OK, wreszcie. Pierwsza moja relacja z podróży. Serce bije mocniej na samą myśl, że mój udział na forum zwiększy się nieco z poziomu porad praktycznych i okołobankowych
;)
Z drugiej strony nick zobowiązuje- najdalszy od paranoi na punkcie bezpieczeństwa i prywatności ogólnie, jednak w szczególe na tym forum wolę pozostać Johnem. Wobec tego, zdjęć będzie stosunkowo niewiele i raczej bez wizerunków własnych- jeśli można. Plus- dajcie oswoić się z myślą udostępnienia zdjęć, niech pierwszy post będzie ucztą wyłącznie dla myśli.
Tak, a tak poważniej i tylko nieco mniej autoironii. Wstęp.
Południowa Afryka- ech jak ja nie lubię polskiego skrótowca "RPA"- chodziła po głowie od dawna. Niesamowita, trudna, ciekawa oraz niszcząca wszelkie stereotypy historia tego kraju. Zasłyszane opowieści, znajomi znajomych znajomych- chyba pół Krakowa zna albo Janusza Walusia albo jego rodzinę, blogi, na czele z "blondynką w krainie tęczy". Kończąc wreszcie brutalną rzeźnią intelektualną w wykonaniu Kamila Cebulskiego o "historii upadku RPA" na YT.
Wiem wiem, ma być teoretycznie bez "politykowania", zatem postaram się jak mogę, ale akurat w przypadku tego kraju, tematu nie sposób uniknąć. Gdzie leży prawda? Zdeklarowany radykalny wolnościowiec, który (jednak, a tak naprawdę właśnie dlatego) brzydzi się uprzedzeniami i generalizacją. W jaki sposób zaskoczą mnie realia Południowej Afryki? "To kraj, gdzie biały człowiek nie może przejść stu metrów bez noża w żebrach", "biali mieszkają za potrójnymi ogrodzeniami i boją się wychodzić", "rzezie farmerów de facto uznane za przyczółek ludobójstwa", że zacytuję tychże znajomych znajomych, prasę oraz wypowiedzi publiczne. Do tego 1001 innych odnośników do poziomu bezpieczeństwa.
Z drugiej strony gloryfikacja N. Mandeli i ANC. Wcześniej rzecz jasna kompletny absurd i surrealizm rozwiązań apartheidu. Do 1993 kraj na pierwszych stronach gazet, później cisza, ewentualnie wspominki o obecnym/byłym prezydencie na literkę Z, a także nieśmiertelny mundial z 2010 roku i Waka Waka Shakiry. Czy tam się w ogóle coś dzieje? Czy Południowa Afryka w ogóle... jest?
Szybki rzut na mapę i brak zaskoczenia- kraj nadal istnieje a promocja Iberii, z której skorzystaliśmy w sierpniu, wydawała się wyważonym optimum i dobrym motywatorem wyboru kierunku. 1700zł za podróż BER TXL - CPT. Tak, chyba wtedy jeszcze wierzono w rychły start BER.
Nawiązując do wspaniałych relacji o Południowej Afryce- nie, nie spodziewaliśmy się afryczości. Wręcz przeciwnie. Czy RPA okaże się śródziemnomorzem na sterydach? Rajem utraconym dla kogoś, komu po prostu już przeszkadzają absurdalne ceny lazurowego wybrzeża? A jeśli przy okazji uda się zobaczyć słonia lub lwa, to genialnie! Skoro cały świat, to cały świat.
Przygotowania
Kto nie zwiedzał świata na streetview, niech pierwszy zgłosi posta jako nieodpowiedni
;) Południowa Afryka wygląda jak USA. Możnaby robić losowe zdjęcia małych miasteczek i poddawać ślepej próbie pytania "który to kraj, RPA czy USA". Już na etapie realnych przygotowań zaskoczyło mnie jednak również to, jak bardzo "duchem" i "klimatem" RPA zdaje się przypominać USA. Noclegi na hotels.com bywają tańsze niż na booking.com , Google Maps wyznacza bardzo korzystne czasy podrózy samochodowej a na skrzyżowaniach spotykamy rozwiązanie typu "stop all way". Już wiem, że będzie fajnie.
Szkoda tylko, że oferta wypożyczalni samochodów to już typowa Europa- wysoki wkład własny, który trzeba sobie ubezpieczyć i raczej drogawa oferta dużych samochodów.
Efekt- ambitny (między ambicją i głupotą cienka granica...) plan zrobienia road-round-tripu z Cape Town do Cape Town, poprzez Park Krugera a także kilka(naście) innych parków narodowych w 3 tygodnie. Uda się? Nie miałem pojęcia. Ale warto spróbować. Czy parki narodowe będą warte odwiedzin? Przecież wszyscy tylko Kruger i Kruger plus Góra Stołowa. Czy warto de facto omijać Johanessburg, przecież można zobaczyć Ponte City?
Do rzeczy: * Przy odrobinie standardowej kombinacji z duchem F4F, łączna średnia cena noclegów za 19 nocy w naprawdę akceptowalnych a czasem wręcz perełkowych miejscach nie przekroczyła 100zł / dobę, w tym 5 nocy w Cape Town. Fakt, nie obyło się bez kilku kuponów oraz 2 nocy z punktów Hilton Honors, ale liczy się efekt
;)
* Samochód klasy medium- co z tego wyszło, o tym wkrótce, ale same dobre rzeczy- w Avis + zabezpieczenie wkładu własnego z rentalcars.com kosztował 1700zł, jako 1150zł + 550zł.
* Wildcard, czyli roczny pass dla dwóch osób na przeróżne parki narodowe: ~3800ZAR - ~1080zł po kursie Revoluta- nie mogło zabraknąć z moich ust odniesienia do tej usługi przecież- z początku stycznia. Pierwsza realna styczność z kulturą afrykańską. Może jednak nie będzie jak w USA? Karta ma być wysłana dość szybko, ale jeśli nie dojdzie, to papierowe potwierdzenie jest wazne tylko 45 dni. Wobec tego magiczna data zakupu 8 stycznia ma zapewnić to, że wydruk potwierdzenia będzie ważny przez cały wyjazd. Karta na pewno nie dojdzie tak szybko. Dziwny system.
Pozostało tylko czekać na wyjazd, czyli dzień zero. Znów ironia. Cape Town water crisis wylewał się z każdego przeczytanego artykułu, z każdej odwiedzonej strony i każdego potwierdzenia rezerwacji. 'Day Zero' to dzień, w którym w Kapsztadzie odłączona zostanie bieżąca woda dla mieszkańców. Obawy studził fakt, że nastanie tego dnia zapowiadano na kwiecień/maj.
Day Zero
Wyjazd. Odlot z TXL do MAD o 19:45, zatem z Krakowa można spokojnie wyjechać około 9 rano samochodem i mieć olbrzymi zapas czasu. Wildcard faktycznie nie doszedł, ale jeśli ktoś lubi autoironię tak bardzo jak ja, to los czasem się odwdzięcza. Dokładnie o 8:30 rano przychodzi SMS, że wildcard został właśnie wysłany. Zresztą 3-krotny SMS. Uzbrojeni w komplet wydruków, ruszamy.
Mrożące krew w żyłach opowieści o wybitych szybach przy Saatwinkler Damm nieopodal Tegla skłoniły mnie do poszukania alternatywy. 3 tygodnie, środek zimy, samochód de facto nowy... Za dokładnie 59EUR za 21 dni parkowania udało znaleźć się kryty/piętrowy, de-facto strzeżony parking z bezpłatnym transferem, rezerwacja i płatność on-line.
Tutaj, żeby wyjątkowo nie przedłużać i załatwić temat do końca, mogę tylko polecić w 100%. Sprawna obsługa, która pyta o szczegóły lotu powrotnego i nigdzie nie trzeba dzwonić, transfer czeka już na lotnisku przy wejściu do A. Ogólnie wszystko naprawdę super.
To był wybitnie miły akcent po 3 tygodniowej rozłące z samochodem i dość napiętym czasie po powrocie z podrózy. Strona parkingu, resztę podpowie Wam Google: https://www.dein-stellplatz.de/ Nie ma róży bez kolców- to była promocja, rezerwowana prawie pół roku wcześniej no i luty. Szykuje się następny wylot z TXL na 8 dni w kwietniu a cena jest znacznie wyższa niż za 21 dni w lutym.
A na samym TXL jak to na TXL. Że zapożyczę porównanie z klasyki Jeremiego Clarksona odnośnie lewego (prawego...) pasa autostrady. Z TXL jest jak z kiblem. Wchodzisz, robisz co trzeba i uciekasz. Wybaczcie, ale po wielu doświadczeniach z tym miejscem, trudno mi wyrazić się o nim jakkolwiek ciepło.
Swoją drogą prawy pas autostrady do wyprzedzania... w momencie odprawy i przejechania gładko 600km z Krakowa, dociera do mnie, że najbliższe 3 tygodnie motoryzacyjnie nie będą takie same. Odprawa zaskakuje pozytywnie i otrzymujemy od razu wszystkie boarding passy na lot do MAD, JNB a potem CPT. Ostatni odcinek operated by British Airways. Znamienne. A na Teglu jakoś luźniej i milej po bankructwie tworu z czerwonymi akcentami w logo. Aha, podrózujemy tylko z podręcznym, bo... zwykle i tak w ten sposób robimy, plus historie o nieautoryzowanych przeszukaniach na lotnisku w JNB plus- chyba bardziej- obawy o sprawność sortowni bagażu w TXL. Komu AirBerlin nie zgubił bagażu na TXL, niech nie czyta dalej
;)
Boarding na lot do JNB w terminalu 4S w MAD, na którym zapewne do olimpiady cwiczył chodzenie R. Korzeniowski- świetne miejsce treningowe z racji dysntansów. Hiszpania wiedziała, jak wykorzystać fundusze unijne, ciekawe, czy nasi projektanci CPLu popiszą się podobną finezją.
