Po naszej wspaniałej podróży z @cart do Erytrei, Sudanu Południowego i Etiopii (relacja wsrod-plemion-afryki-erytrea-sudan-pld-i-etiopia,213,168193 nagrodzona tytułem relacji roku 2022), miałem wielki niedosyt tego ostatniego kraju. Było mi tam tak przyjemnie, że obiecałem naszemu przewodnikowi, że tam wrócę z całą rodziną. Okazja trafiła się wraz z tą promocja-first-minute-na-loty-z-krk-vno,232,171103 promocją Turkish Airlines, w terminie około feryjnym. Turkish pozmieniał rozkład i z terminu około feryjnego zrobiłem idealnie feryjny, a nawet przedłużony o jeden dzień. W międzyczasie z Etiopii napłynęły niepokojące wiadomości z regionu Amhara - od 4 sierpnia trwa tam stan wyjątkowy, a sytuacja była tak zła, że przez pewien czas nawet Lalibela przestała być pod kontrolą rządową. Dziś jest ponoć spokojniej i nasz przewodnik zapewnia, że wszystko, co chcemy, możemy zobaczyć, tyle, że latając samolotem. Mam nadzieję, bo Amhara to najciekawszy region Etiopii jeśli chodzi o dziedzictwo historyczne.
Zastanawiałem się, czy w ogóle pisać tę relację. Nie ukrywam, że podróżujemy w formule niemalże all inclusive, z pełną opieką przewodnika i kierowcy, więc nie spodziewam się, aby była to bardzo wymagająca podróż. Nie lubię tak podróżować, ale w Etiopii wynajęcie samochodu jest bardzo trudne, więc tym razem poszedłem na kompromis, a przyszło mi to łatwo o tyle, że kraj jest bardzo tani. Ostatecznie zdecydowałem się pisać relację z dwóch powodów: po pierwsze – kraj jest tak wspaniały, że obiecałem sobie przybliżyć go szerszej publiczności; po drugie – trasa była w całości mojego autorstwa, w związku z czym możecie spodziewać się opisu miejsc, w które rzadko kto się zapuszcza.
Dzień 1 i 2
W odróżnieniu od większości relacji tutaj nie będę opisywał samych lotów, posiłków czy saloników. Dolecieliśmy bezpiecznie, a Turkish na laoyverze zaoferował bardzo ładny hotel z pełnym wyżywieniem. Pierwszy dzień był w zasadzie dniem drogi, zakończonym w ładnym resorcie w mieście Dila. A dziś już o 7 rano grzecznie poszliśmy na śniadanie, obserwując z restauracyjnego balkonu piękne małpy – tym razem były to biało-czarne gerezy. Niestety obsługa nie pozwoliła nam jeść na zewnątrz, właśnie z powodu tych małp złodziejek.
Gwoździem programu miały być miejsca wpisane na listę UNESCO cztery miesiące temu pod nazwą Krajobraz kulturowy Gedeo. Jak to często bywa przy nowych wpisach w mniej rozwiniętych krajach, nie bardzo było wiadomo czego się spodziewać. Na szczęście obecnie przy każdym wpisie państwo musi dostarczyć szczegółową mapkę z zaznaczoną strefą właściwą i buforową. Etiopia zrobiła to porządnie, zaznaczając dodatkowo szczególnie warte odwiedzenia miejsca. Ale i mimo tego miałem lekkie obawy, na szczęście nasz kierowca oznajmił, że jedno z tych miejsc zwiedził jakieś 8 lat temu. Ma skurczybyk pamięć, dobrze zapamiętał skręt z głównej drogi do pierwszego miejsca zwanego Tuto-Fela. Tuto-Fela to starożytny cmentarz z dziesiątkami dobrze zachowanych stel, z których niektóre są dodatkowo zdobione. Miejsce jest położone jakieś 5 km od głównej drogi i nie jest łatwo tam trafić, ale ma normalną kasę biletową i „przewodnika”. Piszę celowo w cudzysłowie, bo nasz nie potrafił za dużo powiedzieć. Nie znał też wieku stel, bo w I w. n.e. raczej nie wierzę. Wskazał jedynie, że groby są kobiece, a najwyższa stela należała do najodważniejszej z nich. Turystów to miejsce specjalnie nie zaznaje, to raczej my byliśmy największą atrakcją miejsca, otoczeni ciągle przez chmarę dzieciaków, a nawet trochę dorosłych.
Zagadka kobiecych grobów została rozwiązana w kolejnym miejscu, do którego się udaliśmy, położonemu kilka kilometrów dalej na południe cmentarzu Chelba-Tututi. Chelba-Tutiti jest położony 3 km od głównej drogi i pod niemal każdym względem wyprzedza swój odpowiednik w Tuto-Fela. Jest znacznie większy i ładniejszy, stele są dużo potężniejsze. Może to dlatego, że tutaj chowano mężczyzn. To chyba pierwsze odwiedzone przeze mnie miejsce na świecie, gdzie kobiety i mężczyzn chowano w zupełnie różnych miejscach.
W Chelba-Tutiti powitał nas również dużo bardziej kompetentny przewodnik. Dzięki niemu dowiedzieliśmy się m.in., że dwie obramówki na wierzchu steli oznaczają mężczyznę dorosłego (czy też precyzyjniej – zdolnego do zamążpójścia), a jedna – dziecko. Charakterystyczny rysunek na jednej ze stel wytłumaczył jako symbol klatki piersiowej, co miało symbolizować odwagę. Wskazał nam też, jak dojechać do ostatniego z miejsc, które chcieliśmy zwiedzić. I tutaj towarzyszyły nam chyba wszystkie dzieci z wioski.
