0
dywyndydyfar 27 maja 2024 22:08
Znajomi Belgowie powiedzieli mi kiedyś, że wyjazd w Ardeny to najlepszy pomysł na kilkudniowy odpoczynek w ich kraju. Po chwili dodali jednak małym druczkiem, że tylko pod warunkiem trafienia na ładną pogodę, bo podczas deszczu nie za bardzo jest co tam robić. Cóż, oni do dzisiaj wypominają mi polski chleb ze smalcem, więc ja w końcu dałem się namówić na sprawdzenie belgijskich atrakcji turystycznych. Dodam z reporterskiego obowiązku, że na kilka dni przed wyjazdem prognoza wskazywała na totalne załamanie pogody, choć od życia nie spodziewałem się w sumie niczego innego.

Mniej znany brat Flandrii

Większa część Arden znajduje się na terenie Belgii, a bardziej precyzyjnie – Walonii. Jest to region raczej pomijany przez zagranicznych turystów, którzy w kraju najczęściej odwiedzają Brukselę albo jedno z kilku przepięknych miasteczek we flamandzkiej części – Brugię, Gandawę czy Antwerpię. Mimo wrodzonej niechęci do ryzyka mógłbym się założyć, że większość turystów w Belgii będzie miała problemy ze wskazaniem stolicy Regionu Walońskiego, a już w ogóle nielicznym zdarzyło się faktycznie odwiedzić to miasto. Jeśli więc planujecie kiedyś wystąpić w teleturnieju Huberta Urbańskiego, to zachęcam do lektury dalszej części tekstu celem uzupełnienia wiedzy geograficznej.

To umiarkowane wyeksploatowanie przez turystykę ma swoje uroki, bo belgijskie Ardeny bardzo różnią się od wymienionych wcześniej miast, a w szczególności od stolicy kraju. W tutejszych górach jest sielsko, cicho, spokojnie i każda wieś mogłaby służyć za gotowy plan zdjęciowy dla reklamy sera Roquefort albo innego Brie. Miło jest też pooddychać świeżym powietrzem, bo tutejsi rolnicy nawet jeśli używają nawozów, to chyba tylko w postaci Chanel no 5. Rustykalny charakter regionu widać również w statystykach – Ardeny są najrzadziej zaludnioną częścią Belgii, ze średnią około 50 osób na km², podczas gdy dla całego kraju ten wskaźnik wynosi 372 osób/km². Ten fragment Walonii wyraźnie odróżnia się od reszty Belgii pod kątem etnicznym, bo bardzo rzadko spotyka się tu imigrantów spoza Europy, czego z pewnością nie można powiedzieć choćby o Brukseli.

Amatorzy gór zdają się omijać Ardeny również z jednego, prozaicznego powodu – nie jest to pasmo szczególnie wysokie. Żeby postawić sprawę jasno – są w sam raz wysokie, aby stworzyć piękne tło dla tutejszych miasteczek albo utrudnić pancerną ofensywę III Rzeszy, ale raczej nikt nie będzie się chwalił zimowym podejściem na najwyższy szczyt Arden. Swoją drogą, jest nim Signal de Botrange, mierzący niezbyt imponujące 694 m n.p.m., stanowiący również najwyższy punkt na terenie kraju. Co ciekawe, najwyraźniej Belgowie zdają się być zwolennikami kosmetyki geograficznej, bo ponad sto lat temu postawili na górze jeszcze 6-metrowe schody. W ten sposób ich najwyższy szczyt trochę urósł, a dodatkowo przyjął łatwiejszą do zapamiętania wartość 700 m n.p.m.

Durbuy - pochwała niewielkich rozmiarów

Po krótkim pobycie w Antwerpii, naszą podróż w Ardeny zaczęliśmy od miasteczka Durbuy. Mieszkańcy Durbuy dalecy są od megalomanii, bo swoją małą ojczyznę promują ciekawym (choć pozostawiającym pole do dyskusji) sloganem “najmniejszego miasta na świecie”. Formalnie ten tytuł przynależy Watykanowi, ale turystyczny marketing rządzi się przecież swoimi prawami. Faktem jednak jest, że całe Durbuy nawet leniwy turysta może przejść w ciągu 5 minut, co dodaje wiarygodności przyjętemu przez miasto tytułowi.

W tym miejscu warto uprzedzić, że urok całego regionu wynika raczej z jego całościowej charakterystyki, niż pojedynczych i monumentalnych atrakcji. Tutejsze miejscowości zgodnie przyjęły model biznesowy “pięknego, starego miasteczka, położonego wzdłuż rzeki i otoczonego przez góry”, doprowadzając go przy tym do perfekcji, choć każde w inny sposób. Na ulicach jest czysto, bezpiecznie i ładnie, a powietrze jest świeże po zjedzeniu paczki Mentosów. W powietrzu unosi się jednak jeszcze jeden charakterystyczny zapach, który nam zdarza się określać jako “czuć piniondz”. Durbuy odwiedziliśmy w środku tygodnia, natomiast ulice miasta i okolicy wypełniały dziesiątki zadbanych oldtimerów. Choć jako półanalfabeta w kwestiach motoryzacji odróżniam od siebie przede wszystkim samochody “zepsute”, “z instalacją LPG” i “drogie”, to nie miałem wątpliwości, że większość pojazdów zdecydowanie zaliczała się do tej ostatniej kategorii. W trakcie krótkiego spaceru po Durbuy natknęliśmy się też na 4 restauracje z gwiazdką Michelin (i kolejne 2 w promieniu 5 kilometów), a 7 z lokalnych knajp załapało się na podobnie prestiżową listę Gaut&Milleu. Wszystkie one serwują wyjątkowe dania, które po spożyciu od razu zawitają na Wasze listy najlepszych kulinarnych doznań w życiu, a przy okazji kosztują fortunę. Z tego powodu na obiad kupiliśmy w drodze powrotnej wyłącznie dwie pizze na wynos, które też bardzo nam smakowały.