Rzut oka na okolice gate'a daje pierwsze wrażenia. A330-stka z full flight. Czarnoskórych naliczyliśmy dwóch. Czy od razu po lądowaniu w JNB wszyscy, poza tymi dwoma, znajdą noże pod żebrami? Afryka czeka!Klasyczna chronologia jest nudna, podział wyjazdu na "dni" to taki wymuszony porządek. Ma tylko jedną zaletę: działa dobrze i zapewnia wartościowe informacje o tym, ile czasu spędziliśmy w danych miejsach.
Wobec tego z lekkim bólem: Dzień "zerowy" i pierwszy. Z grubej rury, ale w klasyczny i oklepany sposób
Jak zwykle- pewnie na tym forum nikt poza mną tak nie ma i tak nie robi, bo każdy jednak prezentuje więcej rozsądku i doświadczenia- promocję kupiłem być może zbyt szybko, być może nie zbadałem dokładnie dat. Wyszło na to, że będziemy tutaj od 2 do 20 lutego, RT do CPT. A może dałoby się wcisnąć 1-2 dni więcej, a może dałoby się zamienić na OJ z powrotem z JNB? A może dokupić krajówkę na koniec i oddać samochód w JNB zamiast w CPT? W tyle głowy, poza wspomnianymi obawami o sens planu podrózy, cały czas kłębi się ciekawość i wątpliwości: czy to faktycznie cywilizowany kraj czy może stereotypowa Afryka pełną gębą?
[...]
Pierwsze wrażenia praktyczne z Południowej Afryki zasadniczo bardzo pozytywne. Przesiadka w JNB, kontrola paszportowa, zakup wody lotniskowej w cenie ~2x niższej niż na Krakow Airport, bezproblemowa kontrola bezpieczeństwa, sprawny boarding BA i w ogóle to, że tam jest BA jako BA.
Wrażenie nadszarpuje nieco ktoś z "obsługi" w "kamizelce", kto za "zaprowadzenie" nas spod kontroli paszportowej do gate'a stanowczo żąda napiwku. Pomimo usilnych kilkukrotnych prób upomnienia, że damy sobie radę sami. No, niestety- nawet gdybym chciał, to ZARów jeszcze nie posiadam a grubsze nominały EUR i USD nie wchodzą w grę. Czy tu będzie jak w Egipicie albo Maroko, lub- gruba rura- w Indiach?
Ostatecznie- jest całkiem znośnie, a napiwki dajemy, poza rzecz jasna restauracjami, wyłącznie na stacjach benzynowych i kilka razy samozwańczym parkingowym. Ot, taka kultura. Jednak poza tym jednym panem w JNB, nikt nie okazał ani trochę roszczeniowości czy bezczelności. No, może raz, miązdżąc stereotyp. Ale o tym później.
Lotnisko w CPT bardzo przyjemnie i sprawnie wita nas w nowym miejscu. Szybkie pobranie awaryjnych ZAR z bankomatu, upewnienie się, że Vodacom (operator komórkowy) na lotnisku faktycznie wciska pakiety "podróżne" zamiast typowych pre-paidów i ominięcie ich stoiska, no i Avis. Jeśli w USA pożyczanie samochodu jest łatwe i przyjemne, to tutaj to tzw. bryza. Wszystko trwało może 5-7 minut, formalności de facto jeszcze mniej niż w kraju referencyjnym. A bardzo miła rozmowa o konkretnym samochodzie powoduje, że z parkingu odjeżdżamy fabrycznie nową (50km przebiegu) Hondą Ballade z automatem (odpowiednik naszej nieoferowanej już w EU Hondy City, opartej na płycie podłogowej najnowszej Hondy Jazz). Za te pieniądze- przypomnę, 1150zł + ubezpieczenie wkładu - nie mogło być lepiej.
W zasadzie mogłoby- gdyby zamontowali kierownicę po dobrej stronie i przy okazji zafundowali sobie kolejny dzień zero (względnie dzień H, jak w Szwecji), byłoby idealnie. Pierwsza w życiu jazda po lewej stronie dla tak wspaniałego, zapalonego, doświadczonego doskonałego kierowcy jak ja była... pewnie tak samo trudna jak dla każdego. Ruch drogowy to jedno, ale wyczucie lewej i prawej strony samochodu to inna historia. Dramat. Nagle auto jest po lewej a nie po prawej. Zatem trzeba zostawiać duuużo miejsca po lewej, bo tej strony samochodu "nie czuć". Po prawej też zostaje sporo miejsca, bo przeciez tam normalnie jest samochód.
O instynktownych odruchach kierowcy i "situational awareness" można zapomnieć. Jak tu instynktownie patrzeć w środkowe lusterko, kiedy oczy wędrują w prawo? Boczne lusterka tez nie pokazują tego, co powinny. Ostateczne przyzwyczajenie się do lewej strony... chyba nigdy nie nastąpiło, ale tak po kilku dniach i 2-3kkm było już całkiem znośnie.
Zważywszy na to, że po dotarciu do DoubleTree Upper East Side Cape Town jest już prawie 16:00 a my jesteśmy dość zmęczeni, decydujemy się wyłącznie na podróz na Waterfront hotelowym shuttle'm. W serwisach, Hilton oferuje pokoje w nieco nieziemskich cenach- nasz termin to 700zł / noc. Dziwi pozytywnie to, że udało się go zarezerwować za 20 000pkt / noc, czyli po stawce wręcz warszawskiej. Widok na masyw Tafelberg w cenie.
Waterfront. Lekka niespodzianka- faktycznie nie jest to atrakcją stricte tursytyczną, ale zapewnia miłą atmosferę i jest na pewno czymś więcej niż tylko "centrum handlowym"- jak niektórzy określają. Obawy o bezpieczeństwo i noże w żebrach jak na razie przygaszone są "bezpieczną" atmosferą tego miejsca.
Jak mówiłem- nie jest źle. Zdjęć z Waterfrontu macie dużo w Google
:)
W Vodacom w centrum handlowym udaje się, co za niespodzianka, kupić karę SIM oraz łącznie 1100MB danych za około 159ZAR, w tym cena karty to 3,5ZAR a reszta to pakiet danych. Świetna sprawa i bardzo polecam, internet działał bardzo dobrze i praktycznie wszędzie, poza już wybitnie nie nadającymi się do tego miejscami. Proponowana za dokładnie to samo cena na lotnisku wynosiła 270ZAR.
Dzień numer jeden
Pierwszy- i jak na razie ostatni- pełny dzień w Cape Town to próba zapoznania się z okolicą, raczej bez super-wyszukanych i niszowych pomysłów. Może nie jak z szybkim pasem autostrady ani Teglem, ale zasadniczo: należy zrobić co trzeba i rozeznać temat na 3 ostatnie dni. Aha, no a przede wszystkim: zdobyć Tafelberg (jakoś...) bo z pogodą tutaj nigdy nic nie wiadomo.
Na szczęscie w ten dzień było wiadomo- całkowicie bezchmurnie i stosunkowo bardzo słaby wiatr. Bez zastanowienia śmigamy wcześnie rano najpierw na Signal Hill, aby się rozejrzeć. I już wiadomo- tak, wizyta w tym kraju to strzał w 10! Cape Town to faktycznie najładniej położone miasto świata, a widoki przebijają wszelkie śródziemnomorskie okolice. Pyszni się i kusi pobliski Lion's Head. Da się tam wejść? A tych naoglądaliśmy się we Francji, Włoszech i Grecji za wczesnego młodu, przed czasami powszechnego Ryanair za to z tanim LPG, aż nadto. Uprzedzając- Teneryfa też nie ma startu
;)
A nieco poważniej- Signal Hill a nastepnie, punkt 8:00 rano, bo to sobota, wizyta w miejscu określanym przez Daily Telegraph najlepszym coffeeshopem na świecie. Truth Coffee Roasting. Dla takich przyjemności warto tu przyjechać- kawa niewiele droższa niż ta na Orlenie a sporo tańsza niż we "wiodących kawiarniach" w centrum Krakowa, za to smak nieporównywalny i nieziemski! Do wyboru kilka rodzajów blendów, każdy dość smaczny (Truth Coffee odwiedziliśmy ładnych parę razy). Numerem jeden dla nas okazał się "resurrection" blend, którego kilka paczek wróciło wciśniętych do bagażu.
Kawa w cenie prawie orlenowej:
Śniadanie już w cenie porównywalnej ze śniadaniem w "modnych" miejscach w Polsce, bo ok 30zł za taką porcję. Przesmaczne i zaskakująco syci:
Słowo o pierwszych wrażeniach musi być. Ludzie bardzo mili, pozytywnie nastawieni do życia, uśmiechnięci oraz prezentujący tzw. can do attitude. Jakże mylą stereotypy i uprzedzenia. Pierwsze kilka godzin obcowania z ludźmi przekonuje ostatecznie, że tak. RPA jest jak USA. Tyle, że faktycznie- no, póki co, w pierwszy dzień, afryczo nie było.
Było nieco polskawo, za to. Bakalland poszerza rynki eksportowe
:) Batoniki Ba! w nieco wyższej niż nasza cenie:
Ad rem, wreszcie. Przed 10:00 rano wychodzimy na Górę Stołową. Po bardzo krótkim zastanowieniu decydujemy się- oczywiiiiiiiiiście- na szlak pieszy po Platteklip Gorge. Boże wybacz im, bo nie wiedzą co czynią.
Szlak rozpisany na 2h udało się zdobyć w 1h40min. Ale co to było za 100minut. Czysta mordęga. Przedsmak tego, co czekało nas w kolejnych dniach. O czym mowa... jeśli nie próbowaliście... szlaki hikingowe w RPA są specyficzne. Nikt specjalnie nie przejmuje się trudnościami technicznymi. Stopnie o wysokości, nie przesadzam, pół metra, albo lepiej, fragmenty, gdzie naprawdę niespecjalnie widać ścieżkę lub jest ona trudna, wąskie przesmyki bez łańcuchów czy wreszcie- to wręcz powszechne- drut kolczasty odgradzający szlak od okolicy. To wszystko to "niby nic", ale naprawdę warto o tym wiedzieć i przygotować się na cięższe doznania niż np. w Tatrach- pomimo oczywiście przyjemniejszej aury.