Z Chelba-Tutiti pojechaliśmy jeszcze do świętego lasu Birbirota, ale tam nie było kompletnie nikogo, kto byłby w stanie nam cokolwiek wytłumaczyć. Zrobiliśmy krótką wycieczkę, ale święty las nie odznaczał się dla nas niczym od normalnego lasu.
Po opuszczeniu Gedeo czekała nas bardzo długa droga do miejsca noclegu. W jej trakcie zakupiliśmy miejscową używkę – liście czatu (qatu). Czat jest żuty powszechnie w Etiopii, Dżibuti i Somalii i ma niewielkie właściwości narkotyczne. Próbowałem go już wcześniej i zupełnie na mnie nie działał, ale chciałem go pokazać żonie. Przeżuliśmy całą wielką wiązkę, ale tak, jak poprzednim razem, żadne z nas nic nie poczuło.
Naszemu kierowcy i przewodnikowi bardzo się dziś spieszyło, ale jak często w takich wypadkach bywa, prawo Murphy’ego zadziałało przeciwko nam, bo w jednej z mijanych większych wiosek złapaliśmy gumę. Podczas gdy kierowca zmieniał koło, my poszliśmy na kawę. I to był prawdziwy hit, bo staliśmy się największą atrakcją dnia. Wszyscy chcieli robić sobie z nami zdjęcia, otoczyło nas chyba z 50 osób, i dzieci, i dorosłych.
Dalsza droga to niemal ciągła wspinaczka w górę, w granice Parku Narodowego Gór Bale. Zdążyliśmy jeszcze zwiedzić rezerwat antylopy niala górskiej. Antylop widzieliśmy wiele, ale że było już bardzo późno, żadnej z nich nie udało się zrobić sensownego zdjęcia.Dziś miał być luźny dzień, ale jak to u nas bywa, aż taki luźny wcale nie był. W całości przeznaczyliśmy go na zwiedzanie Parku Narodowego Gór Bale, kolejnego świeżego wpisu na listę UNESCO. Park czekał na wpis prawie 45 lat, pierwszą przymiarkę zrobiła Etiopia na sesję w 1979 r. Wreszcie się doczekał i chyba zasłużenie, bo jest pod wieloma względami unikalny i ważny dla trzech krajów – rozpoczynające się tu rzeki zasilają w wodę Etiopię, Kenię i Somalię. A mają się z czego zasilać, bo pora deszczowa trwa tu 9 miesięcy. Na szczęście styczeń to pora zdecydowanie sucha, ale i tak wczoraj trochę kropiło.
Park jest znany ze swojej bioróżnorodności – od lasów mieszanych poprzez lasy z efektownie kwitnącym gatunkiem hagenia abyssynica do wrzosowisk i zupełnie jałowego krajobrazu w najwyższych partiach. A w południowej części - Lesie Harenna – króluje prawdziwie tropikalna roślinność. Nie mniej bogata jest fauna, której tylko małą część udało się zobaczyć, a jeszcze mniejszą – sfotografować.
hagenia abyssynica:
Granicę parku przekroczyliśmy już pół godziny po wyjeździe z hotelu i niemal natychmiast krajobraz się zmienił – wyjechaliśmy z lasów na pokryte wrzosowiskami i mchem łąki. Nic dziwnego, w końcu byliśmy już na wysokości 3000 metrów. Im dalej, tym wyżej – skończyliśmy na wysokości 4377 m. n.p.m., na szczycie Tulu Dimtu. Droga, która tu prowadzi, to najwyżej położona droga w Afryce!
Na szczycie krajobraz był jeszcze surowszy, a półgodzinny trekking, który zrobiliśmy nieopodal, przyprawił prawie wszystkich o ból głowy – wysokość daje się mocno we znaki, a przecież po drodze nie mieliśmy żadnej aklimatyzacji.
Na szczęście godzinę później zjechaliśmy jakiś kilometr niżej, do Lasu Harenna. Tam zrobiliśmy dwa trekkingi – pierwszy w fantastycznym lesie, który mógłby służyć za scenografię baśni. Drugi, dłuższy, już w typowej dżungli, pokrytej głównie bambusami. Doszliśmy do wodospadów nazwanych przez przewodnika Bambusowymi, choć nie jest to chyba oficjalna nazwa, skoro nie potwierdza jej strona parku narodowego. Poza wodospadami udało nam się zobaczyć występujący tylko tu gatunek małpy – Bale Mountains vervet (Chlorocebus djamdjamensis), nazywanej też dżam dżam. Małpy te są bardzo płochliwe, stąd nie najlepszej jakości zdjęcie ze sporej odległości.
Więcej szczęścia mieliśmy w drodze powrotnej, w której przewodnik postawił sobie za punkt honoru wytropienie wilka etiopskiego, zwanego też kaberu lub szakalem etiopskim, gatunku endemicznego dla Etiopii. I to się udało, wilki widzieliśmy ze trzy razy, a ostatnim razem niemal przebiegły nam przez drogę. Gatunek żywi się przede wszystkim szczurami, których widzieliśmy całe mrowie. Niestety, są tak ruchliwe i płochliwe, że żadnemu nie udało się zrobić zdjęcia.