Bliskie więzy łączące Walonię z Francją są tu trudne do przeoczenia. Językiem urzędowym regionu jest francuski, a na ulicach często widać trójkolorową flagę sąsiada Belgii. Nawet lokalne firmy i restauracje często prowadzą swoje strony internetowe pod francuską domeną “.fr”, jakby zapominając w ogóle o istnieniu narodowej “.be”. Co prawda, Walonowie posiadają swój własny język, uznawany za dialekt francuskiego i niezrozumiały dla statystycznego konsumenta bagietek, ale posługują się nim głównie starsi mieszkańcy regionu. Silne związki z kulturą francuską powodują jednak, że znajomość angielskiego mieszkańców Walonii jest – w najlepszym razie – umiarkowana. To dość ciekawe zjawisko, bo z jakiegoś powodu na całym świecie ludzie potrafiący poprawnie odmienić “être” mają problemy z koniugacją “to be”.

W ten sposób doszliśmy do elementu, który stanowił dla mnie największe wyzwanie podczas urlopu w Ardenach. Z uwagi na charakter wyjazdu, dość dużo czasu spędzaliśmy w aucie, przemieszczając się z miejsca na miejsce. O ile lokalne drogi znajdowały się w zaskakująco dobrym stanie, a moje wcześniejsze doświadczenia z Belgii przyzwyczaiły mnie bezwarunkowo przestrzegać ograniczeń prędkości, tak do samego końca nie udało mi się znaleźć stacji radiowej grającej choćby znośną muzykę. Wynika to z faktu, że znaczna część kanałów dostępnych w Walonii odbiera francuskie radiostacje, a te z kolei muszą przestrzegać absurdalnych przepisów dotyczących języka puszczanych utworów. Od 1994 tamtejsze stacje muszą zapewnić co najmniej 40% (od 2016 “tylko” 35%) czasu antenowego piosenkom wykonywanym właśnie po francusku, a w dodatku promować w miarę nowe przeboje. Z całym szacunkiem dla kultury Francji, ale istnieją granice liczby znośnych piosenek różnych gatunków, które 76 milionów rodowitych użytkowników języka francuskiego potrafi wytworzyć w ciągu roku. Jeśli jeszcze nie rozumiecie jaką męczarnią jest słuchanie francuskich radiostacji, to wyobraźcie sobie, że polscy nadawcy zmuszeni byliby poświęcić ⅓ całego czasu muzyki na najnowsze hity Gosi Andrzejewicz i Czadomana.

Image
Witamy w mieście Durbuy. To będzie ładna, ale niezbyt długa podróż.

Image
Rzut kamieniem od wejścia do Durbuy (czyli po drugiej stronie miasta) znajduje się taka oto ciekawa skała.

Image
Ekologiczna fasada, czyli jak z gustem zaoszczędzić na tynkach.

Image
To tylko bogaci ludzie w kawiarni. Proszę ich nie płoszyć i scrollować dalej w ciszy.


Image
A to budynek z ładną fasadą, tylko z innego ujęcia. Nie jest to duże miasteczko, więc trzeba się trochę nagimnastykować, aby zebrać materiał do tej sekcji.

Image
Proszę znowu zachować ciszę, trwa okres godowy bogatych ludzi.

Image

Image
Tuż obok Durbuy znajduje się też park linowy. Wejście na most było darmowe, zdjęcie również.

Image
Przyjemnie jeździ się wiosną po Ardenach.

Jaskinie Remouchamps i poszukiwanie menhirów

Po opuszczeniu Durbuy, kolejny dzień spędziliśmy na poszukiwaniu mniej lub bardziej nietypowych atrakcji turystycznych regionu. Jak się okazało, okoliczna miejscowość posiada kilka zabytków sprzed 5 tysięcy lat, czyli mniej więcej z okresu, kiedy w innej części globu powstawały piramidy. Miejscowe relikty starożytności to usiane po polach megality, które choć równie stare, to prezentują się mniej imponująco od egipskich stożków. Nie można jednak przeoczyć głównej zalety wielkich głazów nad budowlami Egipcjan w kontekście BHP, bo – jak w piramidzie mawiał Obelix : “w menhirze by nas nie zamknęli”.

Największe skupisko megalitów mieści się w okolicach Wéris, gdzie spotyka się je w różnych formach, przede wszystkim menhirów i dolmenów. Dla pewnego wyjaśnienia – megality to ni mniej, ni więcej jak po prostu “wielkie kamienie” w języku bretońskim. Moim zdaniem definicja ta trafia w sedno zjawiska, natomiast zachęcam wszystkich zainteresowanych subtelnymi różnicami pomiędzy rodzajami starych kamieni do dalszej edukacji pod tym adresem.

Niektóre z kamieni zachowały się poprzez wielki całkiem nieźle, natomiast inne musiały zostać na nowo postawione przez archeologów. Według uczonych w kopaniu w ziemi, megality spełniały przede wszystkim funkcje religijne, związane z kultem przodków. Trzeba przyznać, że ktoś bardzo musiał bardzo lubić swojego zmarłego stryja, żeby postawić mu ku pamięci 9-tonową skałę. Nie jest to proste zadanie, bo współcześni archeolodzy musieli je stawiać na nowo przy pomocy potężnych dźwigów. Może kiedyś było to jednak prostsze, a tajemnica budowy kamiennych konstrukcji odeszła w zapomnienie wraz z upadkiem pewnej wioski Galów i zagubieniem tamtejszych książek kucharskich.