Plattenklip Gorge nie był tragiczny technicznie; troszkę drutu kolczastego, raczej wysokie stopnie. Przewyższenie i intensywność: dość wysoka. Ktoś bez przygotowania kondycyjnego raczej po prostu nie wyjdzie. Widzieliśmy tego przykłady. Z drugiej strony- beztroskie grupy, najczęściej czarnoskórych, wręcz zbiegające z tego podejścia, po tych półmetrowych skokach.
Po zdobyciu góry, odpoczynku i odpowiednim zeksplorowaniu szczytu, na dół zjeżdżamy już słynną kolejką linową. Słoneczko w pełni, pogoda doskonała, nawet na szczycie góry nie wieje i nie widać ani jednej chmurki. Kolejka do kolejki wcale nie taka kolejkowa, bo raptem 10-15min. Nikt nigdzie nie sprawdził Wildcard, a chyba powinien.
Następne w kolejności to krótki spacer po plażach po zachodniej stronie masywu oraz przejazd Chapman's Peak Drive. Ech i znowu- gdzie tam Costa Amalfi. Genialna trasa!
W tzw. międzyczasie orientujemy się, że cudowny pomysł wspinaczki od 10:00 rano ze zjazdem ok 13:30 z Góry Stołowej bez posmarowania się jakimkolwiek kremem z filtrami UV i nie nałożeniem kapelusza nie był jednak tak cudowny. Słoneczko na południowej półkuli jest mocne. Bardzo mocne. Poparzenia będą stosunkowo lekkie, ale i tak męczące. Przynajmniej jedna warstwa skóry będzie najpierw wywoływać uczucie wkurzającego ściągnięcia, aby później "schodzić" z nas przez najbliższe dni...
Tak, czysty idiotyzm, nie ma wytłumaczenia. Ale z racji naszej karnacji- czy ludzie dobierają się po karnacji i odcieniu skóry, zawsze? - nie mieliśmy potrzeby używania kremów celem ochrony przed oparzeniami w zasadzie nigdzie do tej pory. Że już pominę letnie śródziemnomorskie doświadczenia, ale miejsca takie jak południowa Kalifornia, Meksyk czy Floryda, Indie, Egipt itd itp. tez nie dawały problemu. Ot, konkretna fajna opalenizna. Myśleliśmy o zakupie kremów, jeszcze nawet rano tego samego dnia, ale po prostu później wyleciało z głowy.
BTW, co generalnie na ten temat sądzą dematolodzy plus jak wyglądają obiektywne wyniki badań medycznych w kwestii blokowania UV vs. zachorowań na przeróżne choroby skóry- to nie temat na rozmowę tutaj, wujek Google i ciocia Pubmed służą. Powiem tylko, że w szaleństwie jest metoda i stosowanie blokerów nie jest aż tak zdrowe i aż tak konieczne, jak się wydaje.
Dopóki nie doprowadza się do oparzeń. Więc nie zmienia to faktu, że przynajmniej w RPA (w Australii jest chyba dość podobnie) filtry to absolutny mus, dla każdego, nawet największego chojraka, co się słońcu nie kłania i nie smaruje. Bo jak spaliło mnie i Katarzynę, to spali każdego Polaka.
Późne popołudnie to przejazd przez Simonstown i wizyta na również słynnej Boulders Beach. Pingwiny dopisały bardzo, ciekawych zdjęc jest dużo więcej. Wildcard tym razem sprawdzony. Wydruk potwierdzenia zakupu Wildcard nie jest żadnym problemem, po paru sekundach wchodzimy do środka. Już wiem, że warto było kupić ten pass, patrząc na cenę tej jednej atrakcji!
Powrót do hotelu przed zachodem słońca i wieczorna kąpiel w basenie hotelowym, krytym. Brrr, woda zimna, ale przyjemna, zwłaszcza na sparzony kark, ręce i twarz. Poza tym WTF, skąd woda w basenie ogarniętym kryzysem wodnym mieście? Recepcjonista uzmysławia nam dokładniej, że biznesy nie są i nie będą objęte żadnymi ograniczeniami w dostępie do wody, zatem nie musimy się martwić ani prysznicem ani basenem. Oczywiście sami wiemy lepiej, co o tym myśleć. Skoro woda w basenie jest, to czemu nie skorzystac, za to prysznic jest wspólny i raczej konkretny.
;)
Podsumowując- jak na razie, całkiem typowe miejsca w dość typowy sposób, o ile wejście piesze na Tafelberg i nieużywanie filtrów UV jest typowe. Wrażenia... Hmmm... megapozytywne, miejsce przepiękne i jedno z fajniejszych na ziemi. Jazda samochodem w trybie- surprise surprise- raczej amerykańskim. Także powoli, spokojnie, rozlaźle i bez niespodzianek. Nie wiem kto kiedy jak i na jakiej podstawie stwierdził, że w RPA kierowcy są dziwni. No, może troszkę są, ale dla Polaka to nic
;) Przygód za kierownicą troszkę jednak będzie, ale o tym później.
Z praktykaliów, kraj bardzo przystępny cenowo. I to na razie na przykładzie Cape Town. Stać Cię na Bałtyk albo Krynicę? Stać Cię na RPA. Bo w Krakowie czy Stolycy to już dawno dużo drożej
;) Oczywiście- oceniam przez własne, prymitywne i niskich lotów potrzeby, czyli dobre jedzenie, benzyna i ewentualnie wstępy do niektórych atrakcji turystycznych.
A- no i Revolut!!! Karty akceptowane są de facto wszędzie no i nie ma żadnego problemu z tipowaniem kartą, rozwiązanym tak, jak to rozwiązane być powinno w każdym kraju. Kelner przynosi rachunek z miejscem na wpisanie tipa, długopis i czeka minutkę. Następnie pojawia się z terminalem i wklepuje ostateczną kwotę, którą potwierdzacie PINem. Karta cały czas w naszych rękach. Bez kretyńskiego zabierania karty jak w USA plus obciązania wyższą kwotą niż autoryzacja (czasem to sprawia kłopoty techniczne), bez jeszcze bardziej kretyńskiego niedasięproszępanabosięnieda w Polsce. Awesome!
***
Zaskakuje oczywiście to, co zaskoczyć miało i co zaskoczyło lub zaskoczy każdego. Już dnia zerowego, przejazd busikiem, plus cały nastepny dzień kręcenia się po okolicy samochodem... OGRODZENIA! MURY! Electric fencing. Safe South Africa! Będzie o tym wręcz osobny post. Mam ze 100 zdjęć róznego rodzaju absurdalnych z naszego punktu widzenia zabezpieczeń posesji. Szczyt paranoi zaobserwować się dało z autostrad w Johanessburgu, ale Cape Town niewiele mu ustępuje, a zabezpieczenia są praktycznie wszędzie. Do tego stopnia, że jeśli jakieś miasteczko i okolica ich nie miało- bo i takie perełki się zdarzają- taki widok powoduje automatycznie ulgę ale i dyskomfort.
Zatem- do spania, za kratami, dwoma ochroniarzami. Następny dzień będzie obfitował w bardziej dynamiczne atrakcje!
:)Plan na kolejny nowy i następny dzień to eksploracja południowego wybrzeża aż do kawałków Garden Route włącznie. Wybaczcie, że kolejny raz jeden post to pojedynczy dzień- ale zamiast weekendowej rozgrzewki, gonią obowiązki służbowe. Obiecuję poprawę.
Najwięcej- po części słusznych- wątpliwości, czy po prostu wystarczy czasu, czy drogi w RPA podołają szaleńczemu tempu i czy pojawi się satysfakcja z właściwego środziemnomorza na sterydach pojawiło się właśnie w tej części wyjazdu. Bo patrząc na zdjęcia tego zakątku kraju, człowiek myśli od razu "chciałbym tu spędzić może i nawet miesiąc"...
CapeTown - Cape Agulhas
Zgodnie z Waszymi sugestiami, ale nie tylko, bo i ze zdrowym rozsądkiem- niech zdjęcie będzie warte 1000 słów- pobawiłem się co nieco konwerterem JPGów. Zwłaszcza, jeśli tych nieco brakowało w relacji, a szczęka leży na ziemi. Dokładnie tego oczekiwaliśmy! Podobnie spektakularne i urozmaicone, ale dużo bardziej "dzikie" widoki niż w samych okolicach Cape Town i ukryte perełki.
Poniżej highlights tego, co można zobaczyć na tej trasie.
Widoki w okolicy początku "Crystal Pool Trail" na R44. Sam szlak jest pewnie godny uwagi... Ale, że nie zależało nam na nim aż tak bardzo, bez większego zaskoczenia i rozczarowania przyjęliśmy do wiadomości, że faktycznie trzeba mieć permit, oczywiście wydawany wcześniej. Jeśli jednak ktoś chciałby o taki zawnioskować, to chyba polecam. Zdjęcia wrzucane przez googlowiczów wydawały się bardzo interesujące.
Przypadkowy punkt na R44 przy wejściu na szlak:
Stony Point, czyli dużo bardziej niszowe niż Boulders Beach miejsce do obserwowania pingwinów:
Poza innymi, mniej ciekawymi, miasteczkami, po drodze napotykamy na Hermanus. Oczywiście "napotykamy" w pełni świadomie.
Wiadomo, co to za miejsce, bo lokalna sława zobowiązuje i każdy planujący trip po RPA o tym miejscu słyszał lub słyszeć powinien. W odróżnieniu od pierwowzorów, czyli np. ohydnego betonowego Saint Tropez, Hermanus jest jego dokładnym przeciwieństwem, pomimo spełniania tej samej funkcji. Jak na poshy kurort, jest stosunkowo ładne, stosunkowo urokliwe a cenowo stosunkowo przystępne. Przynajmniej na pobyt "przejazdem".
