziwienie, kiedy niedługo po wejściu do dżungli, minął nas samochód z niemiecka flaga na zderzaku. Z racji tego, ze wyglądaliśmy jak typowi europejscy turyści (biała karnacja, plecaki, kapelusze), samochód zatrzymał się i wysiadł z niego mężczyzna w sędziwym wieku wraz z kobieta. Po krótkiej rozmowie okazało się, że mężczyzna jest emerytowanym przewodnikiem i oprowadza po dżungli swoją argentyńską znajomą. Równie wielkie jak poprzednio było nasze zdziwienie, kiedy mężczyzna zaproponował nam wspólne zwiedzanie, na co oczywiście przystanęliśmy. Dzięki temu dokładnie poznaliśmy historię parku, wypiliśmy Guarane w słynnej, dżunglowej restauracji, a następnie odwiedziliśmy wszystkie znane miejsca w Tijuca Jungle.
Późnym popołudniem zakończyliśmy pobyt w dżungli i umówiliśmy się z naszym gościem na wieczorne plażowanie. Następnie ruszyliśmy na poszukiwanie kantoru, ponieważ pozostało nam jedynie 4 reale. Niestety z racji tego, ze nie mieliśmy ze sobą żadnego dokumentu tożsamości, nie udało nam się rozmienić pieniędzy, przez co wpadliśmy trochę w konsternacje. Udaliśmy się jednak na plaże, gdzie rozkoszowaliśmy się przepięknym widokiem zachodzącego słońca.
Następnie udało nam się zlokalizować niemieckiego przewodnika, który po raz kolejny wyciągnął do nas pomocna dłoń i wymienił nam pieniądze. A żeby tego było mało, to odwiózł nas na stacje metra, dzięki czemu zaoszczędziliśmy trochę czasu i udaliśmy się po bagaże do naszego hosta, ponieważ tego dnia przenosiliśmy się do Bruna i jego dziewczyny Renaty, u których mieliśmy spędzić 3 dni. Jak się później okazało był to naprawdę świetnie spędzony czas. Po przyjeździe do naszego go pierwszego hosta, spotkaliśmy dwie Francuzki, które miały u niego spędzić... tydzień czasu( powodzenia dziewczyny!).
Po zabraniu bagaży zamówiliśmy taksówkę i przyjechaliśmy do mieszkania Bruna i jego dziewczyny Renaty, z którymi od razu złapaliśmy świetny i życzliwy kontakt.
Z racji tego, że na couchsurfingowym profilu Bruna wyczytaliśmy, że jest on smakoszem piwa przywieźliśmy mu z Polski nasz lokalny browar.
Wieczór upłynął nam w milej, alkoholowej atmosferze (Bruno poczęstował nas piwem domowej roboty). W końcu mogliśmy się cieszyć ze świetnych hostów, a także własnego pokoju z klimatyzacją. Ponadto z niecierpliwością oczekiwaliśmy nastepnego dnia, kiedy to zaplanowaliśmy wyjazd na słynne Corcovado (posąg Chrystusa).Dzień 4
Kolejny dzień rozpoczęliśmy pobudką o 6 rano, celem jak najszybszego dotarcia do Corcovado. Po szybkim śniadaniu spakowaliśmy najpotrzebniejsze rzeczy i ruszyliśmy w kierunku metra. Z racji tego, że chcieliśmy zwiedzić jak najwięcej miejsc w Rio w możliwie jak najszybszym czasie, postanowiliśmy wybrać się na górę vanem, będącym zarazem najdroższą z możliwych opcji wjazdowych na (istnieje możliwość wyjścia piechotą (ok.3 h), jak również skorzystania z kolejki). Po wyjściu z metra na stacji Largo de Machado, udaliśmy do kasy, gdzie za 53 reale od osoby kupiliśmy wejściówki. Sam plac, na którym się znajdowaliśmy był miejscem przyjemnym na chwilę odpoczynku, jednak kręciło się tam sporo młodych, agresywnych osób, stąd byliśmy świadkami interwencji policji (do tej pory był to pierwszy i ostatni moment podczas naszego pobytu w Brazylii, kiedy to poczuliśmy się lekko niepewnie). Po zakupie biletów od razu wsiedliśmy do vana i ruszyliśmy w kierunku docelowego miejsca. Przejazd był stosunkowo krotki, trwał ok. 30 minut, także po niedługim czasie zameldowaliśmy się na górze.
Do przejścia pod sam pomnik pozostało nam jedynie kilkanaście metrów, także spokojnym krokiem, przy niesamowitym upale ruszyliśmy w jego kierunku. Samo miejsce nas jednak rozczarowało- mały plac, ogromna ilość turystów, ciężko znaleźć kawałek przestrzeni dla siebie, a co dopiero na zrobienie zdjęcia. Ale jak przyjechać do Brazylii i nie zobaczyć pomnika Chrystusa? To niczym przyjazd do Paryża i nie zobaczenie Wieży Eiffela.
Po niedługim czasie ruszyliśmy w drogę powrotną i ... byliśmy świadkami wypadku. Znajdująca się zaraz przed nami ciężarówka z piwem przewróciła się na zakręcie i cała jej zawartość znalazła się ku naszej rozpaczy na drodze. Na szczęście nikomu nic stało, chociaż szkoda trochę złocistego trunku:)
Następnie udaliśmy się w kierunku starego miasta, gdzie przechadzaliśmy się wąskimi uliczkami Rio, a także zwiedzaliśmy lokalne zabytki. Po południu zjedliśmy obiad w świetnej i taniej restauracji (koszt za 100g to ok. 3,2 reale, natomiast średnie ceny w innych restauracjach tego typu to ok.5,3 reale za 100g). Za obiad dla dwóch osób wraz z napojami zapłaciliśmy ok. 23 reale. Po krótkim odpoczynku w parku, ruszyliśmy w kierunku słynnej Copacabany, gdzie z dala od ludzi, pod palma, delektowaliśmy się piękną pogodą i zimnym piwkiem.
Pomimo tego, ze wiele osób odradzało nam tą plażę, tego dnia akurat wszystko nam się na niej podobało. Po powrocie do naszego hosta udaliśmy się na wspólną kolację, a następnie wzięliśmy udział w Couchsurfing meeting, czyli spotkaniu ludzi korzystających z tej formy podróżowania, którzy akurat w tym czasie znajdowali się w Rio. Na miejscu spotkaliśmy ponad 40 osób z całego świata, z którymi integrowaliśmy się do późnych godzin nocnych.
Dzień 5
Z racji tego, ze nasz host Bruno wychodził do pracy o godz. 7 ponownie czekała nas bardzo wczesna pobudka, z której po imprezie niekoniecznie byliśmy zadowoleni. Tego dnia postanowiliśmy udać się ponownie w kierunku starego miasta, gdzie punktualnie o 9:30 rozpoczęło się, tzw. Free City Tour, czyli darmowe zwiedzanie miasta.
Pomimo tego, że poprzedniego dnia widzieliśmy większość tych miejsc bardzo chcieliśmy poznać ich historie, stąd ponownie wyruszyliśmy tą samą trasą. Ponad 3,5 h zwiedzania miasta nie żałujemy i możemy je polecić każdemu. Młody przewodnik opowiadał nam historie w sposób niezwykle barwny, ciekawy i humorystyczny, stad czas zleciał nam bardzo szybko i przyjemnie. Ponadto spośród tłumu wyłowiliśmy turystę, który przypominał nam aktora Marva Mechantsa (znanego włamywacza z filmu Kevin sam w domu
:) )
Szczególnie w pamięci zapadły nam słynne Schody Selarona, które są dziełem artysty chilijskiego pochodzenia Jorge Selarona, który wyznał, że jego majstersztyk jest hołdem dla brazylijskich ludzi i mieszkańców Rio. Schody Selarona stają się światową marką Miasta Bogów. Ich wizerunek przewija się w wielu popularnych czasopismach, gazetach, reklamach i filmach dokumentalnych. Ukazały się również w spocie promującym ofertę Rio de Janeiro na Igrzyska Olimpijskie 2016 oraz w teledyskach U2 i Snoop Dogg’a.