W celu zużycia paliwa w wynajętym aucie wybraliśmy się też pod najbardziej znany wodospad w tej części Arden, znajdujący się w miejscowości Coo. Poza niezwykle wdzięczną dla żartów nazwą i wodospadem, Coo posiada również całkiem rozległy park rozrywki. Jest to jednak miejsce raczej dla osób z dziećmi i/lub pieniędzmi, więc z uwagi na niedobór obydwu wspomnianych składników, ograniczyliśmy się tylko do spaceru wokół pobliskiego sztucznego jeziora.

Jakieś 30 kilometrów do Durbuy znajdują się również jaskinie w Remouchamps. W całych Ardenach jest kilka podobnych obiektów, z których najbardziej znane są te w Hotton. Do Remouchamps wybraliśmy się głównie dlatego, że mieliśmy spotkać się tam z naszymi belgijskimi znajomymi, ale przy tym same jaskinie też nas nie zawiodły. Ich największą atrakcją był podziemny spływ rzeką, w całości składającej się z wody deszczowej. Wartość edukacyjną wycieczki trudno jest mi jednak ocenić, bo wszystkie informacje na ścieżce edukacyjnej przedstawione były wyłącznie po holendersku i francusku. W dobie masowej turystyki to dość nietypowe, bo gospodarze jakby nie zakładali nawet, że tutejsze atrakcje mogą przyciągnąć gości z zagranicy. Powoli się to zmienia, ale faktycznie jeszcze kilkanaście lat temu urlopy w tej okolicy spędzali wyłącznie Belgowie, Francuzi i Holendrzy.

W jaskiniach było dość tłoczno, bo szkoły masowo organizowały w tym czasie klasowe wycieczki celem przedłużenia belgijskiego długiego weekendu. Młodzi ludzie nie wydawali się specjalnie zainteresowani podziwianiem stalagmitów, gdyż w tym wieku ważniejsze jest zajęcie strategicznego miejsca w łódce obok Sofie z 7 C. Nam cała trasa zajęła trochę ponad godzinę, podczas której można było zobaczyć kilka dobrze oświetlonych geologicznych ciekawostek. Zawsze zastanawia mnie jednak fenomen takich jaskiń, których zwiedzanie współcześnie nie jest specjalnie wymagającym zajęciem. Jednak ktoś przecież musiał wejść do nich po raz pierwszy, aby bez wszechobecnych lamp łazić po grotach i wytyczać w nich szlaki dla wycieczek szkolnych. W pewnym stopniu podziwiam takich ludzi, bo ja po ciemku potrafię co najwyżej dwa razy uderzyć się małym palcem o futrynę w drodze do łazienki. Z drugiej strony wydaje mi się, że domorośli speleolodzy mogliby również kwalifikować się do bezpłatnej pomocy psychologicznej w ramach NFZ.

Image
Najbardziej znany wodospad w tej części Arden.

Image
Wnętrze jaskiń Remouchamps. Mam stamtąd tylko jedno zdjęcie, bo mój telefon widzi w ciemnościach jeszcze gorzej ode mnie.

Image
Pierwszy megalit na naszej drodze. Tu w formie schludnego dolmenu.

Image
Ścieżka wzdłuż pola prowadzi pod kolejne kamienie.

Image
Stare kamienie mają swój urok.

Image
Kamień tuż przy remontowanej drodze gminnej. Nic jednak nie wskazuje na to, żeby budowlańcy z rozpędu zrobili z niego jakiś mały zamek.

Image
Ciekawe kamienie w polu ziemniaków.

La Roche-en-Ardenne

Miasteczka w Ardenach zwykle nie posiadają tylu atrakcji, żeby zatrzymać podróżnych na więcej niż jedną lub dwie noce. Z tego powodu udaliśmy się do kolejnego punktu naszego wyjazdu, czyli do La Roche-en-Ardenne. Ta obfitująca w myślniki nazwa dosłownie oznacza “skałę w Ardenach”, zapewne dla odróżnienia od La Roche-Posay we Francji, będącej siedzibą giganta branży kosmetycznej o tej samej nazwie. Podstawą ekonomii La Roche w Ardenach są jednak turyści, których ściągają tu pobliskie trasy turystyczne i samo miasteczko.

Do powszechnego w regionie modelu “ładnego miasteczka w górach nad brzegiem rzeki” La Roche dorzuca jeszcze górujący nad nim średniowieczny zamek, zwiększając tym samym swoje szanse na oznaczenia na Instagramie. Do sukcesu miasta w social mediach walnie przyczynił się … król Polski, który wydał mu zgodę na budowę murów obronnych. Ściślej rzecz biorąc, był to król wyłącznie tytularny, bo Jan Luksemburski nigdy nie zasłużył sobie na wejście do podręczników szkolnych albo sportretowanie przez Matejkę. Być może właśnie tym bardzo mglistym związkom fortecy z Polską zawdzięczaliśmy fakt, że jakimś cudem udało nam się ją zwiedzić zupełnie za darmo. Jak to jednak z zamkami w XXI wieku bywa, dużo lepiej prezentują się one z zewnątrz, niż po wejściu do środka. Nie powstrzymuje to jednak ludzi od ich zwiedzania, choć wcześniej do zdobycia warowni niezbędne były trebusze i tarany, a dzisiaj zazwyczaj wystarcza karta Visa.

La-Roche-en-Ardenne na pewno warte jest odwiedzenia, choć miałem wrażenie, że z podobnego założenia wyszło tego dnia również wielu innych podróżnych. Na co dzień w miasteczku mieszka niecałe 4,5 tysiąca ludzi, co stawia je w jednym rzędzie z takimi polskimi metropoliami, jak Zbąszynek, Kamieniec Ząbkowicki czy Kcynia. Pod względem liczby turystów wspomniane polskie miasta, nawet łącznie biorąc, zostają całe lata świetlne za “Skałą” z Arden. W efekcie w La-Roche-en-Ardenne czuje się trochę klimat masowej turystyki, z “American Store” przy głównej ulicy i rozsianymi tu i ówdzie sklepami z pamiątkami.