Wybrzeże i niektóre widoki z uznanego za najlepsze na świecie miejsca do oglądania wielorybów z brzegu. Rzecz jasna- znów oczywiiiiiście- nie w lecie.
Jedna z pierwszych-lepszych, zupełnie przypadkowo napotkanych perełek kulinarnych, w cenie krakowskiego Awiteksu, czyli lokalnej (chyba? lokalnej- macie Awiteks gdzieś tam w Polsce?) piekarniczej sieciówki:
Póki co, drogi w Południowej Afryce wyłącznie rozpieszczają. Jedzie się bardzo sprawnie, szybko i w pełni przewidywalnie a ruch jest po prostu minimalny. Wszystko zatem idzie zgodnie z planem na ten dzień.
Z lekką dozą obawy, czy na pewno ta wizyta jest warta czasu, wjeżdżamy do nieznanego i nigdzie(?) nie polecanego "Walker Bay Reserve". Jak znalazłem? Na mapach google, patrząc na zielone podpisane miejsca. Podobnie, jak ~50% miejsc, które odwiedziliśmy w RPA. Tutaj oczywiście notka- być może po prostu czegoś nie doczytałem i przegapiłem oczywisty fakt a miejsce jest powszechnie znane. Nie wskazywała na to jednak liczba odwiedzających, praktycznie pusty parking i normalne ceny- chociaż działał tam Wildcard, zatem cena realna wyniosła 0 ZAR.
Walker Bay Reserve:
Zaraz obok rezerwatu- bo w takiej kolejności ważności dla turysty powinno się to roważać
;) - leży wyjęte z amerykańskiego mid-Westu, albo może z Teksasu, Gaansbaai. Kto powie, czy to USA czy RPA:
Resztę dnia- że telegraficznie opiszę- zajmuje szerzej znany Cape Agulhas NP, wraz z wejściem na latarnię morską, spacerem do najpołudniowszego miejsca Afryki oraz przepyszny stek w przypadkowo wybranej knajpie właśnie w miejscowości Agulhas.
Przykładowe zdjęcie z Cape Agulhas. Bo w Google tego aż nadto.
***
Ech, co to był za stek. Nie chcę uprawiać zbyt dużo foodporn, zatem odpuszczę zdjęcia, bo i tak będą dużo lepsze później, ale... Kosztowało to jakieś 40zł za całą porcję z dodatkami a restauracja wyróżniała się... absolutnie niczym. Agulhas to miejsce być może znane, ale w tym terminie niespecjalnie odwiedzane. Zresztą połowa z aż 4-5 restauracji była zamknięta. A tu takie zaskoczenie i dokładnie o to nam chodziło! Perełkowe miejsca na lekkich odludziach. Mięso absolutnie genialne. Czy wszędzie w Afryce Południowej takie będzie?
Nie jadłem uznawanych za najlepsze mięs świata i wołowina z Kobe jest mi obca, póki co, to fakt, a z argentyńską miałem styczność jedynie w Polsce. Jednak dziesiątki kilogramów wołowiny, które zjadłem w USA, łącznie z 72oz. steak challenge w Amarillo, nijak mają się do jakości i smaku steków w RPA. Po prostu nieporównywalne. Z litości i przyzwoitości o mięsku w EU, w tym rzekomo świetnych toskańskich stekach, o których twardo donosi niepoprawnie italiofilska rodzina, nie wspomnę. Oczywiście- kwestia gustu, ale każdemu kulinarnemu zapaleńcowi warto polecić RPA chociażby z tego powodu.
Po prawdziwej uczcie, spokojnie, ale de facto "na styk" z zapadającym zmrokiem dojeżdżamy do Swellendam na nocleg. Również ciekawe miasto i na pewno jedno z tych "lepszych", jednak nie będzie dane nam go obejrzeć super dokładnie. Następnego dnia najbardziej napięty dzień, najeżony atrakcjami Garden Route i ambitny plan dotarcia aż do Jeffrey's Bay. Spójrzcie tylko na mapę...
Tymczasem- widok z okna guesthouse'u 'Flametree' w Swellendam:
Swoją drogą, bardzo przyjemne i poprawne miejsce noclegowe, a śniadanie- w cenie- rozwaliło system. Jogurt z musli jako starter, rzecz typowa w RPA, a następne jajecznica z 3 jajek, boerworst, czyli tradycyjna południowoafrykańska kiełbaska, dowolna ilość boczku, fasolki, tostów, masła. Słowem- tradycyjne śniadanie łączy to, co najlepsze z UK, USA i dodaje południowoafrykańskich akcentów. Zdecydowanie warto było tutaj wydać "aż" 173zł za noc na hotels.com.
Widoczek, bardzo uprzejma właścicielka i otoczenie uzmysławiają nam dobitnie, że nie cała Południowa Afryka musi wyglądać jak centrum Cape Town. Istnienia ogrodzenia nie stwierdziliśmy, drzwi wejściowe wyposażone były w kratę, to wszystko. Samochód zaparkowany normalnie na podjeździe, bez bramy wjazdowej. No i... nic się nie stało.
W Swellendam czekało nas również pierwsze tankowanie samochodu, a zatem poznanie lokalnych zwyczajów w tej kwestii. Ach, jak przyjemnie próżne i obrzydliwie wygodne jest tankowanie w RPA! Do pełni perfekcji brakuje chyba tego, że w odróżnieniu od restauracji, na stacji paliw nie da się tipować przy pomocy kart. Przynajmniej na tych pierwszych trzech, gdzie pytałem
;)
Z samochodu zasadniczo się nie wychodzi wcale i czeka, aż obsługa naleje paliwo. W cenie zwykle jest również mycie szyb. Drobny napiwek- za radą dotychczas napotkanych ludzi oraz przewodników- rzędu 5-10ZAR powinien wystarczyć z nawiązką, a kwestia wszelkich płatności załatwiana przez uchyloną szybę. Tym samym w RPA wymyślili to, czego nawet w Ameryce się do tej pory nie udało. Najjaśniej pod latarnią- stacje benzynowe truly drive-through!
:) Żyć, nie umierać!Mogłem nawet nie wspominać o klasycznej chronologii relacji, ech. Wrażeń do opisania- póki co- tyle, że jeszcze przez chwilkę trzeba będzie z ową dzienną chronologią żyć.
Kolejny dzień miał być bardzo intensywnym zapoznaniem się z Garden Route, zakończonym aż w Jeffrey's Bay. Spójrzcie na mapę. Daleko, ale od czego jest "tryb poranny". Poniekąd. Pani gospodarz fantastycznego Flametree melduje, że śniadanie zrobi najwcześniej o 6:30. No, niech będzie. W końcu śniadanie było takie, jakie opisałem w poprzednim poście relacji. Warto było!
Dzień zaczynamy od miejsca, co do którego jestem w stanie się założyć, że nikt na tym forum nie odwiedził- nie, żeby to był jakiś wyznacznik czy punkt ambicjonalny... może wręcz przeciwnie. Mieliśmy spore obawy, czy warto poświęcić mu czas. Ale to coś, co zawsze staram się chociaż w kawałeczku, umieścić w swoich planach podróżnych. Ukryte, mało popularne miejsca z potencjałem, chociaż zawsze obarczone lekkim ryzykiem "zawodu". Bo każdy tylko Cape Town, Johanessburg i Kruger... Aż mi się przypomina mi się dyskusja o NYC... Dajże już spokój, człowieku.
Bontebok National Park, 5min drogi od centrum Swellendam. Powiem tak- warto było, ale drugi raz poważnie byśmy się zastanowili. Udało się zobaczyć kilka okazów Bonteboka, którego nie widzieliśmy już nigdzie indziej, natomiast sam park, około 7:00 rano, był w zasadzie wildlife'owo pusty i żadne inne zwierzęta nie raczyły się pojawić. A miało ich tam być całkiem spoko. Cena też stosunkowo "słuszna", zatem sugerowałaby bardziej intensywne atrakcje. Korzystamy rzecz jasna z Wildcard, ale ceny notujemy skrupulatnie, żeby połechtać najniższe instynkty pod tytułem "warto było kupić Wildcard, bo normalnie wydalibyśmy więcej".
Bontebok National Park:
Tutaj wspomniane Bonteboki:
A to miejsce na mapce Pani na recepcji parku opisała jako 'This is where the most of our animals are'. No tak.
Następny konkretny przystanek, nieco na chybił-trafił, to 'Kingfisher Trail' niedaleko Wilderness. Po drodze ze Swellendam kolejny dzień- dopiero trzeci czy tam czwarty- znowu powoduje miniopadszczeny odnośnie jakości i stanu infrastruktury drogowej w RPA. Jeździ się po prostu doskonale, czy to główne czy boczne drogi. Przemieszczanie jest wyjątkowo sprawne.
Cały czas presja czasu wywołana kretynizmem własnym. "Trzeba było tutaj zaplanować jeszcze co najmniej jeden nocleg"... Ech. Ale i tak decydujemy się na wejście na szlak. I warto było. Widoki kompletnie nietypowe i nieafrycze! Z pontonu oczywiście skorzystaliśmy, zresztą de facto nie było innego wyjścia. Poza tym, ach jak przyjemnie, że praktycznie całość szlaku to błogi leśny cień, dający wytchnienie spalonym słońcem twarzom.
Po zejściu ze szlaku i spojrzeniu na zegarek, kiełkuje już nieśmiało pomysł, żeby nocleg w Jeffrey's Bay odwołać i znaleźć coś zdecydowanie bliżej. Wybór pada wstępnie na Plattenberg Bay tak, aby na następny dzień zajrzeć do Tsitsikama NP. Szkoda, że guesthouse w Jeffrey's Bay to rezerwacja bezzwrotna z hotels.com i już zapłacona...