Ponadto niezwykle ciekawą kompozycję stanowi Katedra pod wezwaniem św. Sebastiana, która kształtem przypomina ścięty, betonowy stożek.
Następnie ponownie udaliśmy się na Copacabanę, tym razem zasiadając niedaleko wody. Niestety tym razem czas spędzony na tej plaży zupełnie nam się nie podobał ze względu na brak słońca, a także lokalnych sprzedawców, którzy non stop coś nam oferowali. Po powrocie do naszego hosta, wspólnej kolacji, udaliśmy się w kierunku Lapy (centrum rozrywki nocnego Rio), gdzie na dancingu stawialiśmy pierwsze kroki Samby, delektując się przy tym przepyszna Caipirinha.Dzień 6
Z racji tego, ze nasi hostowie zostali zaproszeni na wesele byliśmy zmuszeni opuścić ich mieszkanie. Pobyt u Bruna i Renaty bardzo nam się podobał- spędziliśmy razem sporo czasu, dzięki czemu mogliśmy bliżej się poznać, jak również zobaczyć jak wygląda codzienne życie Brazylijczyków. Dzięki rekomendacji znajomego z Polski udało nam się znaleźć nocleg u Nelsona, u którego nasz kolega nocował w zeszłym roku. Nelson, jego zona, a także dwójka ich małych dzieci okazali się niezwykle gościnną i pomocną rodziną. Razem z nimi spędziliśmy cudowne popołudnie, spacerując po wąskich uliczkach dzielnicy Santa Teresa i rozkoszując się wspaniałymi widokami (zdecydowanie polecamy! ) Wspólnie zjedliśmy również obiad w jednej z najstarszych restauracji tej części miasta, a następnie przy zimnym, brazylijskim piwku rozmawialiśmy na wiele różnorodnych tematów.
Po kilku godzinach zgodnie z planem postanowiliśmy zwiedzić słynną Głowę Cukru (Pao de Asucar), pod którą podwiózł nas sam Nelson (warto dodać, że zdążył on wypić 4 piwa i jednego drinka
:) ). Po zakupie biletów studenckich w cenie 31 reale od osoby, rozpoczęliśmy marsz pod pierwsza z gór (istnieje możliwość wyjazdu kolejką, jednak postanowiliśmy zaczerpnąć świeżego powietrza). Pogoda tego dnia była idealna: temperatura wynosiła ok. 30 stopni, zaś niebo było bezchmurne. Po ok. 35 minutach zameldowaliśmy się na górze, po drodze mijając sporo turystów, jak również niezwykle oswojone małpy, które stanowiły nie lada atrakcję.
Następnie wsiedliśmy do gondoli (na drugą górę nie ma możliwości wejścia piechotą) i po kilkunastu minutach zameldowaliśmy się na górze. Z racji tego, że była już stosunkowo późna pora, z niecierpliwością oczekiwaliśmy godzina popołudniowa, oczekiwaliśmy na zachód słońca.
Pobyt na górze przeszedł nasze najśmielsze oczekiwania, zaś widoki, które udało nam się zobaczyć były nie do opisania i na pewno na długo zostaną w naszej pamięci.
Po powrocie do Nelsona pojechaliśmy na zakupy do jednego z supermarketów, po czym wspólnie przygotowaliśmy kolację w brazylijskim stylu. Około północy położyliśmy się spać, ponieważ następnego dnia czekał nas wyjazd do Foz do Iguacu, gdzie zaplanowaliśmy pobyt na jednym z najsłynniejszych na świecie kompleksie wodospadów.
Dzień 7
Następnego dnia wstaliśmy o 6 rano, ponieważ czekała nas 22 h podróż do Foz do Iguacu. Dzień wcześniej dzięki pomocy Nelsona udalo nam się zabukować bilety (dla Europejczyków jest to praktycznie niemożliwe, ze względu na konieczność wpisania jakiegoś numeru, którego nie posiadaliśmy). Pierwotnie planowaliśmy udać się na dworzec taksówką, ze względu na wczesną porę, sporą ilość bagażu, jak również niedogodne położenie względem stacji metra, jednak Nelson po raz kolejny pokazał swoją gościnność i odwiózł nas na terminal. Na miejscu przeżyliśmy lekkie zdziwienie, ponieważ dworzec autobusowy nie prezentował się za wybornie... Po odebraniu biletów punktualnie o wyznaczonej porze ruszyliśmy w stronę Foz.
Niestety, tutaj zaczęły się drobne niedogodności, których dotychczas praktycznie nie doświadczyliśmy. Autobus, którym podróżowaliśmy nie posiadał klimatyzacji co przy temperaturze ponad 30 stopni było istną katorgą. W środku natomiast panował wystrój z lat sześćdziesiątych, pełno ludzi, smród, a także ...robactwo (około północy podreptał koło nas karaluch). W nocy natomiast temperatura w autobusie spadła niemiłosiernie i tylko dzięki kocowi, który przypadkowo wzięliśmy ze sobą do środka, jakoś udało nam się przeżyć. No nic, najważniejsze to przyoszczedzić trochę grosza (za autobus zapłaciliśmy 214 reale), ponieważ w tym czasie popularne na tym odcinku loty były stosunkowo drogie. Po wyjściu z autokaru, złapaliśmy busa i ruszyliśmy w kierunku lokalnego terminala. Tam, zgodnie z zaleceniami naszego nowego hosta wsiedliśmy w autobus i podążyliśmy w stronę przystanku Bulwar, na którym zgodnie z ustaleniami mieliśmy wysiąść. Warto wspomnieć, że w Brazylii nie ma żadnych rozkładów jazdy jak również nazw przystanków. O wszystko trzeba pytać kierowców i liczyć na pomoc lokalnych mieszkańców. Po wyjściu z autobusu rozpoczęliśmy poszukiwania domu naszego hosta, mając ze sobą jedynie adres i wskazówkę, że "dom znajduje się 5 minut drogi od przystanku". Niestety, błądziliśmy, szukaliśmy, pytaliśmy, jednak nikt nie wiedział jak nam pomóc. Po godzinie tułaczki z bagażami, zdecydowaliśmy się wsiąść do taksówki. Niestety, nasz kierowca po wskazaniu adresu nie za bardzo wiedział, w którą stronę ma ruszyć. Krążyliśmy więc po osiedlu pytając o drogę niekiedy tych samych osób. Na szczęście w jednej z restauracji wskazano nam drogę i mogliśmy ruszyć w kierunku naszego hosta. Jak się później okazało jego dom znajdował się przecznice dalej od przystanku Bulwar, czyli niecałe 5 minut drogi... No nic, widocznie nie wszyscy musza znać się na topografii miasta. Po przyjeździe na miejsce, przywitaniu z Fabiem Tomizawa ( jego ojciec jest Japończykiem, zaś mama Brazylijka), szybkim śniadaniu ruszyliśmy w stronę wodospadów. Ciekawostka jest fakt, ze Foz do Iguacu leży na granicy trzech państw Brazylii, Argentyny i Paragwaju, zaś wodospady można zwiedzać z dwóch stron: brazylijskiej lub argentyńskiej. Z racji braku czasu, a także ograniczonych finansów zdecydowaliśmy się na na druga opcję, która kosztowała nas 260 pesos od osoby. Z przystanku Bulwar w oczekiwaniu na busa, próbowaliśmy złapać stopa.
W przeciągu 10 min zatrzymała się jedna osoba, która chciała nas zabrać na wodospady, ale po brazylijskiej stronie. W związku z tym byliśmy zmuszeni skorzystać z usług komunikacji miejskiej. Po przyjeździe na granicę, autobus zatrzymał się, zaś wszyscy pasażerowie zostali zobligowani do udania się na kontrolę paszportową. Po krótkim czasie wszyscy powróciliśmy do busa i ruszyliśmy w kierunku terminala. Po dojeździe na miejsce, zakupiliśmy bilety do Cataratas w wysokości 50 reali za dwie osoby w dwie strony i po 30 minutach zameldowaliśmy się pod wejściem na kompleks wodospadów. Po przejściu kontroli, ruszyliśmy za tłumem i początkowo zachwycamy się wszechobecnymi coati (odsyłam do google), które swobodnie przemieszczają się wśród turystów, wskakując nieraz do bagażów i kradnąc jedzenie.