Na całe szczęście tego dnia prognozy pogody nie pomyliły się ani trochę i podczas naszego pobytu w mieście przez jakiś czas lało jak z cebra. Dzięki temu zmuszeni byliśmy odwiedzić malutki bar, prowadzony przez przemiłego starszego pana. W środku zastaliśmy też innych uciekinierów przed deszczem, którzy sączyli sobie lokalne trunki i z braku lepszego zajęcia (oraz w sumie przestrzeni osobistej) zagadywali do siebie nawzajem. Ja w tym czasie cieszyłem się z każdej padającej na zewnątrz kropli, bo zwiększała moje szanse na usprawiedliwione zamówienie kolejnego belgijskiego piwa.

Samo piwo i kultura jego picia w Belgii to temat na odrębną książkę, zresztą taką, którą chętnie bym napisał i przeczytał. Temat wymaga szczegółowej analizy, ponieważ Belgowie produkują ponad 1 500 różnych piw, a kultura piwowarska tego kraju trafiła nawet (zasłużenie!) na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Według moich własnych wyników badań, nie ma we wszechświecie lepszego płynu, niż belgijskie piwo, a gdybym tylko mógł (a mój onkolog na to pozwolił) to na stałe wpisałbym je do codziennej diety. Serwowane w tutejszych barach złociste napoje nie tylko smakują wspaniale, ale również podawane są zawsze w szklankach odpowiadających ich rodzajowi i walorom smakowym. Znajomi Belgowie twierdzą zresztą, że co bardziej radykalni z ich rodaków potrafią odmówić przyjęcia piwa, jeśli podane zostanie w niewłaściwym szkle. Umiarkowani puryści w tej materii ograniczą się natomiast wyłącznie do wytknięcia błędu kelnerowi i niezadowolonego kręcenia głową. Muszę też dodać, że o ile w trakcie dotychczasowych odwiedzin w Belgii zdarzyło mi się wypić już kilka piw (no dobrze, może ciut więcej jak “kilka”) tak we wspomnianym barze odkryłem mocnego faworyta w moim rankingu najlepszego belgijskiego trunku. Dla zainteresowanych problemem badaczy polecam wizytę pod tym adresem i zapisanie sobie gdzieś w kajecie nazwy wskazanej marki do dalszych ekspertyz.

Świat nie jest jednak idealny i nie samym belgijskim piwem człowiek żyje. Nie po to pojechaliśmy w – jakby nie było – góry, żeby patrzeć na nie tylko z poziomu gruntu. W całych Ardenach pełno jest pieszych szlaków każdego kształtu i rodzaju, więc o ile tylko nie mamy alergii na aktywność fizyczną, to znajdziemy sobie pod dostatkiem zajęć na świeżym powietrzu. My w okolicy La Roche wybraliśmy się między innymi na trekking do zapomnianej twierdzy Celtów sprzed 2 500 lat, z której zostało tylko kilka nasypów i zaskakująco zadbana ławeczka, w dodatku położona w bardzo ładnej okolicy. Zresztą, była to bardzo przyjemna wycieczka, bo o tej porze roku wszystko w górach jest świeże, zielone i pachnące. Liczba tablic informacyjnych z gatunkami ryb w pobliskiej rzece wskazywała też, że jest to niezłe miejsce do wędkowania, ale lokalne przepisy wymagają posiadania odpowiednich zezwoleń. Zainteresowanych tematem odsyłam pod ten adres.

Na trochę dłuższą trasę wybraliśmy się również po zlewisku dwóch rzek – Ourthe oraz drugiej… również nazywanej Ourthe. Cóż, Belgowie nie popisali się w tym wypadku geograficzną kreatywnością. Być może kierowali się złotą zasadą, że lepsze jest wrogiem dobrego, a może po prostu nie chcieli zbytnio eksperymentować, skoro Ourthe “1” zostało dobrze przyjęte przez lokalnych odbiorców. Trasa liczyła 14 km, a sam szlak (jak i wszystkie w Ardenach) był bardzo dobrze oznaczony. Wędrówka była umiarkowanie trudna i przez całą trasę wiodła wzdłuż brzegu jednej lub drugiej Ourthe. Nazwanie tej wycieczki wspinaczką byłoby też określeniem trochę na wyrost, bo najwyższy pagórek na trasie wznosił się na imponujące 350 m n.p.m. Sam szlak po przejściu połowy trasy stracił odrobinę uroku ze względu na swoją powtarzalność, ale duże wrażenie – jako na przyjezdnych z Polski – zrobiła na nas wszechobecna czystość. Na całej trasie brak było jakichkolwiek koszy na śmieci, a i tak na ziemi nie dało się znaleźć nawet jednej puszki po piwie albo paczki po fajkach. Możliwe jest, że amatorzy górskich wycieczek po prostu rzadziej zabierają ze sobą wspomniane używki, ale w takim razie w polskich lasach puszki po Tyskim najprawdopodobniej same wyrastają z grzybni zamiast prawdziwków.

Image

Image
Jak wszyscy pamiętamy z lekcji historii i Call of Duty, Ardeny były miejscem zawziętych walk pancernych.

Image
Typowy zestaw miasteczka w Ardenach – kościół, zamek i rzeczka.

Image

Image
Ktoś postanowił z zamku oblegać przylegające do niego miasto trebuszem. Takiego manewru mieszkańcy mogli się nie spodziewać.

Image

Image
Malutki bar z wielkim klimatem.

Image
Góry może i nie są wysokie, ale widoki i tak robią wrażenie.