No, ale cóż- na razie trzeba dumnie walczyć z czasem, zatrzymując się jednak na kawę i widząc zlot samochodów klasycznych. Jeden z miliarda przypadkowych zlotów samochodów klasycznych, które odbywają się w Południowej Afryce i na które można natknąć się zupełnie przypadkiem właśnie:
Następny- chybił trafił- przystanek to viewpoint 'East Head' w Knyśnie. Oj, warto było!
Sama Knysna- dokladnie tak, jak przeczytałem wcześniej i tutaj i w wielu innych miejscach- to taki głośniejszy kurort, zatem w naszej sytuacji "czasowej", niestety nie warty dłuższego zatrzymania się.
Śmigamy do miejsca, które znów znalazłem po prostu na Google Maps, patrząc na zielone, podpisane rejony i oglądając ich zdjęcia
;) Tak poważnie- to już pełnoprawna i znacznie popularniejsza atrakcja, bodajże wpisana na którąś z list UNESCO. O ile dobrze pamiętam. Koronnym dowodem wspaniałości tego miejsca miały być też drogowskazy, prowadzące tam z głównej ekspresówki. Robberg Nature Reserve.
Wysiadamy z samochodu około 16:00, wchodzimy na szlaki, zobaczywszy uprzednio ich rozkład na mapce i już wiemy: nie ruszamy się stąd do wieczora. Pozostaje znaleźć tylko nocleg w Plattenberg Bay. LTE z Vodacom spisuje się doskonale i w serwisach pojawia się ciekawy obiekt, "Formosa Bay", w cenie około 200zł / noc. Świetne opinie, kuszące zdjęcia. Bierzemy. Trudno, nie dojedziemy dziś ani do Tsitsikamy ani tym bardziej do noclegu w Jeffrey's Bay. Gdzie człowiek ma mózg, planując tak bezsensownie? A może to wszystko przez Bontebok park? Albo jeszcze lepiej: nobody's perfect. A jutro będzie nowy dzień i na pewno zdążymy zobaczyć wszystko, co trzeba.
Szlaki w Robberg Nature Reserve przewidziane są nawet na łączne 6-8h wędrówek, aż do samego cypelka półwyspu. Siłą rzeczy, tyle czasu nam nie zostało, zatem dotarliśmy jedynie do "połowy". Powiem krótko: to było jedno z najbardziej urzekających miejsc tego wyjazdu. W swojej kategorii, czyli "nadmorskie krajobrazy i natura". Szczerze, to kolejny raz poświeciłbym na samo kręcenie się po tym miejscu cały bity dzień.
Robberg Nature Reserve:
Czas zgrywa się idealnie z nowym planem. Przy początku zachodu słońca docieramy z powrotem do parkingu, a czas jazdy do hotelu to raptem 10min. Nieopodal, na ławkach i stolikach przy stromej skarpie, rozkładają się lokalsi, przyjechawszy swoimi Toyotami Fortuner, przgotowując wieczorne Braai. Orurowana Toyota Fortuner to jedynie słuszny duży SUV / terenówka w RPA i co drugi samochód widziany na drodze. Ech, to jest życie!
Ale nasze też nie takie złe; Hondą Ballade docieramy do Formosa Bay i tutaj szczęka szuka piwnic i kanalizacji, bo poziom gruntu to za mało. Taki nocleg za 200zł to po prostu niebywałe. Obiekt typu "resort", ale naprawdę przyjemnie i "nie-masowo" urządzony. Mnóstwo zieleni. 3 baseny czynne, w/g obsługi, 24/7h. Ogromniasty pokój, łącznie z 35m razem z łazienką, balkon bezpośrednio do ogrodu, w którym widać wylegujące się ptaki. Wysoki standard, przestronna łazienka wręcz lśni, WiFi śmiga, łóżko prawdziwie "king", RPA to USA w końcu, woda w basenie czysta i idealna, a śniada...
Wróóóóć! To jest Fly4Free a nie forum, z całym szacunkiem, wczasowiczów z biur podróży, z całym szacunkiem, znajdujących żywe plemniki w basenie, oczekujących all inclusive na Tunezję z opaską na ręce a "standard hotelu" to podstawowe kryterium wyboru destynacji. Z całym szacunkiem. Ale naprawdę... 200zł? Rezerwacja ten sam dzień? Takie miejsce? No jaja, po prostu. Trudno się nie zachwycić nawet, jeśli normalnie oczekiwania wobec noclegów są... podstawowe. RPA bardzo rozpieszcza pod tym względem. Najtańsze miejsca noclegowe rozpieszczają "perełkowatością" i poziomem znacznie wyższym niż spodziewany.
Usiłując spalić ciągły, programowy nadmiar kalorii, pływamy w basenie i obserwujemy na czyściutkim niebie - za sugestią kuzyna- krzyż południa. Widoczny bardzo ładnie- jeśli już dostrzeże się go z pomocą aplikacji Sky Map.Śniadanie w Plattenberg Bay należało do bardzo udanych, jakby zachwytów nad przypadkowo wybranym hotelem nie było końca. No, może poza faktem, że podano stosunkowo słabiutką kawę- zalewajkę.
Z tego powodu, zanim udamy się dalej w kierunku Tsitsikamy a następnie Addo Elephant National Park, zaglądamy do centrum miasteczka w poszukiwaniu opcji na napój z espresso. Wiem wiem, mało istotne z punktu widzenia planu podróży, ale po raz kolejny- to dopiero 4 czy tam 5 dzień- odkrywamy, że RPA jest bardzo przystępnym cenowo krajem.
I tak zwyczajny SPAR- z tych większych, ale nic rozmiarów naszych Auchan'ów- a konkretnie kawiarnia prowadzona pod jego marką oferują naprawdę dobre napoje kawowe, 2zł espresso, 4zł cafe latte. Albo jeszcze taniej. W samym Spar przyglądamy się nieco dokładniej cenom artykułów spożywczych. Mięsa, zwłaszcza wołowe- czy smakowałyby tak zarąbiście jak w restauracjach?- znacznie taniej niż zjadliwa wołowina w Polsce. Kosmetyki też nieco taniej, chyba. Ponieważ to wciąż południe kraju, negatywnie zaskakuje zarówno oferta jak i cena wody w butelkach- po to tu tak naprawdę naprawdę przyszliśmy, kawa to tylko chwilowy impuls- oraz cena... lodów. Czemu w Południowej Afryce lody są takie drogie? To znaczy- po prostu zauważalnie droższe niż w Polsce? I to nie tylko Haagen-Dazs.
Z Plattenberg Bay szybciutko docieramy do Tsitsikama NP. Chyba bardzo oklepane miejsce- ale bardzo urokliwe. Jeśli ktoś dysponuje sporym nadmiarem czasu oraz lubi takie klimaty, to ujście rzeki Storms wygląda też na mini-raj kajakowania. Jak wygląda Tsitsikama NP- jak z koniem- każdy wie.
Po dokładnym obejrzeniu krótkiego szlaku, który zresztą pokonujemy w raczej relaksacyjnym tempie- poprzedni dzień dał nieco w kość, chodzenie po Robberg i Wilderness Trail było konkretniejsze- jedziemy praktycznie prosto do Addo. Po drodze jedynie rzut drogi na jeden z mostów na rzece Storms, niestety nie na Bloukrans tylko na ten drugi, oraz szybki, nazwany z racji pory dnia, ekhm ekhm, lunch. Przy stacji benzynowej wzdłuż głównej drogi.
Znowu dygresja, której niestety nie da się pominąć. Niestety, bo w Polsce tak nie jest. Wybaczcie. Pomiędzy obscenicznym i masowym uwielbieniem fast-foodów w kraju, gdzie spożywa się "poza domem" najwięcej i najczęściej, czyli w USA, a polską stosunkową nudą i niedojrzałością tego rynku, jest sweet spot . Leży na południu kontynentu afrykańskiego
;) Tak poważniej- może piątego dnia wycieczki już jesteśmy zakochani w RPA na maksa i zbyt idealizujemy, ale to, jaką ofertę mają większe stacje benzynowe i ich przybudówki przy głównych drogach to po prostu perfekcja. Niby fast-food, ale jednak o bardzo dobrej, zacnej jakości. Mega smaczny a na mięsku, jego ilości i jakości, nie oszczędzają. Plus zwykle urozmaicona oferta i co najmniej dwa różne lokale. No i ceny. Jak zwykle tutaj- świetne.
Jak to się ma do naszych słynnych MOPów, przy których potencjał jest ze 100x większy, z racji natężenia ruchu? Czemu mentalnie- bo przecież nie o kasę chodzi- stać nas jedynie na McD albo KFC? Już najlepsze jest orlenowskie Stop Cafe Extra
;) Ewentualnie bary Taurus w niektórych miejscach. Tak tak, wiem dlaczego, bo jak nie wiadomo o co chodzi, to... zapewne o opłaty związane z dzierżawą lokalu przy autostradzie, które zwrócą się jedynie przy bardzo konkretnych, sprawdzonych rozwiązaniach. Przy tych kosztach to nie miejsce na biznesowe eksperymenty z branży Horeca.
Skończ już...- ale wiadomość jest prosta. W RPA raczej nie będziecie głodni podczas dłuższych przejazdów samochodem, a przydrożnych fast-foodów absolutnie nie należy unikać.
Sprawnie, jak zawsze, docieramy i przejeżdżamy obwodnicami przez Port Elisabeth- miasta, którego burmistrzem jest człowiek o białym kolorze skóry. Z tego i tylko tego powodu inny polityk, lider skrajnej komunistycznej EFF, Julius Malema, oficjalnie wezwał do odwołania lub obalenia burmistrza. Czytając, słysząc i widząc niektóre newsy , bo tego uniknąć się nie da, gdzieś tam w tyle głowy znów migoczą testy o nożach i żebrach. A jeszcze teraz- już post factum- najnowsze pomysły dotyczące wywłaszczenia ziemi bez rekompensaty, popierane przez nowego prezydenta, Cyryla Rhapaposę. Tak, jakby rekompensata za przymusowe wywłaszczenie miała jakieś pierwszorzędne znaczenie, swoją drogą... Ech.