Po ok. 5 h pobytu w parku byliśmy pod ogromnym wrażeniem tego co mogliśmy zaobserwować. Niesamowite widoki, wspaniałe miejsca, pokaz siły natury - to wszystko można zaobserwować w Foz. Żadne zdjęcia czy filmy nawet w najmniejszym stopniu nie oddadzą piękna tego miejsca- tam po prostu trzeba być. Przed wyjazdem widzieliśmy sporo materiałów związanych z wodospadami, jednak nie przypuszczaliśmy, że zrobią one na nas aż tak pozytywne wrażenie.
Po wyjściu z wodospadów ruszyliśmy w kierunku terminala, po czym zatrzymaliśmy się w lokalnym supermarkecie, celem zrobienia kolacji. Jakie było nasze zdziwienie kiedy za dwa wina, makaron, sos do spaghetti, wodę, a także czosnek zapłaciliśmy ... ok. 20 złotych !
Nie pozostało nam nic innego jak wrócić raz jeszcze do sklepu i zaopatrzyć się w jeszcze więcej produktów. Dzięki temu w końcu mogliśmy się poczuć jak lokalni baronowie i w znakomitych humorach wróciliśmy do domu naszego hosta. Na miejscu, po przyrządzeniu kolacji, siedzieliśmy z Fabiem i przy argentyńskim winie nawiązywaliśmy polsko-japońsko-brazylijskie relacje.Dzień 8
Następnego dnia postanowiliśmy wybrać się do Parku ptaków znajdującego się niedaleko brazylijskich wodospadów. Niestety tego dnia pogoda nam nie dopisała, ponieważ po raz pierwszy podczas pobytu w Ameryce Południowej byliśmy świadkami opadów deszczu. Nie przeszkodziło nam to jednak w spędzeniu wspaniałego czasu, gdyż mogliśmy zaobserwować z bliska zwierzęta, które dotychczas podziwialiśmy za ekranu telewizora(chociaż niektóre z nich widzieliśmy po raz pierwszy).
Najbardziej ucieszyło nas bliskie spotkanie z Tukanami, z którymi udało nam się zrobić parę zdjęć.
Po wyjściu z parku udaliśmy się na obiad do klasycznej już restauracji (na kilo). Tym razem udało nam się znaleźć restaurację, gdzie za 100 g jedzenia zapłaciliśmy jedynie 2,4 reale.Następnie wsiedliśmy do lokalnego autobusu, celem zobaczenia drugiej co do wielkości na świecie elektrowni wodnej, ulokowanej na granicy brazylijsko-paragwajskiej. Niestety po przyjeździe na miejsce okazało się, że wejście na tamę kosztuje 26 reali za osobę, co przy dokładnie wyliczonym budżecie wyjazdowym było zaporą nie do przejścia. W związku z tym wróciliśmy do naszego hosta, z którym wspólnie przygotowaliśmy kolację, a także kontynuowaliśmy rozpoczęte w przeddzień rozmowy. Nie mogliśmy się również doczekać następnego dnia, kiedy to czekała nas podróż do egzotycznego Paragwaju, o którym praktycznie nic nie wiedzieliśmy.
Dzień 9
Następnego dnia zaraz po śniadaniu wybraliśmy się w kierunku paragwajskiej miejscowości Ciudad del Este, skąd mieliśmy mieć autobus do Asuncion. Aby dostać się na miejsce podjechaliśmy lokalnym autobusem pod granicę brazylijsko-paragwajską, skąd piechotą przeszliśmy przez most na rzece, stanowiący linię graniczną pomiędzy w/w państwami. Takie rozwiązanie wydawało się być najrozsądniejsze, ponieważ przejazd przez most zwykłymi środkami transportu trwa nieraz kilka godzin, ze względu na jego remont i ruch wahadłowy. Po odprawie paszportowej, wsiedliśmy do taksówki (warto targować się o cenę) i po kilkunastu minutach zameldowaliśmy się na międzynarodowym dworcu autobusowym. Tam przeanalizowaliśmy ceny wszystkich przewoźników na trasie Ciudad del Este - Asuncion, które w większości przypadków wynosiły 60 000 guarani. Z racji tego, że zależało nam na czasie zdecydowaliśmy się skorzystać z przejazdu autokarem firmy St. Louis, który miał odjechać w przeciągu 5 minut. Ciężko powiedzieć czy był to dobry wybór, ponieważ zamiast 5 h jechaliśmy ponad 8.. Na szczęście na pokładzie znajdował się bezpłatny dostęp do WIFI, dzięki czemu droga upłynęła nam stosunkowo szybko.
Po wyjściu na zewnątrz przeżyliśmy szok związany z temperatura, bowiem termometry wskazywały 36 stopni przy ogromnej duchocie. Po znalezieniu odpowiedniego autobusu pojechaliśmy w kierunku lokalnego szpitala, koło którego miało znajdować się mieszkanie Bruna oraz Luziane, u których mieliśmy spędzić 3 dni. W tym miejscu warto wspomnieć o poszukiwaniu noclegów na Couchsurfingu. Po umieszczeniu publicznej informacji o poszukiwaniu przez nas hosta otrzymaliśmy ponad 6 propozycji noclegowych, a także ... kilkanaście zaproszeń na spotkania. Zdecydowaliśmy się jednak zamieszkaę u Bruna i jego zony ze względu na sporo pozytywnych referencji na ich profilu, a także przez wzgląd na fakt, ze dziadek Bruna pochodził z ..Polski (nieprzypadkowo ma na nazwisko Slobodzian). Po przyjeździe na miejsce od razu nawiązaliśmy świetne relacje z gospodarzami, którzy zaprosili nas na kolację do tradycyjnej paragwajskiej restauracji. Po kolacji udajemy się do pubu, gdzie w przemiłej atmosferze wspólnie spędziliśmy wieczór. Lokal zrobił na nas ogromne wrażenie, ponieważ z zewnątrz wyglądał jak zwykła kilkupiętrowa kamienica, zaś w środku ... zobaczcie sami ! Picie paragwajskiego piwa pośród drzew i odkrytego nieba pełnego gwiazd bardzo nas zrelaksowało. Po powrocie do domu szybko położyliśmy się spać, ponieważ następnego dnia czekało nas odkrywanie uroków Asuncion.
Dzień 10
Następnego dnia przy wspólnym śniadaniu Bruno przyniósł wydrukowane mapy z zaznaczonymi miejscami, które powinniśmy zobaczyć. Warto wspomnieć, ze Asuncion nie jest miastem szczególnie odwiedzanym przez turystów, przez co ciężko o jakiekolwiek informacje, przewodniki czy mapy. Na szczęście Bruno przyszedł nam z pomocą i przy pięknej pogodzie (temperatura ponad 30 stopni) wybraliśmy się na 4 km spacer wzdłuż rzeki Paraguya.
Fajnie się czyta Twoją relację
:)Jestem tylko zszokowana warunkami, w jakich jechaliście z Rio do Foz. Ja wprawdzie nie przemierzałam tej trasy (do Foz dostałam się samolotem z Kurytyby), ale jestem zdziwiona, że na tak długiej trasie był taki fatalny autobus. Ja miałam szczęście wielokrotnie podróżować w komfortowych warunkach nawet na krótkich trasach, i to autobusem typu convencional (normalny).A numer o którym wspominasz to zapewne CPF. Nie-Brazylijczycy i osoby niebędące rezydentami go nie mają i nie mogą skorzystać z niższych cen biletów. To samo dotyczy przelotów - inne ceny z CPF, inne bez niego.Osobom podróżującym autobusami po Brazylii polecam wyszukiwarkę kursów, także po angielsku: http://www.buscaonibus.com.br/enBardzo dobrze się sprawdza.