PS @cart kierowca ten sam.Dzień ekstremalny i karmienie hien
Wczoraj nie mieliśmy internetu w pokoju, w związku z czym nadrabiam wpisem z dwóch dni dzisiaj. Wczorajszy dzień pokazał, że nawet z przewodnikiem i kierowcą nie wszystko jest przewidywalne, łatwe i proste. Ułożyłem sobie trasę, której części nigdy w życiu nie pokonał nasz kierowca z 15-letnim doświadczeniem. Byliśmy więc na własne życzenie testerami i test ten nie wypadł szczególnie pozytywnie.
Pierwotnie chciałem zobaczyć piękne jaskinie Sof Omar, ale okazały się zamknięte, więc odpuściliśmy je kompletnie, zmieniając nieco trasę. I już po 20 kilometrach straciliśmy asfalt, aby nie odzyskać go już do końca tego dnia, przejeżdżając tak koło 300 kilometrów.
Na marginesie – przejeżdżaliśmy przez żyzną okolicę, pełną pól uprawnych, przede wszystkim z jęczmieniem i pszenicą. Praktycznie wszystkie te pola są obrabiane mechanicznie. Jakiż kontrast w porównaniu z Madagaskarem, gdzie ludzie wszystko robili ręcznie. W ogóle w porównaniu z Madagaskarem Etiopia wygląda pod każdym względem bogaciej, mimo że oba te kraje kwalifikują się jako biedne.
W międzyczasie mieliśmy tylko jeden przystanek, w Dire Szejk Husejn. Miasteczko jest położone pośrodku niczego i jest kompletną dziurą. No, prawie kompletną, bo posiada mauzoleum Szejka Husejna, XIII-wiecznego uczonego z Somalii, który zaprowadził islam do wschodniej Etiopii i założył Sułtanat Bale. Mauzoleum jest uważane przez niektórych za najświętsze miejsce muzułmanów w Etiopii i jest celem pielgrzymek upamiętniających dzień urodzin i śmierci Szejka Huseina.
Za zwiedzanie mauzoleum zapłaciliśmy 3000 birr (25 USD po nieoficjalnym kursie, aż 50 USD po oficjalnym) i było to ewidentne zdzierstwo, bo miejsce nie jest tego warte. Już przed głównym wejściem musieliśmy zdjąć buty, co wszystkich przyprawiło o duży dyskomfort. Na bosaka trzeba było iść przez nierówną ścieżkę z niesamowicie nagrzanymi kamieniami i drobnymi cierniami, które co i rusz wbijały się w stopy. Nawet ja miałem tego serdecznie dość, o dzieciach nie wspomnę. Pod koniec córka była cały czas noszona na rękach, ku uciesze i śmiechom miejscowej dzieciarni. Przez te ciernie obawiałem się jakiegoś zakażenia stopy, ale na razie, odpukać, nic na to nie wskazuje.
Samo mauzoleum jest malutkie, pozbawione zdobień – ba, pozbawione nawet podłogi. Opiekun tego miejsca posmarował nam czoła popiołem czy też piaskiem z mauzoleum, sam sobie posmarował nawet usta i wydawało się, że ten popiół zjada. Cóż, przynajmniej środę popielcową mamy awansem zaliczoną.
Obok mauzoleum Szejka Huseina są jeszcze pomniejsze mauzolea jego dzieci oraz uczonego o przydomku Bagdadi, który przybył na spotkanie z Husejnem aż z samego Bagdadu. Nieopodal znajduje się sadzawka wykopana w czasach samego Szejka Husejna. Dziś jest pokryta rzęsą, ale ludzie ciągle z niej piją wodę – sami byliśmy tego świadkami. Tych kilku informacji dowiedzieliśmy się od naszego oprowadzacza, ale słowo daję, że nic więcej. Widać, że miejsce nie jest zupełnie przygotowane pod kątem turystycznym.
Do Dire Szejk Husein jechaliśmy prawie pięć godzin, a to była dopiero połowa drogi. Mieliśmy dojechać do miejscowości Mechara, 150 kilometrów dalej, co na wąskiej, górskiej drodze oznaczało jakieś 4-5 godzin jazdy przez niemal zupełne pustkowie. I słowo daję, przez pierwsze 80 kilometrów minęliśmy zaledwie trzy samochody. Dobrze, że przynajmniej widoki wynagradzały nieco trudy jazdy.
Dojechaliśmy do Mechary, aby się przekonać, że nie ma tam żadnego sensownego miejsca do spania. Kierowca zasugerował dalszą jazdę, do oddalonej o kolejne 40 km miejscowości Gelemso. W Gelemso z hotelami było tylko nieco lepiej, ale była już 19:30 i trzeba było brać to, co dają. Ostatecznie przespaliśmy się w hotelu bez ciepłej wody i z zewnętrznym prysznicem, w którym nie działało światło.
Nasz przewodnik podsumował, że już nigdy nie zrobi tej trasy z turystami, chyba, że z kucharzem i sprzętem kempingowym.
___________
Dzisiejsza noc była lepsza, niż się spodziewaliśmy, a śniadanie nadspodziewanie smaczne. Dziś też czekała nas długa droga, na szczęście w większości po asfalcie, więc wyruszyliśmy w całkiem dobrych humorach. Po drodze zwiedziliśmy znany kościół św. Gabriela w Kulebe (jak zwykle z zewnątrz, w środku trwało jakieś nabożeństwo). W tym kościele raz w roku odbywa się wielkie nabożeństwo, całe jego otoczenie jest usłane ludźmi śpiącymi na gołej ziemi, a samochody są zaparkowane nawet 20 km dalej.