Wjeżdżamy do Addo NP. Niestety, nadzieja na to, że Bontebok, Tsitsikama i inne fragmenty Garden Route NP to był tylko biurokratyczny wypadek przy pracy, upada. Przed wjazdem do parku należy skrupulatnie wypełnić formularze oraz poczekać, aż obsługa przetworzy nasz wildcard i umożliwi wjazd. 15min w plecy za każdym razem, kiedy chcemy wjechać do parków. Przed nami w kolejce wyglądające na mamę i córkę obywatelki Włoch, którym nie podoba się to, że jest 13:30, one muszą zapłacić daily conservation fee a chciałyby również wrócić do parku jutro. Wildcard rządzi.
Pod tym względem RPA nie do końca przypomina USA. 'America The Beautiful' zapewnia przecież dostęp praktycznie do każdego parku za $80 rocznie, dla dwóch osób + samochodów. A kupowany zwykły bilet zazwyczaj uprawnia do wjazdu przez 7 kolejnych dni i również dla wszystkich pasażerów osobówek. No, ale tutaj są zwierzątka, o które trzeba dbać, zgodnie z oficjalnym przesłaniem serwowanym na stronach SaNParks.
Przejazd przez Addo NP należał do udanych, chociaż po wjeździe przez południową bramę, dłuższy czas nie było widać praktycznie nikogo. Poza guźcami (warthog, chyba dobrze tłumaczę?). Bliżej północnej części, zwierzęta dopisały chyba nieźle.
Addo highlights:
Po parku śmigamy do samego zamknięcia bram o 18:30- i był to po prostu całkowicie idealnie wymierzony czas. Udaje się objechać większość loops i wszystkie asfaltowe drogi. Nagle okazuje się, że zamieszanie poprzedniego dnia i przesunięcie noclegu było strzałem w dziesiątkę, stosunkowym. Bo w okolicach Garden Route to można- jak wszędzie- siedzieć / chodzić i tydzień.
Po wyjeździe z parku kierujemy się do guest house'u. 'Homestead BnB' w Addo. Po wjechaniu do miasteczka, Google prowadzi przez dość szemrane, niemiło wyglądające okolice. "Centrum" sprawia bardzo nieprzyjemne wrażenie, poza tym się ściemnia. Raczej kiepskiej jakości domy przy kiepskiej jakości drodze i- nie bójmy się tego określenia- kiepskiej jakości towarzystwo, które robi... nic i chętnie przygląda się przejeżdżającej białej Hondzie z turystami w środku. Nie, żeby jakoś stricte "wrogo", ale kiedy pisałem o tym, że łatwo jest "wyczuć" w RPA okolicę, która nie jest dobra- miałem na myśli właśnie takie miejsca.
Dziurawą drogą "osiedlową" docieramy pod bramę guesthouse'u, nie do końca bez obaw. Rozwiewają się one nieco, kiedy widzimy samą bramę, a po wjechaniu do środka i rozejrzeniu się, emocjami wręcz targa.
Brama oczywiście, a jakże, z ogrodzeniem elektrycznym:
Świetnie napisane! Będziesz na pewno w czołówce relacji lutego
:)Niedawno znalazłem fajną ofertę do JNB. Najpierw ją odstawiłem na boczny tor, ale teraz zaczynam na nią patrzeć zupełnie inaczej... No, ale poczekam na rozwój Twej relacji. Czas do ewentualnego zakupu mam do 28.02, więc postaraj się napisać jak najwięcej
:DWysłane z mojego P9 przy użyciu Tapatalka
Jedzenie w RPA to temat na zupełnie osobną opowieść
:) Dla mnie jeden w z tych powodów, dla których trzeba tam wracać
:)Chociaż polecam też knajpę "Savanna" w Monachium i stek z zebry
:)
... Oczywiście na śmierć "zapomniałem" o dokończeniu tej relacji. Bez głupich tłumaczeń i usprawiedliwień- w ciągu paru dni biorę się za kolejne części! Będziecie czytać?
:)
Super, że udało się dokończyć relację. Dzięki!Jak dla mnie RPA to miejsce magiczne. Zaraz po powrocie zaczynam planować powrót tam
:) I też każdemu komu mogę polecam
:)Pozdrawiam
Środek nocy, 1:25. Skończyłem czytać. Ciurkiem, od początku do końca.A miało być "A, poczytam chwilkę przed snem..."Ciekawie napisane i czuję się zachęcony do wizyty w RPA. Tylko kurde kiedy...
:(
Super relacja
:)! Brakowało mi tylko mapek poglądowych i więceeeeej zdjęć
:)! Wbrew pozorom niektórzy "podróżnicy" nie orientują się jeszcze aż tak w świecie co, gdzie jest, a wiele miejsc jest dla nich nieoczywistych i nieznanych
:). Więc chciałoby się więcej wszystkiego
:P! Tak czy inaczej fajnie opisane i zapewne wiele "duszyczek" przebrnie z łatwością przez tę ciekawą relację
:), tak jak i ja (ach te zwierzęta!). Powodzenia w konkursie
:)! Pozdrawiam!
Super relacja! Aż zacząłem się zastanawiać czy zamiast do Tanzanii nie wybrać się do RPA...A jak tam sprawa z internetem? Bo słyszałem że lepiej mieć swój ogólnie w Afryce, bo kiepsko ogólnie ze znalezieniem Wifi. Nawet natchniony Twoim wpisem trochę poszperałem i znalazłem artykuł - może możesz zweryfikować?
:D Oczywiście nie mam na myśli faktów np historycznych tylko turystyczne. Co na pewno zwiedzić a co sobie darować? Miałbym 12 dni...https://simglobcom.blogspot.com/2018/11 ... -ladu.html
@LEON123!Dziękuję za miłe słowa. Z Internetem jest na pewno w miarę OK. Wi-Fi w guesthouse'ach/hotelach może nie powalało prędkością, ale to tzw. podstawowych zadań było OK. Nie próbowaliśmy streamować filmów. W knajpach też zwykle bywa, podobnie jak w tych punktach obsługi podróżnych przy drogach.Warto jednak kupić normalny starter z Vodacom (tylko nie "tourist pack", a po prostu zwyczajny pakiet). Ceny znajdziesz tutaj:https://www.vodacom.co.za/vodacom/shopp ... nType=nullMy mieliśmy 2GB i spokojnie wystarczyło. Pokrycie zasięgiem jest OK, poza terenami typowo "remote". Cudów nie ma i w głuszy zasięgu nie będzie, ale ogólnie warto.Co do przysłanego linku- oj, można znaleźć ciekawsze opracowania. Tanzania a RPA to też chyba troszkę nieporównywalne miejsca.Okolice Johannesburga my świadomie odpuściliśmy, ale jeśli sądzisz, że będziesz mieć na to czas i jest to pociągające, to na pewno "warto", bo wszystko "warto".
@john_doeSuper, że odpowiedziałeś i to tak szybko, dzięki!
;)Mam kilka dni na podjęcie decyzji, więc będe intensywnie zastanawiał się nad zmianą kierunku.A co do tego internetu, czytałem też po forach, że ludzie biorą swoje pakiety, próbowałeś kiedyś? Bo nie wiem jak prównywalnie - nie tylko z ceną, ale ogólnie z działaniem to wychodzi. Wiadomo że nie będe filmów oglądał, ale jakiś gps, sprawdzenie na szybko lokalnych atrakcji...W kilku miejscach znalzłem ofertę Simglob i np jeśli chodzi o RPA: https://www.simglob.com/cennik/rpa - jest 4 gb i piszą że zależy od zasięgu prędkość.Miałem od nich kartę na Ukrainie, ale jednak Afryka to inny wymiar..
Mam nadzieję, że decyzja nie jest warunkowana tym, jak szybko i jak dobrze działa Internet
;)Jest po prostu OK- normalnie, typowo. Nie puszczałem Speedtestu i nie oglądałem filmów w 4K, ale z nawiązką zrobiłem wszystko, co zwykle robi się w Internecie podczas podróży. Nie demonizowałbym w żaden sposób.Tak, miałem starter kupiony w Vodacom, w byle którym punkcie. A jest ich mnóstwo. Kosztował tyle, ile piszą na stronie- około kilkudziesięciu złotych za 2GB i to taka sama cena, jak dla lokalsów. Internet działał wszędzie w zaludnionych miejscach, bywały kłopoty z zasięgiem w głuszy- częściach parków narodowych albo okolic kompletnie niezamieszkałych. Vodacom ma ponoć najlepszy zasięg w RPA."Afryka to inny wymiar"- być może, ale to zdanie wciąż nie dotyczy de facto RPA. Pomijając legendarne już kwestie ze statystykami bezpieczeństwa, dla typowego turysty jest to całkiem normalny, cywilizowany (nawet bardzo, miejscami), przyjazny kraj. Zwiedza się go znacznie łatwiej niż np. Polskę. Ot co.
Nie no, pewnie że to nie zależy od neta.Jakoś mam wrażenie, że łatwiej lecieć do Tanzanii, więc chyba jednak się zdecyduje na RPA.Inny wymiar - no w senie nie porównywalny z Europą, ogólnie.Właśnie czytałem też o tym że RPA nie jest zbyt bezpiecznym krajem. Że nawet ludzi wywożą jak źle kupisz wycieczkę, nawet taksówkarze... Ale to wiadomo, wszedzie sie trafiają jakieś ewenementy. Więcej słyszałem o ludziach, którzy szczęśliwie wrócili aniżeli o tych, co zostali porwani, więc to nie jest dla mnie problem
;)Dzięki za pomoc!
Z drugiej strony nick zobowiązuje- najdalszy od paranoi na punkcie bezpieczeństwa i prywatności ogólnie, jednak w szczególe na tym forum wolę pozostać Johnem.