Cało i zdrowo wróciliśmy, także mamy już dostęp do lepszego sprzętu oraz zdjęć (pierwsze już dzisiaj), także na bieżąco będziemy uaktualniać:)Na zakończenie podamy informacje praktyczne, a także podsumujemy wszystkie koszty
:)
Super relacja!
:) Sam wyruszam tam za miesiąc
;) w związku z tym mam 2 pytania, pisałeś o zamkniętej Maracanie, zamknięta była bo byliście o niewłaściwej porze czy po prostu nie można jej zwiedzać? Pytam bo to jeden z punktów mojego programu w Rio
;) Drugie pytanie dotyczy wejścia pod pomnik Chrystusa. Napisałeś, że można wejść pieszo, pytanie czy cała trasa jest możliwa do pokonania pieszo i czy wtedy pobierane są jakieś opłaty?
Legion1 napisał:Super relacja!
:) Sam wyruszam tam za miesiąc
;) w związku z tym mam 2 pytania, pisałeś o zamkniętej Maracanie, zamknięta była bo byliście o niewłaściwej porze czy po prostu nie można jej zwiedzać? Pytam bo to jeden z punktów mojego programu w Rio
;) Drugie pytanie dotyczy wejścia pod pomnik Chrystusa. Napisałeś, że można wejść pieszo, pytanie czy cała trasa jest możliwa do pokonania pieszo i czy wtedy pobierane są jakieś opłaty?Dzięki
:)Co do Maracany, to z nią jest zawsze problem, ponieważ nawet wśród lokalnych mieszkańców przyjęła określenie "wiecznie zamkniętej". Myśmy byli około południa i nie dało się wejść .. Chociaż prawdę powiedziawszy, to nie za bardzo jest co oglądać, ponieważ obecny stadion może pomieścić ok. 78 000 osób, więc jest jednym spośród wielu. Co do drugiego pytania, to pod Corcovado można wyjść/wyjechać na 4 sposoby:-piechotą (nie polecam),-autobus miejski + spacer od około połowy trasy. Ostatni przystanek to chyba-> Cosme Velho,-pociąg (spore kolejki, ale podobno mega widoki i ciut taniej),-van Analizując cały wyjazd doszliśmy do wniosku, że opcja vana jest najlepsza. Dlaczego? Ponieważ jest najszybsza, nie ma kolejek i jedziesz z samego dołu. Chcąc iść piechotą i tak musisz zapłacić wejściówkę w wysokości 34 reali ( w zależności od okresu w którym jedziesz). Dlatego lepiej dać te dwadzieścia parę złotych, wjechać i zjechać szybko i zaoszczędzić sporo czasu
:)
Może i stadion jak jeden z wielu, ale dla mnie punktem obowiązkowym praktycznie każdego wyjazdu jest zobaczenie lokalnego stadionu (meczu jak jest możliwość) i na nie jeden stadion wchodziłem po prostu na zasadzie szukania jakiejkolwiek luki gdzie można się przecisnąć na trybuny jeśli nie ma akurat możliwości zwiedzania
;) Będę w Rio pod koniec marca więc może turystów będzie już trochę mniej pod Chrystusem
:) co do wejścia to rozważę każdą opcję, ale może faktycznie masz rację, że nie warto tracić zbędnie czasu
;)
Cała relacja będzie gotowa do końca przyszłego tygodnia
:) Z racji wyjazdu muszę zaliczyć sesję na uczelni, także jest to trochę czasochłonne, a chciałbym żeby relacja była napisana w sposób profesjonalny.Tymczasem zapraszam do oglądania zdjęć z dnia 7 !
Widziałam setki zdjęć z Uyuni, ale niezmiennie nadal każde następne robi niesamowite wrażenie. Zdecydowanie jedno z miejsc na świecie w którym muszę się kiedyś znaleźć.
Czas na ostatnią już część, czyli podsumowanie.Podsumowanie podzieliłem na 5 części:1) Transport,-samolota)Warszawa-Malaga, b)Malaga-Madryt-Rio de Janeiroc)Asuncion-Santiago-Limad)La Paz-Santa Cruz-Sao Pauloe)Sao-Paulo-Madryt-Bruksela-Warszawa-autokara) Rio do Janeiro - Foz do Iguacu - 1465 kmb) Ciudad del Este- Asuncion - 330 kmc) Lima- Ica - 290 kmd) Ica- Cuzco - 800 kme) Cuzco - Hidroelectrica - 210 kmf) Hidroelectrica- Cuzco - 210 kmg) Cuzco- Puno - 390 kmh) Puno- Copacabana- 223 kmi) Copacabana - La Paz - 144 kmj) La Paz - Uyunii - 730 kmk) Uyunii - La Paz - 730 kmSuma: ok. 5500 km
:) -transport lokalny - pomimo wielu problemów ze zrozumieniem rozkładów jazdy, których nie ma, autobusy i metro są najpopularniejszymi środkami transportu, z których codziennie korzystaliśmy2)) NoclegiOpieraliśmy je głównie na Couchsurfing. Niekiedy plan wyjazdu ustalaliśmy tak, że przez noc jechaliśmy, a w dzień zwiedzaliśmy. I tak:a) 2 noce na lotnisku w Maladze oraz Asuncionb) 18 noclegów na Couchsurfingu (Diego, Bruno, Nelson, Bruno, Paloma, Luiz, William, Murillo)c) 3 noce w Hostelach ( Aquas Calientes, La Paz, Copacabana)d) 1 nocleg na wyspie u peruwiańskiej rodzinye) 2 noce podczas wycieczki na Salar de Uyuniif) Pozostałe noclegi w busie 3) Wyżywienie-generalnie żywiliśmy się we własnym zakresie. Najczęściej jedliśmy w restauracjach, za posiłki płacąc mniej więcej tyle co w Polsce. Niejednokrotnie byliśmy częstowani przez naszych hostów na Couchsurfingu lub sami coś przyrządzaliśmy. Generalnie jedzenie w Ameryce Południowej nie jest zabójczo drogie. 4) Porady-nie brać za dużo rzeczy (bardzo tanie pralnie),- broń Boże nie brać torby na kółkach (plecaki wystarczą. Ja na miesiąc miałem ze sobą 35 litrowy plecak i spokojnie wszystko pomieściłem). -warto wyrobić sobie kartę debetową (myśmy skorzystali z usług Aliora i za wypłacanie dolarów płaciliśmy prowizję w wysokości ok. 15 złotych, jednak uważamy, że lepiej poświęcić parę złotych niż nosić ze sobą gotówkę),-polecamy wyrobić studencką kartę ISIC (sporo zniżek)- dobrze znać podstawy języka, bo nie raz może być ciężko,- targować się gdzie się da !
:)- PELERYNY przeciwdeszczowe. Nie zajmują dużo miejsca, a nie raz uratowały nam życie,- koniecznie zabrać ze sobą buty trekkingowe. Zajmują sporo miejsca, ale bez nich nie pojechałbym na ten wyjazd.- generalnie być przygotowanym na zmiany klimatyczne (zakładając taką trasę jak my), także ciuchy na zimę/lato/wiosnę/jesień,- bilety autobusowe kupować na dworcach i targować się (przez internet są dużo droższe),- polecamy autokary semi-cama (rozkładane do połowy),- przewodniki tylko Pascala !- nie bać się, ale uważać
:) Ciężko powiedzieć co jeszcze doradzić.. Jeśli macie jakieś pytania, chętnie pomogę
;) 5) Koszty (NA OSOBĘ)I chyba najważniejsza część, podsumowanie kosztowe.Podzielę je na dwie części:a) bilety lotnicze:a)Warszawa-Malaga - 284 złb)Malaga-Madryt-Rio de Janeiro - Sao Paulo-Madryt-Bruksela - 1321 złc)Asuncion-Santiago-Lima - 968 złd)La Paz-Santa Cruz-Sao Paulo - 1136 złe)Bruksela- Warszawa - 120 zł Razem: 3830 złb) cała reszta Wzięliśmy ze sobą 1100 dolarów, które w całości wydaliśmy. Muszę przyznać, że zostało nam sporo kasy na 7 dni do końca i zaczęliśmy trochę hulać. Zakupiliśmy sporo pamiątek jak również perfumy na lotnisku. Jednak doliczając wszelkie drobne koszty można założyć, że 30 dni w Ameryce Południowej kosztowały nas 4000 zł (przy normalnym kursie dolara)
:) Muszę dodać, że żyliśmy normalnie, chodziliśmy na imprezy, przewaliliśmy trochę pieniędzy na głupoty, także nie oszczędzaliśmy za bardzo.Całość wyjazdu wyniosła nas ok. 7800 zł, także zakładając, że spędziliśmy poza domem ponad 30 dni uważam, że wcale nie przepłaciliśmy
:))) W razie jakichkolwiek pytań, służę pomocą.