Gwoździem programu dzisiejszego dnia było karmienie hien – atrakcja dostępna ponoć tylko w jednym miejscu na świecie – Hararze. Miejsce jest położone tuż poza murami starego miasta, a zwyczaj trwa już ponoć ponad 400 lat. Turystów było dziś wielu, a każdy z nich miał możliwość nakarmienia hien, których też było w okolicy kilkanaście. Mistrz ceremonii wkładał mięso na patyczek który kazał najpierw trzymać go w ręce, a potem wsadzić końcówkę do buzi - a więc otwarty pysk hieny znajdował się od naszego zaledwie kilkanaście centymetrów. Największą radochę miała oczywiście córka, a hieny są tu ponoć zupełnie nieszkodliwe - w nocy biegają nawet po mieście, oczyszczając je z odpadków i nie czyniąc krzywdy śpiącym na ulicy ludziom.
Harar za dnia i karmienie kań czarnych
Dzisiejszy dzień był krótki, jeśli chodzi o atrakcje turystyczne. Spaliśmy w lokalnym guesthouse, ze wspaniale pomalowaną strefą wspólną i wyrobami lokalnego rzemiosła na ścianach.
Zjedliśmy lokalne śniadanie – najpierw ciasto z jajkiem smażone w głębokim tłuszczu jak pączki, potem na dobitkę coś w rodzaju naleśników z jajkiem, jedzonych z miodem. W Etiopii trudno wstać od stołu nie będąc najedzonym. Porcje są ogromne, zamawiamy zwykle trzy dania, a czasem nawet tylko dwa, a i tak cała czwórka wychodzi pełna.
Po śniadaniu zabraliśmy się za zwiedzanie Hararu. Miasto jest bardzo stare, przewodnik twierdził, że drugie najstarsze w Etiopii po Aksum, i aż do XIX w. było niezależnym państwem. Widać tu wpływy arabskie, afarskie, oromijskie, włoskie, brytyjskie, francuskie, a nawet indyjskie. Włosi podczas zaledwie 6-letniej okupacji zbudowali tu największy meczet i kilka budynków, które przetrwały po dziś dzień. W dużej mierze domy są jednak starsze, stare miasto zachowało swój charakter sprzed kilku wieków. Mury obronne – zachowane po dziś dzień – pochodzą z połowy XVI w.
Nasza wycieczka była typowym zwiedzaniem tego typu miejsca. Najpierw poszliśmy na targi mięsne – jeden dla muzułmanów, drugi dla nielicznych tu chrześcijan. Okazuje się, że po dziś dzień muzułmanie nie kupują mięsa chrześcijańskiego (co jest zrozumiałe), ale działa to również w drugą stronę – chrześcijanie nie jedzą mięsa halal. Podobno w większych miastach takie zasady nie obowiązują, ale tu najwidoczniej tak. A wszędzie dla członków etiopskiego kościoła ortodoksyjnego jedzenie wielbłądziego mięsa jest zupełnie zabronione.
Zwiedziliśmy również targ przypraw, jakiś sklep z rzemiosłem, palarnię kawy i dwa muzea – jedno z nich poświęcone znanemu francuskiemu poecie Arturowi Rimbaudowi, który przybył tu w ramach ekspedycji i być może żył. Niektóre domy i fragmenty murów są bardzo stylowo pomalowane. Osobliwością Hararu są meczety – w mieście jest ich 99 (tyle, ile imion Allacha), z czego w obrębie murów miejskich aż 87 – to chyba największe zagęszczenie meczetów na całym świecie, choć niektóre z nich są oczywiście bardzo malutkie. A do miasta prowadzi 5 bram – tyle, ile filarów wiary muzułmańskiej.
Chyba najbardziej spektakularnym elementem dzisiejszego „dziennego” zwiedzania Hararu była wizyta w części dla rzeźników. A to z powodu dziesiątek krążących wokół kań czarnych. Ptaki te są regularnie dokarmiane przez rzeźników i każdy turysta może to zrobić samodzielnie. Wystarczy, że wyciągnie w górę rękę z kawałkiem mięsa i nie wiadomo kiedy ten kawałek znika w szponach tego ptaszyska. Dzieci spróbowały i nie będę ukrywał, że podczas karmienia były nieco przestraszone. Ale już chwilę później bardzo im się podobało!
Dalsza część dnia to droga, której największą atrakcją były siedzące przy ulicy pawiany.
Jeździcie z Solomonem, jak w zeszłym roku? Zainspirowała mnie Wasza zeszłoroczna relacja i z kumplem ruszamy Waszą trasą po Dolinie Omo oraz dokładamy do tego właśnie Danakil. Spotykamy się z Solomonem 29 stycznia rano
:)
Kumpel akurat z Pakistanu. Ale druga połowa grupy z PL
:) Bawcie się dobrze. Też rozważam ET z rodziną za jakiś czas, ale muszę najpierw moje dziewczyny przekonać...
No ta ostatnia seria zdjęć z Dalolu jest po prostu obłędna.Dobrze, że nikt mnie w tej chwili nie widzi, bo ciągle szukam szczęki, która mi wypadła po ich obejrzeniu.
@ciachu25 jest 100USD za dorosłego, 50 USD za dziecko >9 lat, córka ma 8 więc weszła za free. Akceptują jednak birr po oficjalnym kursie, więc po czarnorynkowym wychodzi tak koło 50 USD za dorosłego.