Wobec tego, zdjęć będzie stosunkowo niewiele i raczej bez wizerunków własnych- jeśli można. Plus- dajcie oswoić się z myślą udostępnienia zdjęć, niech pierwszy post będzie ucztą wyłącznie dla myśli.
Tak, a tak poważniej i tylko nieco mniej autoironii. Wstęp.
Południowa Afryka- ech jak ja nie lubię polskiego skrótowca "RPA"- chodziła po głowie od dawna. Niesamowita, trudna, ciekawa oraz niszcząca wszelkie stereotypy historia tego kraju. Zasłyszane opowieści, znajomi znajomych znajomych- chyba pół Krakowa zna albo Janusza Walusia albo jego rodzinę, blogi, na czele z "blondynką w krainie tęczy".
Kończąc wreszcie brutalną rzeźnią intelektualną w wykonaniu Kamila Cebulskiego o "historii upadku RPA" na YT.
Wiem wiem, ma być teoretycznie bez "politykowania", zatem postaram się jak mogę, ale akurat w przypadku tego kraju, tematu nie sposób uniknąć. Gdzie leży prawda? Zdeklarowany radykalny wolnościowiec, który (jednak, a tak naprawdę właśnie dlatego) brzydzi się uprzedzeniami i generalizacją. W jaki sposób zaskoczą mnie realia Południowej Afryki?
"To kraj, gdzie biały człowiek nie może przejść stu metrów bez noża w żebrach", "biali mieszkają za potrójnymi ogrodzeniami i boją się wychodzić", "rzezie farmerów de facto uznane za przyczółek ludobójstwa", że zacytuję tychże znajomych znajomych, prasę oraz wypowiedzi publiczne. Do tego 1001 innych odnośników do poziomu bezpieczeństwa.
Z drugiej strony gloryfikacja N. Mandeli i ANC. Wcześniej rzecz jasna kompletny absurd i surrealizm rozwiązań apartheidu.
Do 1993 kraj na pierwszych stronach gazet, później cisza, ewentualnie wspominki o obecnym/byłym prezydencie na literkę Z, a także nieśmiertelny mundial z 2010 roku i Waka Waka Shakiry. Czy tam się w ogóle coś dzieje? Czy Południowa Afryka w ogóle... jest?
Szybki rzut na mapę i brak zaskoczenia- kraj nadal istnieje a promocja Iberii, z której skorzystaliśmy w sierpniu, wydawała się wyważonym optimum i dobrym motywatorem wyboru kierunku.
1700zł za podróż
BERTXL - CPT. Tak, chyba wtedy jeszcze wierzono w rychły start BER.Nawiązując do wspaniałych relacji o Południowej Afryce- nie, nie spodziewaliśmy się afryczości. Wręcz przeciwnie. Czy RPA okaże się śródziemnomorzem na sterydach? Rajem utraconym dla kogoś, komu po prostu już przeszkadzają absurdalne ceny lazurowego wybrzeża? A jeśli przy okazji uda się zobaczyć słonia lub lwa, to genialnie!
Skoro cały świat, to cały świat.
Przygotowania
Kto nie zwiedzał świata na streetview, niech pierwszy zgłosi posta jako nieodpowiedni ;) Południowa Afryka wygląda jak USA. Możnaby robić losowe zdjęcia małych miasteczek i poddawać ślepej próbie pytania "który to kraj, RPA czy USA". Już na etapie realnych przygotowań zaskoczyło mnie jednak również to, jak bardzo "duchem" i "klimatem" RPA zdaje się przypominać USA.
Noclegi na hotels.com bywają tańsze niż na booking.com , Google Maps wyznacza bardzo korzystne czasy podrózy samochodowej a na skrzyżowaniach spotykamy rozwiązanie typu "stop all way". Już wiem, że będzie fajnie.
Szkoda tylko, że oferta wypożyczalni samochodów to już typowa Europa- wysoki wkład własny, który trzeba sobie ubezpieczyć i raczej drogawa oferta dużych samochodów.
Efekt- ambitny (między ambicją i głupotą cienka granica...) plan zrobienia road-round-tripu z Cape Town do Cape Town, poprzez Park Krugera a także kilka(naście) innych parków narodowych w 3 tygodnie. Uda się? Nie miałem pojęcia. Ale warto spróbować.
Czy parki narodowe będą warte odwiedzin? Przecież wszyscy tylko Kruger i Kruger plus Góra Stołowa. Czy warto de facto omijać Johanessburg, przecież można zobaczyć Ponte City?
Do rzeczy:
* Przy odrobinie standardowej kombinacji z duchem F4F, łączna średnia cena noclegów za 19 nocy w naprawdę akceptowalnych a czasem wręcz perełkowych miejscach nie przekroczyła 100zł / dobę, w tym 5 nocy w Cape Town.
Fakt, nie obyło się bez kilku kuponów oraz 2 nocy z punktów Hilton Honors, ale liczy się efekt ;)
* Samochód klasy medium- co z tego wyszło, o tym wkrótce, ale same dobre rzeczy- w Avis + zabezpieczenie wkładu własnego z rentalcars.com kosztował 1700zł, jako 1150zł + 550zł.
* Wildcard, czyli roczny pass dla dwóch osób na przeróżne parki narodowe: ~3800ZAR - ~1080zł po kursie Revoluta- nie mogło zabraknąć z moich ust odniesienia do tej usługi przecież- z początku stycznia.
Pierwsza realna styczność z kulturą afrykańską. Może jednak nie będzie jak w USA? Karta ma być wysłana dość szybko, ale jeśli nie dojdzie, to papierowe potwierdzenie jest wazne tylko 45 dni. Wobec tego magiczna data zakupu 8 stycznia ma zapewnić to, że wydruk potwierdzenia będzie ważny przez cały wyjazd. Karta na pewno nie dojdzie tak szybko. Dziwny system.
Pozostało tylko czekać na wyjazd, czyli dzień zero. Znów ironia.
Cape Town water crisis wylewał się z każdego przeczytanego artykułu, z każdej odwiedzonej strony i każdego potwierdzenia rezerwacji. 'Day Zero' to dzień, w którym w Kapsztadzie odłączona zostanie bieżąca woda dla mieszkańców. Obawy studził fakt, że nastanie tego dnia zapowiadano na kwiecień/maj.
Day Zero
Wyjazd. Odlot z TXL do MAD o 19:45, zatem z Krakowa można spokojnie wyjechać około 9 rano samochodem i mieć olbrzymi zapas czasu.
Wildcard faktycznie nie doszedł, ale jeśli ktoś lubi autoironię tak bardzo jak ja, to los czasem się odwdzięcza. Dokładnie o 8:30 rano przychodzi SMS, że wildcard został właśnie wysłany. Zresztą 3-krotny SMS. Uzbrojeni w komplet wydruków, ruszamy.
Mrożące krew w żyłach opowieści o wybitych szybach przy Saatwinkler Damm nieopodal Tegla skłoniły mnie do poszukania alternatywy. 3 tygodnie, środek zimy, samochód de facto nowy...
Za dokładnie 59EUR za 21 dni parkowania udało znaleźć się kryty/piętrowy, de-facto strzeżony parking z bezpłatnym transferem, rezerwacja i płatność on-line.
Tutaj, żeby wyjątkowo nie przedłużać i załatwić temat do końca, mogę tylko polecić w 100%.
Sprawna obsługa, która pyta o szczegóły lotu powrotnego i nigdzie nie trzeba dzwonić, transfer czeka już na lotnisku przy wejściu do A.
Ogólnie wszystko naprawdę super.
To był wybitnie miły akcent po 3 tygodniowej rozłące z samochodem i dość napiętym czasie po powrocie z podrózy. Strona parkingu, resztę podpowie Wam Google:
https://www.dein-stellplatz.de/
Nie ma róży bez kolców- to była promocja, rezerwowana prawie pół roku wcześniej no i luty. Szykuje się następny wylot z TXL na 8 dni w kwietniu a cena jest znacznie wyższa niż za 21 dni w lutym.
A na samym TXL jak to na TXL.
Że zapożyczę porównanie z klasyki Jeremiego Clarksona odnośnie lewego (prawego...) pasa autostrady.
Z TXL jest jak z kiblem. Wchodzisz, robisz co trzeba i uciekasz. Wybaczcie, ale po wielu doświadczeniach z tym miejscem, trudno mi wyrazić się o nim jakkolwiek ciepło.
Swoją drogą prawy pas autostrady do wyprzedzania... w momencie odprawy i przejechania gładko 600km z Krakowa, dociera do mnie, że najbliższe 3 tygodnie motoryzacyjnie nie będą takie same.
Odprawa zaskakuje pozytywnie i otrzymujemy od razu wszystkie boarding passy na lot do MAD, JNB a potem CPT. Ostatni odcinek operated by British Airways. Znamienne.
A na Teglu jakoś luźniej i milej po bankructwie tworu z czerwonymi akcentami w logo.
Aha, podrózujemy tylko z podręcznym, bo... zwykle i tak w ten sposób robimy, plus historie o nieautoryzowanych przeszukaniach na lotnisku w JNB plus- chyba bardziej- obawy o sprawność sortowni bagażu w TXL. Komu AirBerlin nie zgubił bagażu na TXL, niech nie czyta dalej ;)
Boarding na lot do JNB w terminalu 4S w MAD, na którym zapewne do olimpiady cwiczył chodzenie R. Korzeniowski- świetne miejsce treningowe z racji dysntansów. Hiszpania wiedziała, jak wykorzystać fundusze unijne, ciekawe, czy nasi projektanci CPLu popiszą się podobną finezją.
Rzut oka na okolice gate'a daje pierwsze wrażenia. A330-stka z full flight. Czarnoskórych naliczyliśmy dwóch. Czy od razu po lądowaniu w JNB wszyscy, poza tymi dwoma, znajdą noże pod żebrami?
Afryka czeka!Klasyczna chronologia jest nudna, podział wyjazdu na "dni" to taki wymuszony porządek. Ma tylko jedną zaletę: działa dobrze i zapewnia wartościowe informacje o tym, ile czasu spędziliśmy w danych miejsach.