Djorkaeff napisał:Hmm, najpierw napisane jest "na osobe", a pozniej "Całość wyjazdu wyniosła nas ok. 7800 zł". Rozumiem, ze 7800 na osobe?Całość wyjazdu w dalszym ciągu liczona na osobę:) Zapomniałem jeszcze wrzucić zdjęc z Sao Paolo, ale za niedługo uzupełnię:)
Zjednoczone Emiraty Arabskie --> zea-abu-dhabi-dubaj-szardza-fudzaira,214,37568
Iran--> iran-2014-czyli-zmieniamy-stereotypy,214,52856
będę się starał przekazać wszelkie praktyczne informacje, które będą pomocne przy organizacji wyjazdu do w/w krajów Ameryki Południowej.
Zanim przejdziemy do meritum relacji, poniżej przedstawiamy plan przygotowań do wyjazdu:
-zakup biletów lotniczych: Warszawa- Malaga, Asuncion-Santiago-Lima, La Paz- Sao Paolo, Bruksela - Warszawa,
-zakup przewodników ( w szczególności polecamy przewodnik Pascala po Peru i Boliwii),
-szczepienia(jedynie żółta febra i tylko dlatego, że jest ważna przez 10 lat, a to zapewne nie ostatni nasz wyjazd),
-noclegi na Couchsurfingu,
-ubezpieczenie,
-wyrobienie legitymacji studenckiej ISIC,
Naszą podróż rozpoczęliśmy kiedy to 11.01 udaliśmy się PolskimBusem z Krakowa do Warszawy. Obiad w stolicy, dojazd do lotniska, a następnie o 19:50 wylot do Malagi. Z racji tego, ze na miejsce przylecieliśmy ok. 23, a lot do Madrytu zaplanowany był na 9:45 noc spędziliśmy na lotnisku. Dzięki idealnej miejscówie, a także kotletom schabowym z Polski, mogliśmy odpocząć i zregenerować siły przed przygodą życia.
Następnego ranka pobudka, szybkie ogarnięcie i punktualnie ruszyliśmy w kierunku Madrytu. Dzień przed wylotem dokładnie sprawdziliśmy bilety i okazało się, ze na lotnisku w Madrycie musimy zmienić terminal, mając na przesiadkę jedynie godzinę czasu. Okazało się jednak, ze pomimo konieczności zmiany terminala i skorzystania z kolejki, na miejscu pojawiliśmy się 40 min przed odlotem.
Po wejściu na pokład samolotu, zajęciu miejsc, ruszyliśmy w ponad 11h podróż do miejsca, które znaliśmy jedynie z atlasów i przewodników. Rio de Janeiro - nadjeżdżamy! :))Lot przebiegł nam bardzo szybko i spokojnie, pomimo kilkukrotnych turbulencji. Na miejscu po raz pierwszy przeżyliśmy szok związany z upałami panującymi w tej części świata. O godzinie 22 temperatura na zewnątrz wynosiła ponad 32 stopnie. Dla sporej grupy osób stanowiliśmy pewnego rodzaju atrakcję, ponieważ ubrani byliśmy w stroje adekwatne do polskiego, a nie tropikalnego klimatu. A żeby tego było mało na lotnisku wysiadła elektronika, przez co byliśmy zmuszeni do ponad półgodzinnego oczekiwania w ekstremalnych warunkach, tj.gorącu i ciemnościach. Po naprawieniu awarii, szybkiej odprawie ruszyliśmy w kierunku postoju taksówek, ponieważ większość osób sugerowała nam wybór właśnie takiego środka transportu. Na szczęście po drodze zahaczyliśmy o informacje turystyczna, gdzie przeuprzejmy pan wytłumaczył nam jak dojechać w docelowe miejsce (Tijuca) zdecydowanie taniej, choć niekoniecznie szybciej. Dzięki temu wsiedliśmy do autobusu firmy BRT(koszt 3,5 reala za osobę), a następnie na uprzednio wskazanej stacji przesiedliśmy się do metra(koszt 3,5). Tam tez podeszła do nas brazylijska dziewczyna, która pomogła nam znaleźć docelową stację i przekazać cenne uwagi. Warto dodać, ze Vanessa była w wieku 24 lat, mając już dwójkę dzieci, w tym ...10,5 rocznego syna:) Po wyjściu z metra mieliśmy do pokonania ok. 2 km odcinek, który postanowiliśmy przebyć taksówką, ze względu na sporą ilość bagażów, a także ogólne zmęczenie. Około północy dotarliśmy do naszego hosta, który przez posiadanych ponad 200 pozytywnych referencji miał okazać się idealnym gospodarzem.
Niestety zawiedliśmy się na nim na całej linii.. Idea Couchsurfingu nie polega jedynie na udostępnianiu ludziom miejsca do spania, ale na spędzaniu z nimi w miarę możliwości wolnego czasu, wspólnych rozmowach, pomocy przy organizacji wyjazdu, itp. Nasz host zaoferował nam jedynie miejsce do spania, zupełnie nas ignorując i spędzając całe dnie w swoim pokoju. Na szczęście nasz pobyt trwał tam zaledwie dwie noce..
Dzień 2
Drugiego dnia umówiliśmy się z poznanym przez internet Couchsurferem, z którym mieliśmy się spotkać w Recreivo- miejscowości oddalonej o ok. 60 km od Rio. Zanim ruszyliśmy we wskazane miejsce, podeszliśmy pod słynną Maracanę, która okazała się być zgodnie z naszymi przewidywaniami zamknięta. Do Recreio pomimo wielu problemów ze znalezieniem autobusu, dotarliśmy ok.14:30. Warto wspomnieć, ze autobusy w Rio jeżdza kiedy chcą i jak chcą (próżno szukać jakiegokolwiek rozkładu jazdy). Ponadto jednorazowy przejazd kosztuje 3,40 reala.. bez względu na odległość trasy. Mimo wszystko dzięki pomocy przypadkowo poznanym brazylijczykom z Sao Paolo zameldowaliśmy się we wskazanym miejscu. Niestety w związku ze spora ilością turystów, a także rozładowanym telefonem, nie udało nam się spotkać Jacoba. Tym razem z pomoca przyszła nam jednak jedna z brazylijek, która wyczuła, że mamy drobne problemy. Użyczyła nam ona swój telefon , jednak mimo to nie udało nam się nawiązać kontaktu z Norwegiem, od 10 lat mieszkającym w Brazylii. Pozostały czas spędziliśmy na lokalnej plaży, a następnie udaliśmy się do pobliskiej restauracji typu "płacisz 10 reali i jesz ile chcesz". Smaczny obiad popijaliśmy brazylijskim piwem(warto wspomnieć, ze piwo na plaży można tam kupić już za 4 reale). W Recreio bardzo nam się podobało ze względu na różnorodne plaże, piękne widoki, niskie ceny, a także wysokie fale, przez co miejsce to uważane jest za raj dla surferów. Z racji długiej i meczącej podróży do Recreio zalecamy pozostać w Rio de Janerio i spędzić czas na równie pięknych plażach. W drodze do domu zatrzymaliśmy się na najładniejszej według nas plaży Ipanema, gdzie przez chwile zażywaliśmy kąpieli w ciepłych wodach Oceanu. Warto wspomnieć, że pomimo późnej pory ogromna ilość Brazylijczyków uprawia sport na plaży, zaś w knajpach tętni nocne życie Rio. Po powrocie do naszego pierwszego hosta od razu położyliśmy się spać i z niecierpliwością oczekiwaliśmy następnego dnia.