@Woy relacja świetna i inspirująca! Na tyle, że postanowiłam skorzystać z usług Solomona przy okazji własnego, zbliżającego się wypadu. Przygotował idealny plan pod moje potrzeby, tylko zastanawia mnie kwestia płatności. Ustaliliście, że zaliczka przez WU i reszta gotówką na miejscu? Nie chcę go urazić swoją propozycją rozliczeń, ale to jednak Afryka
;)
@Beatrix my znaliśmy się wczesniej, więc nie było problemu. Niezależnie od wszystkiego, zapewne i tak większość zapłacisz na miejscu, zaliczką raczej koszty, które musi ponieść wcześniej, np bilety lotnicze.
@piwili nie podam, bo nasze kwotowanie było zależne od bardzo indywidualnych ustaleń (np. przywóz rzeczy z Polski). Koszty mocno zależą od planu, liczby osób itd. O ile dobrze pamiętam, orientacyjne wstępne kwotowania to jakieś 150$ za osobodzień.
@Woy Dzięki, o taką informację mi właśnie chodziło, żeby wiedzieć orientacyjnie czego można się spodziewać.Czy do tego trzeba doliczyć jakieś dodatkowe koszty typu: paliwo, wyżywienie i zakwaterowanie kierowcy...?
nagrodzona tytułem relacji roku 2022), miałem wielki niedosyt tego ostatniego kraju. Było mi tam tak przyjemnie, że obiecałem naszemu przewodnikowi, że tam wrócę z całą rodziną. Okazja trafiła się wraz z tą promocja-first-minute-na-loty-z-krk-vno,232,171103 promocją Turkish Airlines, w terminie około feryjnym. Turkish pozmieniał rozkład i z terminu około feryjnego zrobiłem idealnie feryjny, a nawet przedłużony o jeden dzień. W międzyczasie z Etiopii napłynęły niepokojące wiadomości z regionu Amhara - od 4 sierpnia trwa tam stan wyjątkowy, a sytuacja była tak zła, że przez pewien czas nawet Lalibela przestała być pod kontrolą rządową. Dziś jest ponoć spokojniej i nasz przewodnik zapewnia, że wszystko, co chcemy, możemy zobaczyć, tyle, że latając samolotem. Mam nadzieję, bo Amhara to najciekawszy region Etiopii jeśli chodzi o dziedzictwo historyczne.
Zastanawiałem się, czy w ogóle pisać tę relację. Nie ukrywam, że podróżujemy w formule niemalże all inclusive, z pełną opieką przewodnika i kierowcy, więc nie spodziewam się, aby była to bardzo wymagająca podróż. Nie lubię tak podróżować, ale w Etiopii wynajęcie samochodu jest bardzo trudne, więc tym razem poszedłem na kompromis, a przyszło mi to łatwo o tyle, że kraj jest bardzo tani. Ostatecznie zdecydowałem się pisać relację z dwóch powodów: po pierwsze – kraj jest tak wspaniały, że obiecałem sobie przybliżyć go szerszej publiczności; po drugie – trasa była w całości mojego autorstwa, w związku z czym możecie spodziewać się opisu miejsc, w które rzadko kto się zapuszcza.
Dzień 1 i 2
W odróżnieniu od większości relacji tutaj nie będę opisywał samych lotów, posiłków czy saloników. Dolecieliśmy bezpiecznie, a Turkish na laoyverze zaoferował bardzo ładny hotel z pełnym wyżywieniem. Pierwszy dzień był w zasadzie dniem drogi, zakończonym w ładnym resorcie w mieście Dila. A dziś już o 7 rano grzecznie poszliśmy na śniadanie, obserwując z restauracyjnego balkonu piękne małpy – tym razem były to biało-czarne gerezy. Niestety obsługa nie pozwoliła nam jeść na zewnątrz, właśnie z powodu tych małp złodziejek.
Gwoździem programu miały być miejsca wpisane na listę UNESCO cztery miesiące temu pod nazwą Krajobraz kulturowy Gedeo. Jak to często bywa przy nowych wpisach w mniej rozwiniętych krajach, nie bardzo było wiadomo czego się spodziewać. Na szczęście obecnie przy każdym wpisie państwo musi dostarczyć szczegółową mapkę z zaznaczoną strefą właściwą i buforową. Etiopia zrobiła to porządnie, zaznaczając dodatkowo szczególnie warte odwiedzenia miejsca. Ale i mimo tego miałem lekkie obawy, na szczęście nasz kierowca oznajmił, że jedno z tych miejsc zwiedził jakieś 8 lat temu. Ma skurczybyk pamięć, dobrze zapamiętał skręt z głównej drogi do pierwszego miejsca zwanego Tuto-Fela. Tuto-Fela to starożytny cmentarz z dziesiątkami dobrze zachowanych stel, z których niektóre są dodatkowo zdobione. Miejsce jest położone jakieś 5 km od głównej drogi i nie jest łatwo tam trafić, ale ma normalną kasę biletową i „przewodnika”. Piszę celowo w cudzysłowie, bo nasz nie potrafił za dużo powiedzieć. Nie znał też wieku stel, bo w I w. n.e. raczej nie wierzę. Wskazał jedynie, że groby są kobiece, a najwyższa stela należała do najodważniejszej z nich. Turystów to miejsce specjalnie nie zaznaje, to raczej my byliśmy największą atrakcją miejsca, otoczeni ciągle przez chmarę dzieciaków, a nawet trochę dorosłych.