Image
Gdyby tylko mieć tu kartę wędkarską i dwa kilo zanęty waniliowej…

Image
Tyle pozostało ze starożytnej twierdzy Celtów, a w zasadzie tyle udało się odbudować archeologom. Nie chcę się ich czepiać, ale tak sobie im idzie w branży zbrojeniowej.

Image
Twierdza może i upadła, ale z dawnych czasów zachowała się elegancka ławeczka. Kiedyś to nie oszczędzali na materiałach przy robotach publicznych.

Image
Ścieżka wzdłuż Ourthe i Ourthe.

Image
A to zlewisko dwóch Ourthe w jednego Megazorda… to znaczy Ourthe Prime.

Image

Image

Bouillon vel bulion vel rosół

Naszym kolejnym przystankiem był położony przy granicy z Francją Bouillon. Między sobą nazywaliśmy to miasto swojskim mianem “bulionu”, ciesząc się przy tym z czerstwego dowcipu językowego. Wspomniany żart rodem z polskiego kabaretu okazał się być zaskakująco bliski prawdy. Belgowie wykonali bowiem wyprzedzające uderzenie na froncie śmieszków, bo “bouillon” oznacza po francusku dokładnie… “rosół”. Niestety, według wszelkich źródeł, brak jednak jakiegokolwiek związku pomiędzy powstaniem pożywnej zupy na kaca a wspomnianą miejscowością w Ardenach.

Kwestie językowo-kulinarne nie są jednak głównym powodem do odwiedzenia Bouillonu, a jeśli nawet jakaś branża stała za jego powstaniem, to na pewno nie był to Związek Restauratorów Francuskich. Miasto zostało raczej założone w wyniku spisku potężnego lobby pocztówkowego, które dzięki widokówkom z Bouillonu planowało poprawić roczne wyniki finansowe zrzeszonych przedsiębiorstw. Jakby nie patrzeć, jest to miasteczko wybitnej urody i tak zadbane, że aż nie wydaje się możliwe, aby rzeczywiście mieszkali w nim zwykli ludzie. Z obowiązkowej check-listy w postaci zamku, gór, rzeki i starego miasta mają tu wszystko, a w zupełnym gratisie otrzymaliśmy piękną pogodę i widok wydr nad brzegiem kanału. W nieco mniej atrakcyjnej cenie były za to mule, które na obiad zażyczyła sobie moja lepsza połówka, zamykając dalszą dyskusję pieszczotliwym “nie dziaduj!”. Przytłoczony siłą argumentów, w tym grożących rychłym naruszeniem mojej nietykalności cielesnej, musiałem ulec przed kulinarnym szantażem. Po chwili na naszym stole wylądowały garnki z owocami morza oraz solidna porcja frytek, czyli obowiązkowego dodatku do każdego dania kuchni belgijskiej. Tutejsze gospodynie zapewne smażone ziemniaki serwują nawet do makowca, ale – szczerze mówiąc – niespecjalnie mi to przeszkadza.

Niedaleko Bouillonu znajduje się kilka fajnych tras trekkingowych oraz jeden z najbardziej znanych widoków w Ardenach – Grobowiec Olbrzyma. Zgodnie z legendą, jest to miejsce pochówku gigantycznego wojownika o imieniu Treveri, który wybitnie dał się we znaki zbrojnej ekspedycji Juliusza Cezara. Po przegranej ostatecznie wojnie czekały go przymusowe występy w Koloseum i to bynajmniej nie w formie konferansjera. Treveri może i nie widział filmu Ridleya Scotta, ale w kościach czuł, że ta przygoda nie skończy się dla niego zbyt dobrze. Postanowił nie dawać satysfakcji Rzymianom i rzucił się z pobliskiej skały wprost w (niezbyt) rwący nurt rzeki Semois. Niestety, z miłosnego trójkąta wody, grawitacji i Celta przeżyła tylko dwójka, a ciało dzielnego barbarzyńcy po jakimś czasie wyłowili rybacy. W podziwie dla jego zasług, wybudowali mu kopiec na miarę jego męstwa i ego. Z czasem wzgórze porosło lasem, a obecnie tylko pobliski betonowy parking na 40 samochodów pozwala poznać, że poza walorami estetycznymi, jest to też punkt owiany dawnymi legendami.

Image
Bouillon – nie mylić z bulionem, ale co ciekawe, z rosołem już można.

Image
Bardzo krótko ostrzyżone drzewa.

Image
Piwo z Bouillonu z (prawie) gołą babą. Załączam jako ciekawostkę z regionu.

Image
W Belgii nawet Bogdan Boner ma swoje piwo i to z górnej półki! Walaszek musiał zarobić na prawach do wizerunku fortunę, może nawet ze 20 EUR.

Image
Pomnik z kogutem. Wyraźnie wyczuwalny zapach Francji.

Image
Widok na ładny Bouillon z innej perspektywy.

Image
Obrzeża miasta są tak zadbane, że chyba chodzą po nich tylko zatrudnieni statyści.

Image
Przepis na udaną niedzielę.

Image

Image
Iść na zamek czy na piwo. Takie dylematy rodzą pacyfistów.

Image
Żeby nikt nie przegapił ładnej panoramy Bouillonu, władze miasta zainwestowały w specjalną wieżę widokową z wbudowanymi filtrami na #Insta.

Image
Z tego miejsca (Skały Kotów) skakał kiedyś do wody dzielny Celt. Albo rzeka płynęła kiedyś dużo bliżej albo właśnie wyjaśniła się zagadka jego śmierci.

Image
Wzgórze Olbrzyma. Rozmiar adekwatny do męstwa i ego wojownika.