Dzień 3
Nazajutrz zaraz po zakupach i śniadaniu udaliśmy się do Tijuca Jungle- największej dżungli na świecie ulokowanej w samym centrum miasta.
Po przyjeździe na miejsce rozpoczęliśmy spacer po wytyczonych ścieżkach, pijąc piwko i rozkoszując się bogactwem fauny i flory.
Ogromne było nasze zdziwienie, kiedy niedługo po wejściu do dżungli, minął nas samochód z niemiecka flaga na zderzaku. Z racji tego, ze wyglądaliśmy jak typowi europejscy turyści (biała karnacja, plecaki, kapelusze), samochód zatrzymał się i wysiadł z niego mężczyzna w sędziwym wieku wraz z kobieta. Po krótkiej rozmowie okazało się, że mężczyzna jest emerytowanym przewodnikiem i oprowadza po dżungli swoją argentyńską znajomą. Równie wielkie jak poprzednio było nasze zdziwienie, kiedy mężczyzna zaproponował nam wspólne zwiedzanie, na co oczywiście przystanęliśmy. Dzięki temu dokładnie poznaliśmy historię parku, wypiliśmy Guarane w słynnej, dżunglowej restauracji, a następnie odwiedziliśmy wszystkie znane miejsca w Tijuca Jungle.
Późnym popołudniem zakończyliśmy pobyt w dżungli i umówiliśmy się z naszym gościem na wieczorne plażowanie. Następnie ruszyliśmy na poszukiwanie kantoru, ponieważ pozostało nam jedynie 4 reale. Niestety z racji tego, ze nie mieliśmy ze sobą żadnego dokumentu tożsamości, nie udało nam się rozmienić pieniędzy, przez co wpadliśmy trochę w konsternacje. Udaliśmy się jednak na plaże, gdzie rozkoszowaliśmy się przepięknym widokiem zachodzącego słońca.
Następnie udało nam się zlokalizować niemieckiego przewodnika, który po raz kolejny wyciągnął do nas pomocna dłoń i wymienił nam pieniądze. A żeby tego było mało, to odwiózł nas na stacje metra, dzięki czemu zaoszczędziliśmy trochę czasu i udaliśmy się po bagaże do naszego hosta, ponieważ tego dnia przenosiliśmy się do Bruna i jego dziewczyny Renaty, u których mieliśmy spędzić 3 dni. Jak się później okazało był to naprawdę świetnie spędzony czas. Po przyjeździe do naszego go pierwszego hosta, spotkaliśmy dwie Francuzki, które miały u niego spędzić... tydzień czasu( powodzenia dziewczyny!).
Po zabraniu bagaży zamówiliśmy taksówkę i przyjechaliśmy do mieszkania Bruna i jego dziewczyny Renaty, z którymi od razu złapaliśmy świetny i życzliwy kontakt.
Z racji tego, że na couchsurfingowym profilu Bruna wyczytaliśmy, że jest on smakoszem piwa przywieźliśmy mu z Polski nasz lokalny browar.
Wieczór upłynął nam w milej, alkoholowej atmosferze (Bruno poczęstował nas piwem domowej roboty). W końcu mogliśmy się cieszyć ze świetnych hostów, a także własnego pokoju z klimatyzacją. Ponadto z niecierpliwością oczekiwaliśmy nastepnego dnia, kiedy to zaplanowaliśmy wyjazd na słynne Corcovado (posąg Chrystusa).Dzień 4
Kolejny dzień rozpoczęliśmy pobudką o 6 rano, celem jak najszybszego dotarcia do Corcovado. Po szybkim śniadaniu spakowaliśmy najpotrzebniejsze rzeczy i ruszyliśmy w kierunku metra. Z racji tego, że chcieliśmy zwiedzić jak najwięcej miejsc w Rio w możliwie jak najszybszym czasie, postanowiliśmy wybrać się na górę vanem, będącym zarazem najdroższą z możliwych opcji wjazdowych na (istnieje możliwość wyjścia piechotą (ok.3 h), jak również skorzystania z kolejki). Po wyjściu z metra na stacji Largo de Machado, udaliśmy do kasy, gdzie za 53 reale od osoby kupiliśmy wejściówki. Sam plac, na którym się znajdowaliśmy był miejscem przyjemnym na chwilę odpoczynku, jednak kręciło się tam sporo młodych, agresywnych osób, stąd byliśmy świadkami interwencji policji (do tej pory był to pierwszy i ostatni moment podczas naszego pobytu w Brazylii, kiedy to poczuliśmy się lekko niepewnie). Po zakupie biletów od razu wsiedliśmy do vana i ruszyliśmy w kierunku docelowego miejsca. Przejazd był stosunkowo krotki, trwał ok. 30 minut, także po niedługim czasie zameldowaliśmy się na górze.
Do przejścia pod sam pomnik pozostało nam jedynie kilkanaście metrów, także spokojnym krokiem, przy niesamowitym upale ruszyliśmy w jego kierunku. Samo miejsce nas jednak rozczarowało- mały plac, ogromna ilość turystów, ciężko znaleźć kawałek przestrzeni dla siebie, a co dopiero na zrobienie zdjęcia. Ale jak przyjechać do Brazylii i nie zobaczyć pomnika Chrystusa? To niczym przyjazd do Paryża i nie zobaczenie Wieży Eiffela.
Po niedługim czasie ruszyliśmy w drogę powrotną i ... byliśmy świadkami wypadku. Znajdująca się zaraz przed nami ciężarówka z piwem przewróciła się na zakręcie i cała jej zawartość znalazła się ku naszej rozpaczy na drodze. Na szczęście nikomu nic stało, chociaż szkoda trochę złocistego trunku:)
Następnie udaliśmy się w kierunku starego miasta, gdzie przechadzaliśmy się wąskimi uliczkami Rio, a także zwiedzaliśmy lokalne zabytki. Po południu zjedliśmy obiad w świetnej i taniej restauracji (koszt za 100g to ok. 3,2 reale, natomiast średnie ceny w innych restauracjach tego typu to ok.5,3 reale za 100g). Za obiad dla dwóch osób wraz z napojami zapłaciliśmy ok. 23 reale. Po krótkim odpoczynku w parku, ruszyliśmy w kierunku słynnej Copacabany, gdzie z dala od ludzi, pod palma, delektowaliśmy się piękną pogodą i zimnym piwkiem.
Pomimo tego, ze wiele osób odradzało nam tą plażę, tego dnia akurat wszystko nam się na niej podobało. Po powrocie do naszego hosta udaliśmy się na wspólną kolację, a następnie wzięliśmy udział w Couchsurfing meeting, czyli spotkaniu ludzi korzystających z tej formy podróżowania, którzy akurat w tym czasie znajdowali się w Rio. Na miejscu spotkaliśmy ponad 40 osób z całego świata, z którymi integrowaliśmy się do późnych godzin nocnych.
Dzień 5
Z racji tego, ze nasz host Bruno wychodził do pracy o godz. 7 ponownie czekała nas bardzo wczesna pobudka, z której po imprezie niekoniecznie byliśmy zadowoleni. Tego dnia postanowiliśmy udać się ponownie w kierunku starego miasta, gdzie punktualnie o 9:30 rozpoczęło się, tzw. Free City Tour, czyli darmowe zwiedzanie miasta.