Zagadka kobiecych grobów została rozwiązana w kolejnym miejscu, do którego się udaliśmy, położonemu kilka kilometrów dalej na południe cmentarzu Chelba-Tututi. Chelba-Tutiti jest położony 3 km od głównej drogi i pod niemal każdym względem wyprzedza swój odpowiednik w Tuto-Fela. Jest znacznie większy i ładniejszy, stele są dużo potężniejsze. Może to dlatego, że tutaj chowano mężczyzn. To chyba pierwsze odwiedzone przeze mnie miejsce na świecie, gdzie kobiety i mężczyzn chowano w zupełnie różnych miejscach.
W Chelba-Tutiti powitał nas również dużo bardziej kompetentny przewodnik. Dzięki niemu dowiedzieliśmy się m.in., że dwie obramówki na wierzchu steli oznaczają mężczyznę dorosłego (czy też precyzyjniej – zdolnego do zamążpójścia), a jedna – dziecko. Charakterystyczny rysunek na jednej ze stel wytłumaczył jako symbol klatki piersiowej, co miało symbolizować odwagę. Wskazał nam też, jak dojechać do ostatniego z miejsc, które chcieliśmy zwiedzić. I tutaj towarzyszyły nam chyba wszystkie dzieci z wioski.
Z Chelba-Tutiti pojechaliśmy jeszcze do świętego lasu Birbirota, ale tam nie było kompletnie nikogo, kto byłby w stanie nam cokolwiek wytłumaczyć. Zrobiliśmy krótką wycieczkę, ale święty las nie odznaczał się dla nas niczym od normalnego lasu.
Po opuszczeniu Gedeo czekała nas bardzo długa droga do miejsca noclegu. W jej trakcie zakupiliśmy miejscową używkę – liście czatu (qatu). Czat jest żuty powszechnie w Etiopii, Dżibuti i Somalii i ma niewielkie właściwości narkotyczne. Próbowałem go już wcześniej i zupełnie na mnie nie działał, ale chciałem go pokazać żonie. Przeżuliśmy całą wielką wiązkę, ale tak, jak poprzednim razem, żadne z nas nic nie poczuło.
Naszemu kierowcy i przewodnikowi bardzo się dziś spieszyło, ale jak często w takich wypadkach bywa, prawo Murphy’ego zadziałało przeciwko nam, bo w jednej z mijanych większych wiosek złapaliśmy gumę. Podczas gdy kierowca zmieniał koło, my poszliśmy na kawę. I to był prawdziwy hit, bo staliśmy się największą atrakcją dnia. Wszyscy chcieli robić sobie z nami zdjęcia, otoczyło nas chyba z 50 osób, i dzieci, i dorosłych.
Dalsza droga to niemal ciągła wspinaczka w górę, w granice Parku Narodowego Gór Bale. Zdążyliśmy jeszcze zwiedzić rezerwat antylopy niala górskiej. Antylop widzieliśmy wiele, ale że było już bardzo późno, żadnej z nich nie udało się zrobić sensownego zdjęcia.Dziś miał być luźny dzień, ale jak to u nas bywa, aż taki luźny wcale nie był. W całości przeznaczyliśmy go na zwiedzanie Parku Narodowego Gór Bale, kolejnego świeżego wpisu na listę UNESCO. Park czekał na wpis prawie 45 lat, pierwszą przymiarkę zrobiła Etiopia na sesję w 1979 r. Wreszcie się doczekał i chyba zasłużenie, bo jest pod wieloma względami unikalny i ważny dla trzech krajów – rozpoczynające się tu rzeki zasilają w wodę Etiopię, Kenię i Somalię. A mają się z czego zasilać, bo pora deszczowa trwa tu 9 miesięcy. Na szczęście styczeń to pora zdecydowanie sucha, ale i tak wczoraj trochę kropiło.
Park jest znany ze swojej bioróżnorodności – od lasów mieszanych poprzez lasy z efektownie kwitnącym gatunkiem hagenia abyssynica do wrzosowisk i zupełnie jałowego krajobrazu w najwyższych partiach. A w południowej części - Lesie Harenna – króluje prawdziwie tropikalna roślinność. Nie mniej bogata jest fauna, której tylko małą część udało się zobaczyć, a jeszcze mniejszą – sfotografować.
hagenia abyssynica:
Granicę parku przekroczyliśmy już pół godziny po wyjeździe z hotelu i niemal natychmiast krajobraz się zmienił – wyjechaliśmy z lasów na pokryte wrzosowiskami i mchem łąki. Nic dziwnego, w końcu byliśmy już na wysokości 3000 metrów. Im dalej, tym wyżej – skończyliśmy na wysokości 4377 m. n.p.m., na szczycie Tulu Dimtu. Droga, która tu prowadzi, to najwyżej położona droga w Afryce!
Na szczycie krajobraz był jeszcze surowszy, a półgodzinny trekking, który zrobiliśmy nieopodal, przyprawił prawie wszystkich o ból głowy – wysokość daje się mocno we znaki, a przecież po drodze nie mieliśmy żadnej aklimatyzacji.
Na szczęście godzinę później zjechaliśmy jakiś kilometr niżej, do Lasu Harenna. Tam zrobiliśmy dwa trekkingi – pierwszy w fantastycznym lesie, który mógłby służyć za scenografię baśni. Drugi, dłuższy, już w typowej dżungli, pokrytej głównie bambusami. Doszliśmy do wodospadów nazwanych przez przewodnika Bambusowymi, choć nie jest to chyba oficjalna nazwa, skoro nie potwierdza jej strona parku narodowego. Poza wodospadami udało nam się zobaczyć występujący tylko tu gatunek małpy – Bale Mountains vervet (Chlorocebus djamdjamensis), nazywanej też dżam dżam. Małpy te są bardzo płochliwe, stąd nie najlepszej jakości zdjęcie ze sporej odległości.