Image

Dinant - saksofony, piwo i futbol na najwyższym (a raczej średnim) poziomie

Niewiele jest miast na świecie, które liczą niespełna 14 tysięcy mieszkańców i mogą się pochwalić wynalezieniem saksofonu oraz najlepszego koncernowego piwa na świecie. Dinant zalicza się do tego elitarnego grona (liczącego, jak mniemam, tylko to miasto), a na dodatek posiada – cóż za oryginalność- rzekę, góry i cytadelę. Jest to też najbardziej turystyczne miasteczko regionu, a powód ku temu wyjaśni się, jak tylko przewiniecie stronę nieco w dół do sekcji ze zdjęciami. Na ulicach słyszeliśmy wszystkie języki ludzi i aniołów, w tym również polski, i nie zabrakło nawet azjatyckich wycieczek z aparatami. Podróżni wszystkich ras i rozmiarów fotografują w mieście przede wszystkim wszechobecne saksofony, będące symbolem Dinant. Nie jest to przypadek, bo to właśnie tu niejaki Adolphe Sax wymyślił wspomniany instrument muzyczny, dając zatrudnienie kolejnym pokoleniom jazzmanów. Panu Adolphowi nie można więc odmówić ani talentu konstruktora, ani przesadnej skromności przy nazywaniu swojego dzieła.

Drugim towarem eksportowym miasta jest marka Leffe, która na standardy belgijskie jest koncernowym sikaczem, a w porównaniu z naszym krajowym Żywcem zdaje się być nektarem Bogów. Śmiem przy tym twierdzić, że jest to ten bardziej rozpoznawalny symbol Dinantu, bo pewnie statystycznie więcej osób przykładało do ust butelkę z Leffe, niż ustnik saksofonu. Mając więc do wyboru muzeum Adolpha Saxa lub belgijskiego koncernu, długo wahałem się pomiędzy biletem z degustacją a dwoma biletami z degustacją. Będąc już przy tym temacie warto odnieść się też do dwóch chwytów marketingowych (lub jak kto woli – drobnych nieścisłości), stosowanych przez daną markę. Pierwszy widoczny jest na każdej butelce Leffe i dotyczy daty “1240” znajdującej się na etykiecie. Faktycznie, pierwsze wzmianki o warzeniu piwa przez mnichów z opactwa Notre-Dame de Leffe pochodzą z tego okresu, natomiast podczas Rewolucji Francuskiej sam klasztor został doszczętnie zrujnowany, a wraz z nim przepadła tradycja piwowarska. Dopiero w 1952 zakonnicy z odnowionego obiektu powrócili do swoich rzemieślniczych korzeni, częściowo w celu pozyskania środków na odbudowę opactwa. Produkcję rozpoczęli przy tym od brązowego (bruine) Leffe, które – wedle ich analiz – było najbardziej zbliżone do trunku warzonego w murach zakonnych przed wiekami. Druga nieścisłość jest w zasadzie wyłącznie ciekawostką – choć wnętrze Domu Leffe (Maison Leffe) wzorowane jest na dawnym klasztorze, a tuż pod Chrystusem na krzyżu znajduje się nalewak z piwem, to jest to budynek w pełni świecki. Oryginalny klasztor (a w zasadzie jego odbudowany gmach) znajduje się po drugiej stronie rzeki przepływającej przez Dinant, trochę na obrzeżach miasta. Z wizyty w muzeum wyszliśmy więc zadowalająco wyedukowani, a dodatkowo napojeni piwem i z prezentem-niespodzianką pod pachą. Jak na doświadczenie kulturalne, niczego więcej nie mógłbym sobie życzyć.

W Dinant znajduje się również wspomniana wcześniej cytadela, do której dostępu strzeże 406 kamiennych schodów i bilet wejścia za 12 EUR. Z pierwszą przeszkodą raczej byśmy sobie poradzili, natomiast obecność drugiego zabezpieczenia zniechęciła nas do prób szturmowania zamku. Swoją drogą, w całych Ardenach na każdym kroku napotkać możemy tak wiele fortec albo przynajmniej ich ruin, że na zwiedzenie wszystkich na pewno nie wystarczyłoby nam urlopu (a tym bardziej pieniędzy na bilety). Zaledwie kilkanaście kilometrów od Dinant znajduje się akurat kolejny zamek, który bywa niekiedy nazywany “najpiękniejszym w Ardenach”. Uroda to kwestia gustu, zwłaszcza kiedy rzecz idzie o walorach estetycznych kamiennych budowli, ale na pewno rzeczona twierdza bywa wyjątkowo często fotografowana przez turystów z całego świata. Co dość ciekawe, pomimo dużej popularności zamku, nie jest on udostępniony do zwiedzania i znajduje się (najprawdopodobniej) w prywatnych rękach. To swoją drogą niesamowite, że kiedyś szlachetnie urodzony pan po prostu budował sobie wymarzoną twierdzę nad brzegiem rzeki i w spokoju mógł spoglądać z jej murów na życie własnych poddanych. W dzisiejszych czasach urzędnicy za to tak się rozbestwili, że człowiek sukcesu ledwo daje radę wybudować 70 metrowy zamek na chronionym terenie Natura 2000, bez poprawnie wydanych pozwoleń na budowę i przy ciągnących się latami procesach o prowadzenie działalności gospodarczej zagrażającej środowisku. Z tego miejsca proszę Was wszystkich – ludzie, opamiętajcie się, bo jak tak dalej pójdzie, to za kilkadziesiąt lat prawo może rzeczywiście zacząć ograniczać zachcianki bogatych. Brrr. Nawet w Cyberpunku nie było tak ponuro.