Pomimo tego, że poprzedniego dnia widzieliśmy większość tych miejsc bardzo chcieliśmy poznać ich historie, stąd ponownie wyruszyliśmy tą samą trasą. Ponad 3,5 h zwiedzania miasta nie żałujemy i możemy je polecić każdemu. Młody przewodnik opowiadał nam historie w sposób niezwykle barwny, ciekawy i humorystyczny, stad czas zleciał nam bardzo szybko i przyjemnie. Ponadto spośród tłumu wyłowiliśmy turystę, który przypominał nam aktora Marva Mechantsa (znanego włamywacza z filmu Kevin sam w domu :) )
Szczególnie w pamięci zapadły nam słynne Schody Selarona, które są dziełem artysty chilijskiego pochodzenia Jorge Selarona, który wyznał, że jego majstersztyk jest hołdem dla brazylijskich ludzi i mieszkańców Rio.
Schody Selarona stają się światową marką Miasta Bogów. Ich wizerunek przewija się w wielu popularnych czasopismach, gazetach, reklamach i filmach dokumentalnych. Ukazały się również w spocie promującym ofertę Rio de Janeiro na Igrzyska Olimpijskie 2016 oraz w teledyskach U2 i Snoop Dogg’a.
Ponadto niezwykle ciekawą kompozycję stanowi Katedra pod wezwaniem św. Sebastiana, która kształtem przypomina ścięty, betonowy stożek.
Następnie ponownie udaliśmy się na Copacabanę, tym razem zasiadając niedaleko wody. Niestety tym razem czas spędzony na tej plaży zupełnie nam się nie podobał ze względu na brak słońca, a także lokalnych sprzedawców, którzy non stop coś nam oferowali. Po powrocie do naszego hosta, wspólnej kolacji, udaliśmy się w kierunku Lapy (centrum rozrywki nocnego Rio), gdzie na dancingu stawialiśmy pierwsze kroki Samby, delektując się przy tym przepyszna Caipirinha.Dzień 6
Z racji tego, ze nasi hostowie zostali zaproszeni na wesele byliśmy zmuszeni opuścić ich mieszkanie. Pobyt u Bruna i Renaty bardzo nam się podobał- spędziliśmy razem sporo czasu, dzięki czemu mogliśmy bliżej się poznać, jak również zobaczyć jak wygląda codzienne życie Brazylijczyków. Dzięki rekomendacji znajomego z Polski udało nam się znaleźć nocleg u Nelsona, u którego nasz kolega nocował w zeszłym roku. Nelson, jego zona, a także dwójka ich małych dzieci okazali się niezwykle gościnną i pomocną rodziną. Razem z nimi spędziliśmy cudowne popołudnie, spacerując po wąskich uliczkach dzielnicy Santa Teresa i rozkoszując się wspaniałymi widokami (zdecydowanie polecamy! ) Wspólnie zjedliśmy również obiad w jednej z najstarszych restauracji tej części miasta, a następnie przy zimnym, brazylijskim piwku rozmawialiśmy na wiele różnorodnych tematów.
Po kilku godzinach zgodnie z planem postanowiliśmy zwiedzić słynną Głowę Cukru (Pao de Asucar), pod którą podwiózł nas sam Nelson (warto dodać, że zdążył on wypić 4 piwa i jednego drinka :) ). Po zakupie biletów studenckich w cenie 31 reale od osoby, rozpoczęliśmy marsz pod pierwsza z gór (istnieje możliwość wyjazdu kolejką, jednak postanowiliśmy zaczerpnąć świeżego powietrza).
Pogoda tego dnia była idealna: temperatura wynosiła ok. 30 stopni, zaś niebo było bezchmurne. Po ok. 35 minutach zameldowaliśmy się na górze, po drodze mijając sporo turystów, jak również niezwykle oswojone małpy, które stanowiły nie lada atrakcję.
Następnie wsiedliśmy do gondoli (na drugą górę nie ma możliwości wejścia piechotą) i po kilkunastu minutach zameldowaliśmy się na górze. Z racji tego, że była już stosunkowo późna pora, z niecierpliwością oczekiwaliśmy godzina popołudniowa, oczekiwaliśmy na zachód słońca.
Pobyt na górze przeszedł nasze najśmielsze oczekiwania, zaś widoki, które udało nam się zobaczyć były nie do opisania i na pewno na długo zostaną w naszej pamięci.
Po powrocie do Nelsona pojechaliśmy na zakupy do jednego z supermarketów, po czym wspólnie przygotowaliśmy kolację w brazylijskim stylu. Około północy położyliśmy się spać, ponieważ następnego dnia czekał nas wyjazd do Foz do Iguacu, gdzie zaplanowaliśmy pobyt na jednym z najsłynniejszych na świecie kompleksie wodospadów.
Dzień 7
Następnego dnia wstaliśmy o 6 rano, ponieważ czekała nas 22 h podróż do Foz do Iguacu. Dzień wcześniej dzięki pomocy Nelsona udalo nam się zabukować bilety (dla Europejczyków jest to praktycznie niemożliwe, ze względu na konieczność wpisania jakiegoś numeru, którego nie posiadaliśmy). Pierwotnie planowaliśmy udać się na dworzec taksówką, ze względu na wczesną porę, sporą ilość bagażu, jak również niedogodne położenie względem stacji metra, jednak Nelson po raz kolejny pokazał swoją gościnność i odwiózł nas na terminal. Na miejscu przeżyliśmy lekkie zdziwienie, ponieważ dworzec autobusowy nie prezentował się za wybornie... Po odebraniu biletów punktualnie o wyznaczonej porze ruszyliśmy w stronę Foz.
Niestety, tutaj zaczęły się drobne niedogodności, których dotychczas praktycznie nie doświadczyliśmy. Autobus, którym podróżowaliśmy nie posiadał klimatyzacji co przy temperaturze ponad 30 stopni było istną katorgą. W środku natomiast panował wystrój z lat sześćdziesiątych, pełno ludzi, smród, a także ...robactwo (około północy podreptał koło nas karaluch). W nocy natomiast temperatura w autobusie spadła niemiłosiernie i tylko dzięki kocowi, który przypadkowo wzięliśmy ze sobą do środka, jakoś udało nam się przeżyć. No nic, najważniejsze to przyoszczedzić trochę grosza (za autobus zapłaciliśmy 214 reale), ponieważ w tym czasie popularne na tym odcinku loty były stosunkowo drogie. Po wyjściu z autokaru, złapaliśmy busa i ruszyliśmy w kierunku lokalnego terminala. Tam, zgodnie z zaleceniami naszego nowego hosta wsiedliśmy w autobus i podążyliśmy w stronę przystanku Bulwar, na którym zgodnie z ustaleniami mieliśmy wysiąść. Warto wspomnieć, że w Brazylii nie ma żadnych rozkładów jazdy jak również nazw przystanków. O wszystko trzeba pytać kierowców i liczyć na pomoc lokalnych mieszkańców. Po wyjściu z autobusu rozpoczęliśmy poszukiwania domu naszego hosta, mając ze sobą jedynie adres i wskazówkę, że "dom znajduje się 5 minut drogi od przystanku". Niestety, błądziliśmy, szukaliśmy, pytaliśmy, jednak nikt nie wiedział jak nam pomóc. Po godzinie tułaczki z bagażami, zdecydowaliśmy się wsiąść do taksówki. Niestety, nasz kierowca po wskazaniu adresu nie za bardzo wiedział, w którą stronę ma ruszyć. Krążyliśmy więc po osiedlu pytając o drogę niekiedy tych samych osób. Na szczęście w jednej z restauracji wskazano nam drogę i mogliśmy ruszyć w kierunku naszego hosta. Jak się później okazało jego dom znajdował się przecznice dalej od przystanku Bulwar, czyli niecałe 5 minut drogi... No nic, widocznie nie wszyscy musza znać się na topografii miasta. Po przyjeździe na miejsce, przywitaniu z Fabiem Tomizawa ( jego ojciec jest Japończykiem, zaś mama Brazylijka), szybkim śniadaniu ruszyliśmy w stronę wodospadów. Ciekawostka jest fakt, ze Foz do Iguacu leży na granicy trzech państw Brazylii, Argentyny i Paragwaju, zaś wodospady można zwiedzać z dwóch stron: brazylijskiej lub argentyńskiej. Z racji braku czasu, a także ograniczonych finansów zdecydowaliśmy się na na druga opcję, która kosztowała nas 260 pesos od osoby. Z przystanku Bulwar w oczekiwaniu na busa, próbowaliśmy złapać stopa.