Więcej szczęścia mieliśmy w drodze powrotnej, w której przewodnik postawił sobie za punkt honoru wytropienie wilka etiopskiego, zwanego też kaberu lub szakalem etiopskim, gatunku endemicznego dla Etiopii. I to się udało, wilki widzieliśmy ze trzy razy, a ostatnim razem niemal przebiegły nam przez drogę. Gatunek żywi się przede wszystkim szczurami, których widzieliśmy całe mrowie. Niestety, są tak ruchliwe i płochliwe, że żadnemu nie udało się zrobić zdjęcia.
PS @cart kierowca ten sam.Dzień ekstremalny i karmienie hien
Wczoraj nie mieliśmy internetu w pokoju, w związku z czym nadrabiam wpisem z dwóch dni dzisiaj. Wczorajszy dzień pokazał, że nawet z przewodnikiem i kierowcą nie wszystko jest przewidywalne, łatwe i proste. Ułożyłem sobie trasę, której części nigdy w życiu nie pokonał nasz kierowca z 15-letnim doświadczeniem. Byliśmy więc na własne życzenie testerami i test ten nie wypadł szczególnie pozytywnie.
Pierwotnie chciałem zobaczyć piękne jaskinie Sof Omar, ale okazały się zamknięte, więc odpuściliśmy je kompletnie, zmieniając nieco trasę. I już po 20 kilometrach straciliśmy asfalt, aby nie odzyskać go już do końca tego dnia, przejeżdżając tak koło 300 kilometrów.
Na marginesie – przejeżdżaliśmy przez żyzną okolicę, pełną pól uprawnych, przede wszystkim z jęczmieniem i pszenicą. Praktycznie wszystkie te pola są obrabiane mechanicznie. Jakiż kontrast w porównaniu z Madagaskarem, gdzie ludzie wszystko robili ręcznie. W ogóle w porównaniu z Madagaskarem Etiopia wygląda pod każdym względem bogaciej, mimo że oba te kraje kwalifikują się jako biedne.
W międzyczasie mieliśmy tylko jeden przystanek, w Dire Szejk Husejn. Miasteczko jest położone pośrodku niczego i jest kompletną dziurą. No, prawie kompletną, bo posiada mauzoleum Szejka Husejna, XIII-wiecznego uczonego z Somalii, który zaprowadził islam do wschodniej Etiopii i założył Sułtanat Bale. Mauzoleum jest uważane przez niektórych za najświętsze miejsce muzułmanów w Etiopii i jest celem pielgrzymek upamiętniających dzień urodzin i śmierci Szejka Huseina.
Za zwiedzanie mauzoleum zapłaciliśmy 3000 birr (25 USD po nieoficjalnym kursie, aż 50 USD po oficjalnym) i było to ewidentne zdzierstwo, bo miejsce nie jest tego warte. Już przed głównym wejściem musieliśmy zdjąć buty, co wszystkich przyprawiło o duży dyskomfort. Na bosaka trzeba było iść przez nierówną ścieżkę z niesamowicie nagrzanymi kamieniami i drobnymi cierniami, które co i rusz wbijały się w stopy. Nawet ja miałem tego serdecznie dość, o dzieciach nie wspomnę. Pod koniec córka była cały czas noszona na rękach, ku uciesze i śmiechom miejscowej dzieciarni. Przez te ciernie obawiałem się jakiegoś zakażenia stopy, ale na razie, odpukać, nic na to nie wskazuje.
Samo mauzoleum jest malutkie, pozbawione zdobień – ba, pozbawione nawet podłogi. Opiekun tego miejsca posmarował nam czoła popiołem czy też piaskiem z mauzoleum, sam sobie posmarował nawet usta i wydawało się, że ten popiół zjada. Cóż, przynajmniej środę popielcową mamy awansem zaliczoną.
Obok mauzoleum Szejka Huseina są jeszcze pomniejsze mauzolea jego dzieci oraz uczonego o przydomku Bagdadi, który przybył na spotkanie z Husejnem aż z samego Bagdadu. Nieopodal znajduje się sadzawka wykopana w czasach samego Szejka Husejna. Dziś jest pokryta rzęsą, ale ludzie ciągle z niej piją wodę – sami byliśmy tego świadkami. Tych kilku informacji dowiedzieliśmy się od naszego oprowadzacza, ale słowo daję, że nic więcej. Widać, że miejsce nie jest zupełnie przygotowane pod kątem turystycznym.
Do Dire Szejk Husein jechaliśmy prawie pięć godzin, a to była dopiero połowa drogi. Mieliśmy dojechać do miejscowości Mechara, 150 kilometrów dalej, co na wąskiej, górskiej drodze oznaczało jakieś 4-5 godzin jazdy przez niemal zupełne pustkowie. I słowo daję, przez pierwsze 80 kilometrów minęliśmy zaledwie trzy samochody. Dobrze, że przynajmniej widoki wynagradzały nieco trudy jazdy.