Pozostając przy obrzeżach Dinant, warto wspomnieć też o pierwszej rzeczy, która rzuca się w oczy podróżnym. Na samym wjeździe do miasta witają nas bowiem dwie ogromne skały, pomiędzy którymi prowadzi wąski pas ruchu w jedną stronę. Z charakterystycznymi kamieniami związana jest również – a jakżeby inaczej – miejscowa legenda z obowiązkowym morałem. Czterej rycerze uciekali na jednym – ale za to magicznym – rumaku przed wojskami Karola Wielkiego. W pewnym momencie ich drogę zagrodził ogromny głaz, który uniemożliwiał dalsze oddalanie się na z góry zaplanowane pozycje. Nie po to jednak sprawili sobie zaczarowanego konia, żeby teraz nadrabiać kilometry jakimiś gminnymi drogami, więc rumak bez większego namysłu przeskoczył nad kłopotliwą skałą. W tym miejscu w legendzie występują pewne rozbieżności, ale pewne pozostaje jedno – podczas skoku koń zahaczył o głazy i wybił w nich wąskie przejście. Różnice pojawiają się natomiast co do konkretnej części rumaka, która tak skutecznie poradziła sobie z kamieniami. Najczęściej wskazuje się na kopyta, natomiast kształt wgłębienia w skale mógłby wskazywać, że spustoszenia dokonał trochę mniej nadający się do publikacji fragment magicznego zwierzęcia. Pozbawieni wyobraźni historycy twierdzą natomiast, że skałę wysadziły wojska Ludwika XIV, którym przyszło swego czasu szturmować Dinant. A jaki z tej historii płynie morał? Otóż drodzy czytelnicy – jeśli kiedykolwiek przyjdzie wam łupać głazy, zdecydowanie lepiej jest użyć do tego materiałów wybuchowych, niż końskich kopyt (nie wspominając już o innych, nawet magicznych, częściach ciała).

Aż do Dinant nie dane nam było zobaczyć tak zwanego życia nocnego lokalnych metropolii. Zawsze jakoś tak się składało, że po wejściu do naszego pokoju po całodniowych wędrówkach lub przejazdach, padaliśmy na twarz i nie bardzo byliśmy w stanie nawet myśleć o szukaniu dalszych rozrywek. W Dinant udało nam się za to napotkać ze dwa wieczory kawalersko-panieńskie oraz co najmniej kilka otwartych barów. Jednak po odejściu na krok od głównej ulicy, ciągnącej się wzdłuż rzeki, miasto wyglądało na wymarłe już chwilę po 20-tej. Cóż, skoro tak prezentował się turystyczny Dinant, to zapewne też niewiele straciliśmy w takim – na przykład – 5-tysięcznym Bouillonie.

Jednej rozrywki jednak nie mogliśmy sobie odmówić – w czasie naszego pobytu w Dinancie, na miejskim stadionie odbywać się miał mecz na samym szczycie ligi belgijskiej. Była to, co prawda, 3 liga amatorska, czyli mniej więcej odpowiednik naszej A-Klasy, ale spotkanie i tak zapowiadało się emocjonująco. Gospodarze – Royal Dinant F.C. – w ostatniej kolejce rundy wiosennej podejmować mieli zawsze groźny R.U. Wallonne Ciney. Stawka była wysoka, bo wynik meczu miał decydować o awansie do piłkarskiego raju, czyli 2 belgijskiej ligi amatorskiej. Ciney do meczu przystępowało z nożem na gardle, bo tylko zwycięstwo mogło im dać upragnione drugie miejsce.

Potrzymam Was jeszcze chwilę w niepewności i opowiem trochę o organizacji samego spotkania. Już na wejściu spotkało nas lekkie zaskoczenie, bo spotkanie było biletowane. Pan kasjer nie mówił ni w ząb po angielsku, a my jeszcze mniej po dinantowemu, więc dyskretnym ruchem wręczyłem mu banknot 20-eurowy. Pan spojrzał się na niego z uznaniem, następnie z trochę mniejszym uznaniem na naszą dwójkę i wydał mi dyszkę. Matematykę zostawiłem sobie póki co na później i w pierwszej kolejności zajęliśmy się poszukiwaniem najlepszych miejsc do podziwiania widowiska. Jak się szybko okazało, decyzja nie była taka prosta. Miejsc siedzących na stadionie było – formalnie – ok. 40, natomiast ostatnie rzędy wskazywały na to, że częściej od kibiców bywają na nich okoliczne gołębie. Po chwili lustracji otoczenia dotarło też do mnie, że jako kraj jesteśmy tysiące lat za awangardą futbolowej Europy. Najważniejszym punktem stadionu okazał się niewielki kiosk, który pełnił kluczową rolę baru z napojami. Nie sama jego obecność świadczyła o poziomie ligi, a raczej jego wyposażenie. Barman (który przed chwilą był jeszcze bileterem) – zgodnie z belgijskim zwyczajem – sprzedawał piwa wyłącznie w szklankach, na dodatek zawsze odpowiadających marce nalewanego trunku! Widok kilkudziesięciu kibiców kulturalnie popijających browarki w wyszukanych szkłach na pewno nie jest częstym zjawiskiem na piłkarskich stadionach. To jednak nie koniec pozytywnych zaskoczeń ze strony kibiców, bo chwilę później dojrzeliśmy cały sektor “ultrasów” Ciney, wywieszających na ogrodzeniu transparenty. No dobrze, może i najstarszy z tych kibiców miał – na oko – z 14 lat, ale od razu było widać, że to nie pierwszy ich mecz wyjazdowy. Jeszcze przed pierwszym gwizdkiem bowiem pojawiła się pirotechnika, szaliki, a nawet jedna flaga. Na dodatek miłe panie na sektorze malowały na policzkach widzom biało-niebieskie serduszka. Tak uzbrojeni w barwy klubowe i z piwem w ręku wręcz nie mogliśmy doczekać się rozpoczęcia spotkania. Tak na marginesie dodam, że nawet z twarzami wymalowanymi na biało-niebiesko przez pierwsze 20 minut spotkania byliśmy święcie przekonani, że kibicujemy drużynie gospodarzy. Nigdy nie mówiłem, że jestem jakoś wyjątkowo bystry.