W przeciągu 10 min zatrzymała się jedna osoba, która chciała nas zabrać na wodospady, ale po brazylijskiej stronie. W związku z tym byliśmy zmuszeni skorzystać z usług komunikacji miejskiej. Po przyjeździe na granicę, autobus zatrzymał się, zaś wszyscy pasażerowie zostali zobligowani do udania się na kontrolę paszportową. Po krótkim czasie wszyscy powróciliśmy do busa i ruszyliśmy w kierunku terminala. Po dojeździe na miejsce, zakupiliśmy bilety do Cataratas w wysokości 50 reali za dwie osoby w dwie strony i po 30 minutach zameldowaliśmy się pod wejściem na kompleks wodospadów. Po przejściu kontroli, ruszyliśmy za tłumem i początkowo zachwycamy się wszechobecnymi coati (odsyłam do google), które swobodnie przemieszczają się wśród turystów, wskakując nieraz do bagażów i kradnąc jedzenie.
Po ok. 5 h pobytu w parku byliśmy pod ogromnym wrażeniem tego co mogliśmy zaobserwować. Niesamowite widoki, wspaniałe miejsca, pokaz siły natury - to wszystko można zaobserwować w Foz. Żadne zdjęcia czy filmy nawet w najmniejszym stopniu nie oddadzą piękna tego miejsca- tam po prostu trzeba być. Przed wyjazdem widzieliśmy sporo materiałów związanych z wodospadami, jednak nie przypuszczaliśmy, że zrobią one na nas aż tak pozytywne wrażenie.
Po wyjściu z wodospadów ruszyliśmy w kierunku terminala, po czym zatrzymaliśmy się w lokalnym supermarkecie, celem zrobienia kolacji. Jakie było nasze zdziwienie kiedy za dwa wina, makaron, sos do spaghetti, wodę, a także czosnek zapłaciliśmy ... ok. 20 złotych !
Nie pozostało nam nic innego jak wrócić raz jeszcze do sklepu i zaopatrzyć się w jeszcze więcej produktów. Dzięki temu w końcu mogliśmy się poczuć jak lokalni baronowie i w znakomitych humorach wróciliśmy do domu naszego hosta. Na miejscu, po przyrządzeniu kolacji, siedzieliśmy z Fabiem i przy argentyńskim winie nawiązywaliśmy polsko-japońsko-brazylijskie relacje.Dzień 8
Następnego dnia postanowiliśmy wybrać się do Parku ptaków znajdującego się niedaleko brazylijskich wodospadów. Niestety tego dnia pogoda nam nie dopisała, ponieważ po raz pierwszy podczas pobytu w Ameryce Południowej byliśmy świadkami opadów deszczu. Nie przeszkodziło nam to jednak w spędzeniu wspaniałego czasu, gdyż mogliśmy zaobserwować z bliska zwierzęta, które dotychczas podziwialiśmy za ekranu telewizora(chociaż niektóre z nich widzieliśmy po raz pierwszy).
Najbardziej ucieszyło nas bliskie spotkanie z Tukanami, z którymi udało nam się zrobić parę zdjęć.
Po wyjściu z parku udaliśmy się na obiad do klasycznej już restauracji (na kilo). Tym razem udało nam się znaleźć restaurację, gdzie za 100 g jedzenia zapłaciliśmy jedynie 2,4 reale.Następnie wsiedliśmy do lokalnego autobusu, celem zobaczenia drugiej co do wielkości na świecie elektrowni wodnej, ulokowanej na granicy brazylijsko-paragwajskiej. Niestety po przyjeździe na miejsce okazało się, że wejście na tamę kosztuje 26 reali za osobę, co przy dokładnie wyliczonym budżecie wyjazdowym było zaporą nie do przejścia. W związku z tym wróciliśmy do naszego hosta, z którym wspólnie przygotowaliśmy kolację, a także kontynuowaliśmy rozpoczęte w przeddzień rozmowy. Nie mogliśmy się również doczekać następnego dnia, kiedy to czekała nas podróż do egzotycznego Paragwaju, o którym praktycznie nic nie wiedzieliśmy.
Dzień 9
Następnego dnia zaraz po śniadaniu wybraliśmy się w kierunku paragwajskiej miejscowości Ciudad del Este, skąd mieliśmy mieć autobus do Asuncion. Aby dostać się na miejsce podjechaliśmy lokalnym autobusem pod granicę brazylijsko-paragwajską, skąd piechotą przeszliśmy przez most na rzece, stanowiący linię graniczną pomiędzy w/w państwami. Takie rozwiązanie wydawało się być najrozsądniejsze, ponieważ przejazd przez most zwykłymi środkami transportu trwa nieraz kilka godzin, ze względu na jego remont i ruch wahadłowy. Po odprawie paszportowej, wsiedliśmy do taksówki (warto targować się o cenę) i po kilkunastu minutach zameldowaliśmy się na międzynarodowym dworcu autobusowym. Tam przeanalizowaliśmy ceny wszystkich przewoźników na trasie Ciudad del Este - Asuncion, które w większości przypadków wynosiły 60 000 guarani. Z racji tego, że zależało nam na czasie zdecydowaliśmy się skorzystać z przejazdu autokarem firmy St. Louis, który miał odjechać w przeciągu 5 minut. Ciężko powiedzieć czy był to dobry wybór, ponieważ zamiast 5 h jechaliśmy ponad 8.. Na szczęście na pokładzie znajdował się bezpłatny dostęp do WIFI, dzięki czemu droga upłynęła nam stosunkowo szybko.
Po wyjściu na zewnątrz przeżyliśmy szok związany z temperatura, bowiem termometry wskazywały 36 stopni przy ogromnej duchocie. Po znalezieniu odpowiedniego autobusu pojechaliśmy w kierunku lokalnego szpitala, koło którego miało znajdować się mieszkanie Bruna oraz Luziane, u których mieliśmy spędzić 3 dni. W tym miejscu warto wspomnieć o poszukiwaniu noclegów na Couchsurfingu. Po umieszczeniu publicznej informacji o poszukiwaniu przez nas hosta otrzymaliśmy ponad 6 propozycji noclegowych, a także ... kilkanaście zaproszeń na spotkania. Zdecydowaliśmy się jednak zamieszkaę u Bruna i jego zony ze względu na sporo pozytywnych referencji na ich profilu, a także przez wzgląd na fakt, ze dziadek Bruna pochodził z ..Polski (nieprzypadkowo ma na nazwisko Slobodzian). Po przyjeździe na miejsce od razu nawiązaliśmy świetne relacje z gospodarzami, którzy zaprosili nas na kolację do tradycyjnej paragwajskiej restauracji. Po kolacji udajemy się do pubu, gdzie w przemiłej atmosferze wspólnie spędziliśmy wieczór. Lokal zrobił na nas ogromne wrażenie, ponieważ z zewnątrz wyglądał jak zwykła kilkupiętrowa kamienica, zaś w środku ... zobaczcie sami !
Picie paragwajskiego piwa pośród drzew i odkrytego nieba pełnego gwiazd bardzo nas zrelaksowało. Po powrocie do domu szybko położyliśmy się spać, ponieważ następnego dnia czekało nas odkrywanie uroków Asuncion.
Dzień 10
Następnego dnia przy wspólnym śniadaniu Bruno przyniósł wydrukowane mapy z zaznaczonymi miejscami, które powinniśmy zobaczyć. Warto wspomnieć, ze Asuncion nie jest miastem szczególnie odwiedzanym przez turystów, przez co ciężko o jakiekolwiek informacje, przewodniki czy mapy. Na szczęście Bruno przyszedł nam z pomocą i przy pięknej pogodzie (temperatura ponad 30 stopni) wybraliśmy się na 4 km spacer wzdłuż rzeki Paraguya.