Dojechaliśmy do Mechary, aby się przekonać, że nie ma tam żadnego sensownego miejsca do spania. Kierowca zasugerował dalszą jazdę, do oddalonej o kolejne 40 km miejscowości Gelemso. W Gelemso z hotelami było tylko nieco lepiej, ale była już 19:30 i trzeba było brać to, co dają. Ostatecznie przespaliśmy się w hotelu bez ciepłej wody i z zewnętrznym prysznicem, w którym nie działało światło.
Nasz przewodnik podsumował, że już nigdy nie zrobi tej trasy z turystami, chyba, że z kucharzem i sprzętem kempingowym.
___________
Dzisiejsza noc była lepsza, niż się spodziewaliśmy, a śniadanie nadspodziewanie smaczne. Dziś też czekała nas długa droga, na szczęście w większości po asfalcie, więc wyruszyliśmy w całkiem dobrych humorach. Po drodze zwiedziliśmy znany kościół św. Gabriela w Kulebe (jak zwykle z zewnątrz, w środku trwało jakieś nabożeństwo). W tym kościele raz w roku odbywa się wielkie nabożeństwo, całe jego otoczenie jest usłane ludźmi śpiącymi na gołej ziemi, a samochody są zaparkowane nawet 20 km dalej.
Gwoździem programu dzisiejszego dnia było karmienie hien – atrakcja dostępna ponoć tylko w jednym miejscu na świecie – Hararze. Miejsce jest położone tuż poza murami starego miasta, a zwyczaj trwa już ponoć ponad 400 lat. Turystów było dziś wielu, a każdy z nich miał możliwość nakarmienia hien, których też było w okolicy kilkanaście. Mistrz ceremonii wkładał mięso na patyczek który kazał najpierw trzymać go w ręce, a potem wsadzić końcówkę do buzi - a więc otwarty pysk hieny znajdował się od naszego zaledwie kilkanaście centymetrów. Największą radochę miała oczywiście córka, a hieny są tu ponoć zupełnie nieszkodliwe - w nocy biegają nawet po mieście, oczyszczając je z odpadków i nie czyniąc krzywdy śpiącym na ulicy ludziom.
Harar za dnia i karmienie kań czarnych
Dzisiejszy dzień był krótki, jeśli chodzi o atrakcje turystyczne. Spaliśmy w lokalnym guesthouse, ze wspaniale pomalowaną strefą wspólną i wyrobami lokalnego rzemiosła na ścianach.
Zjedliśmy lokalne śniadanie – najpierw ciasto z jajkiem smażone w głębokim tłuszczu jak pączki, potem na dobitkę coś w rodzaju naleśników z jajkiem, jedzonych z miodem. W Etiopii trudno wstać od stołu nie będąc najedzonym. Porcje są ogromne, zamawiamy zwykle trzy dania, a czasem nawet tylko dwa, a i tak cała czwórka wychodzi pełna.
Po śniadaniu zabraliśmy się za zwiedzanie Hararu. Miasto jest bardzo stare, przewodnik twierdził, że drugie najstarsze w Etiopii po Aksum, i aż do XIX w. było niezależnym państwem. Widać tu wpływy arabskie, afarskie, oromijskie, włoskie, brytyjskie, francuskie, a nawet indyjskie. Włosi podczas zaledwie 6-letniej okupacji zbudowali tu największy meczet i kilka budynków, które przetrwały po dziś dzień. W dużej mierze domy są jednak starsze, stare miasto zachowało swój charakter sprzed kilku wieków. Mury obronne – zachowane po dziś dzień – pochodzą z połowy XVI w.
Nasza wycieczka była typowym zwiedzaniem tego typu miejsca. Najpierw poszliśmy na targi mięsne – jeden dla muzułmanów, drugi dla nielicznych tu chrześcijan. Okazuje się, że po dziś dzień muzułmanie nie kupują mięsa chrześcijańskiego (co jest zrozumiałe), ale działa to również w drugą stronę – chrześcijanie nie jedzą mięsa halal. Podobno w większych miastach takie zasady nie obowiązują, ale tu najwidoczniej tak. A wszędzie dla członków etiopskiego kościoła ortodoksyjnego jedzenie wielbłądziego mięsa jest zupełnie zabronione.
Zwiedziliśmy również targ przypraw, jakiś sklep z rzemiosłem, palarnię kawy i dwa muzea – jedno z nich poświęcone znanemu francuskiemu poecie Arturowi Rimbaudowi, który przybył tu w ramach ekspedycji i być może żył. Niektóre domy i fragmenty murów są bardzo stylowo pomalowane. Osobliwością Hararu są meczety – w mieście jest ich 99 (tyle, ile imion Allacha), z czego w obrębie murów miejskich aż 87 – to chyba największe zagęszczenie meczetów na całym świecie, choć niektóre z nich są oczywiście bardzo malutkie. A do miasta prowadzi 5 bram – tyle, ile filarów wiary muzułmańskiej.
Chyba najbardziej spektakularnym elementem dzisiejszego „dziennego” zwiedzania Hararu była wizyta w części dla rzeźników. A to z powodu dziesiątek krążących wokół kań czarnych. Ptaki te są regularnie dokarmiane przez rzeźników i każdy turysta może to zrobić samodzielnie. Wystarczy, że wyciągnie w górę rękę z kawałkiem mięsa i nie wiadomo kiedy ten kawałek znika w szponach tego ptaszyska. Dzieci spróbowały i nie będę ukrywał, że podczas karmienia były nieco przestraszone. Ale już chwilę później bardzo im się podobało!
Dalsza część dnia to droga, której największą atrakcją były siedzące przy ulicy pawiany.