Pod względem piłkarskim wiele sobie obiecywałem, bo 3 belgijska liga amatorska to nie jest miejsce dla mięczaków. Dinant wygrało jeden z ostatnich meczy 19 do 0, więc miałem nadzieję na podobną kanonadę również w dzisiejszej rozgrywce. Początek spotkania jednak zapowiadał wyrównany taktyczny bój rodem z partii szachów, choć po prawdzie raczej takiej, w której zawodnikom zdarza się czasem przypadkowo upuścić pionka albo włożyć sobie gońca do nosa. Wynik ostatecznie napoczęło Ciney, które zdobyło bramkę po zupełnie przeciętnym dośrodkowaniu. Do przerwy utrzymali jednobramkowe prowadzenie, co pozwalało obydwu drużynom wciąż marzyć o zwycięstwie.

W drugiej połowie po zawodnikach było widać wysokie tempo spotkania, bo częściej zaczęli popełniać indywidualne błędy. Wyjątkowo ciekawą postacią na tym polu był bramkarz gospodarzy, który potrafił ustawiać się do piłki albo główkować (przy czym całkiem często decydował się na to rozwiązanie) na poziomie bardzo śpiącego niemowlaka, a z drugiej strony łapał lecące w jego kierunku piłki niczym Iker Casillas za najlepszych lat. Niestety dla Royal Dinant, spotkanie obfitowało w większą liczbę zagubionych piłek, niż strzałów bezpośrednich, więc Ciney szybko podniosło wynik do 5:0. Poziom napięcia zaczął też prowokować niepotrzebne faule, po których piłkarzom zdarzało się chwile poleżeć na murawie i pomyśleć nad dalszymi ruchami taktycznymi. W takiej sytuacji do akcji wkraczał pan o bardzo niejasnej dla postronnego widza roli – czasem dopingował drużyny, czasem wchodził na boisko jako sanitariusz, ale przez większość czasu popijał kolejne Duvele. Jego arsenał medyczny może i wyglądał skromnie, bo składał się wyłącznie z butelki z wodą, ale za każdym razem zdawał rezultat. Jego interwencja ograniczała się bowiem do polania bolącego miejsca wodą, odczekania paru minut, a potem napojenia zawodnika resztką wody. Nawet jeśli była to jakaś przedziwna forma homeopatii, to piłkarz zdawał się po kilku minutach odzyskiwać siły, po czym wracał do dalszej gry, a ratownik do kolejnego piwka. W końcówce spotkania Dinant ustrzeliło honorowego gola, ale widać było po nich, że jeszcze na boisku pogodzili się z kolejnym sezonem w 3 lidze. Natomiat kibice Ciney bawili się coraz lepiej z każdą minutą, a po końcowym gwizdku uruchomili specjalnie przyniesione na tę okazję konfetti. Zupełnym przypadkiem udało się nam więc postawić na zwycięskiego konia i przy okazji zintegrować się z kibicami przyszłego drugoligowca.

Image
Jeden z ładniejszych widoków w Dinant.

Image
Oto saksofon. Tu akurat egzemplarz z Portugalii.

Image

Image
Krzyż, muzeum i piwo. Kontrowersyjne połączenie jak na nadwiślańskie warunki.


Dodaj Komentarz

Komentarze (8)

olajaw 27 maja 2024 23:09 Odpowiedz
Fajnie, że te forum potrafi jeszcze zaskoczyć :) I to tak całkiem niedalekim kierunkiem. Wróciłam kilka dni temu z Luksemburga, który również bardzo pozytywnie mnie zaskoczył poza swoją stolicą, a tu widzę, że warto też pojeździć poza utartym belgijskim szlakiem :)
pabien 27 maja 2024 23:09 Odpowiedz
@olajaw wystarczy pojechać w Opolskie i masz takie cuda, że na końcu świata lepszych nie ma
sko1czek 28 maja 2024 12:08 Odpowiedz
@dywyndydyfarbardzo oryginalna relacja!@olajawNo popatrz, ten sam wiejski Luksemburg nam się podobał :o @pabien dokładnie tak. Nie trzeba wcale pchać się do poradzieckich stanów, w Polsce też może być ciekawie ;)
fux 28 maja 2024 17:08 Odpowiedz
Friturnie to dobro narodowe. W południe czasami ciężko było się wbić. Nawet na wynos. Fajna ta Belgia. Byłem w połowie lat 90 pierwszy raz. Zauroczyła. Muszę dać jej szansę i w końcu w tamte rewiry na dłużej pojechać.?
klapio 31 maja 2024 17:08 Odpowiedz
Ja również dotarłem do końca relacji, dzięki za wpis :DUświadomiłeś mnie, że wszystko co kojarzy mi się z Belgią to de facto albo kojarzy mi się z Regionem Flamandzkim albo Brukselą. A tu proszę, Region Waloński też ciekawy :)
wintermute 17 czerwca 2024 17:08 Odpowiedz
pabien napisał:@olajaw wystarczy pojechać w Opolskie i masz takie cuda, że na końcu świata lepszych nie marozwiniesz?
pabien 17 czerwca 2024 17:08 Odpowiedz
Pojedź to zobaczysz. Lepsze jest podrózowanie w czasie którego odkrywasz niż takie, gdzie jedziesz zobaczyć coś, co widziałeś na zdjęciach tysiące razy i co jeżdżą ogladać miliony
wintermute 17 czerwca 2024 23:08 Odpowiedz
Akurat tak się składa że przez parę lat mieszkałem w Opolu i żadnych cudów w okolicach nie odkryłem więc bardzo chętnie bym się dowiedział co mi umknęło. Resztę możesz sobie darować.