Wobec tego z lekkim bólem: Dzień "zerowy" i pierwszy. Z grubej rury, ale w klasyczny i oklepany sposób
Jak zwykle- pewnie na tym forum nikt poza mną tak nie ma i tak nie robi, bo każdy jednak prezentuje więcej rozsądku i doświadczenia- promocję kupiłem być może zbyt szybko, być może nie zbadałem dokładnie dat. Wyszło na to, że będziemy tutaj od 2 do 20 lutego, RT do CPT.
A może dałoby się wcisnąć 1-2 dni więcej, a może dałoby się zamienić na OJ z powrotem z JNB? A może dokupić krajówkę na koniec i oddać samochód w JNB zamiast w CPT?
W tyle głowy, poza wspomnianymi obawami o sens planu podrózy, cały czas kłębi się ciekawość i wątpliwości: czy to faktycznie cywilizowany kraj czy może stereotypowa Afryka pełną gębą?
[...]
Pierwsze wrażenia praktyczne z Południowej Afryki zasadniczo bardzo pozytywne. Przesiadka w JNB, kontrola paszportowa, zakup wody lotniskowej w cenie ~2x niższej niż na Krakow Airport, bezproblemowa kontrola bezpieczeństwa, sprawny boarding BA i w ogóle to, że tam jest BA jako BA.
Wrażenie nadszarpuje nieco ktoś z "obsługi" w "kamizelce", kto za "zaprowadzenie" nas spod kontroli paszportowej do gate'a stanowczo żąda napiwku.
Pomimo usilnych kilkukrotnych prób upomnienia, że damy sobie radę sami. No, niestety- nawet gdybym chciał, to ZARów jeszcze nie posiadam a grubsze nominały EUR i USD nie wchodzą w grę. Czy tu będzie jak w Egipicie albo Maroko, lub- gruba rura- w Indiach?
Ostatecznie- jest całkiem znośnie, a napiwki dajemy, poza rzecz jasna restauracjami, wyłącznie na stacjach benzynowych i kilka razy samozwańczym parkingowym. Ot, taka kultura. Jednak poza tym jednym panem w JNB, nikt nie okazał ani trochę roszczeniowości czy bezczelności. No, może raz, miązdżąc stereotyp. Ale o tym później.
Lotnisko w CPT bardzo przyjemnie i sprawnie wita nas w nowym miejscu. Szybkie pobranie awaryjnych ZAR z bankomatu, upewnienie się, że Vodacom (operator komórkowy) na lotnisku faktycznie wciska pakiety "podróżne" zamiast typowych pre-paidów i ominięcie ich stoiska, no i Avis.
Jeśli w USA pożyczanie samochodu jest łatwe i przyjemne, to tutaj to tzw. bryza. Wszystko trwało może 5-7 minut, formalności de facto jeszcze mniej niż w kraju referencyjnym.
A bardzo miła rozmowa o konkretnym samochodzie powoduje, że z parkingu odjeżdżamy fabrycznie nową (50km przebiegu) Hondą Ballade z automatem (odpowiednik naszej nieoferowanej już w EU Hondy City, opartej na płycie podłogowej najnowszej Hondy Jazz).
Za te pieniądze- przypomnę, 1150zł + ubezpieczenie wkładu - nie mogło być lepiej.
W zasadzie mogłoby- gdyby zamontowali kierownicę po dobrej stronie i przy okazji zafundowali sobie kolejny dzień zero (względnie dzień H, jak w Szwecji), byłoby idealnie. Pierwsza w życiu jazda po lewej stronie dla tak wspaniałego, zapalonego, doświadczonego doskonałego kierowcy jak ja była... pewnie tak samo trudna jak dla każdego. Ruch drogowy to jedno, ale wyczucie lewej i prawej strony samochodu to inna historia. Dramat. Nagle auto jest po lewej a nie po prawej. Zatem trzeba zostawiać duuużo miejsca po lewej, bo tej strony samochodu "nie czuć". Po prawej też zostaje sporo miejsca, bo przeciez tam normalnie jest samochód.
O instynktownych odruchach kierowcy i "situational awareness" można zapomnieć. Jak tu instynktownie patrzeć w środkowe lusterko, kiedy oczy wędrują w prawo? Boczne lusterka tez nie pokazują tego, co powinny.
Ostateczne przyzwyczajenie się do lewej strony... chyba nigdy nie nastąpiło, ale tak po kilku dniach i 2-3kkm było już całkiem znośnie.
Zważywszy na to, że po dotarciu do DoubleTree Upper East Side Cape Town jest już prawie 16:00 a my jesteśmy dość zmęczeni, decydujemy się wyłącznie na podróz na Waterfront hotelowym shuttle'm.
W serwisach, Hilton oferuje pokoje w nieco nieziemskich cenach- nasz termin to 700zł / noc.
Dziwi pozytywnie to, że udało się go zarezerwować za 20 000pkt / noc, czyli po stawce wręcz warszawskiej. Widok na masyw Tafelberg w cenie.
Waterfront. Lekka niespodzianka- faktycznie nie jest to atrakcją stricte tursytyczną, ale zapewnia miłą atmosferę i jest na pewno czymś więcej niż tylko "centrum handlowym"- jak niektórzy określają. Obawy o bezpieczeństwo i noże w żebrach jak na razie przygaszone są "bezpieczną" atmosferą tego miejsca.
Jak mówiłem- nie jest źle. Zdjęć z Waterfrontu macie dużo w Google :)
W Vodacom w centrum handlowym udaje się, co za niespodzianka, kupić karę SIM oraz łącznie 1100MB danych za około 159ZAR, w tym cena karty to 3,5ZAR a reszta to pakiet danych.
Świetna sprawa i bardzo polecam, internet działał bardzo dobrze i praktycznie wszędzie, poza już wybitnie nie nadającymi się do tego miejscami.
Proponowana za dokładnie to samo cena na lotnisku wynosiła 270ZAR.
Dzień numer jeden
Pierwszy- i jak na razie ostatni- pełny dzień w Cape Town to próba zapoznania się z okolicą, raczej bez super-wyszukanych i niszowych pomysłów. Może nie jak z szybkim pasem autostrady ani Teglem, ale zasadniczo: należy zrobić co trzeba i rozeznać temat na 3 ostatnie dni.
Aha, no a przede wszystkim: zdobyć Tafelberg (jakoś...) bo z pogodą tutaj nigdy nic nie wiadomo.
Na szczęscie w ten dzień było wiadomo- całkowicie bezchmurnie i stosunkowo bardzo słaby wiatr. Bez zastanowienia śmigamy wcześnie rano najpierw na Signal Hill, aby się rozejrzeć.
I już wiadomo- tak, wizyta w tym kraju to strzał w 10! Cape Town to faktycznie najładniej położone miasto świata, a widoki przebijają wszelkie śródziemnomorskie okolice. Pyszni się i kusi pobliski Lion's Head. Da się tam wejść?
A tych naoglądaliśmy się we Francji, Włoszech i Grecji za wczesnego młodu, przed czasami powszechnego Ryanair za to z tanim LPG, aż nadto. Uprzedzając- Teneryfa też nie ma startu ;)
A nieco poważniej- Signal Hill a nastepnie, punkt 8:00 rano, bo to sobota, wizyta w miejscu określanym przez Daily Telegraph najlepszym coffeeshopem na świecie.
Truth Coffee Roasting. Dla takich przyjemności warto tu przyjechać- kawa niewiele droższa niż ta na Orlenie a sporo tańsza niż we "wiodących kawiarniach" w centrum Krakowa, za to smak nieporównywalny i nieziemski! Do wyboru kilka rodzajów blendów, każdy dość smaczny (Truth Coffee odwiedziliśmy ładnych parę razy). Numerem jeden dla nas okazał się "resurrection" blend, którego kilka paczek wróciło wciśniętych do bagażu.
Kawa w cenie prawie orlenowej:
Śniadanie już w cenie porównywalnej ze śniadaniem w "modnych" miejscach w Polsce, bo ok 30zł za taką porcję. Przesmaczne i zaskakująco syci:
Słowo o pierwszych wrażeniach musi być. Ludzie bardzo mili, pozytywnie nastawieni do życia, uśmiechnięci oraz prezentujący tzw. can do attitude. Jakże mylą stereotypy i uprzedzenia. Pierwsze kilka godzin obcowania z ludźmi przekonuje ostatecznie, że tak. RPA jest jak USA.
Tyle, że faktycznie- no, póki co, w pierwszy dzień, afryczo nie było.
Było nieco polskawo, za to. Bakalland poszerza rynki eksportowe :) Batoniki Ba! w nieco wyższej niż nasza cenie:
Ad rem, wreszcie. Przed 10:00 rano wychodzimy na Górę Stołową. Po bardzo krótkim zastanowieniu decydujemy się- oczywiiiiiiiiiście- na szlak pieszy po Platteklip Gorge. Boże wybacz im, bo nie wiedzą co czynią.
Szlak rozpisany na 2h udało się zdobyć w 1h40min. Ale co to było za 100minut. Czysta mordęga. Przedsmak tego, co czekało nas w kolejnych dniach. O czym mowa... jeśli nie próbowaliście... szlaki hikingowe w RPA są specyficzne.
Nikt specjalnie nie przejmuje się trudnościami technicznymi. Stopnie o wysokości, nie przesadzam, pół metra, albo lepiej, fragmenty, gdzie naprawdę niespecjalnie widać ścieżkę lub jest ona trudna, wąskie przesmyki bez łańcuchów czy wreszcie- to wręcz powszechne- drut kolczasty odgradzający szlak od okolicy. To wszystko to "niby nic", ale naprawdę warto o tym wiedzieć i przygotować się na cięższe doznania niż np. w Tatrach- pomimo oczywiście przyjemniejszej aury.
Plattenklip Gorge nie był tragiczny technicznie; troszkę drutu kolczastego, raczej wysokie stopnie. Przewyższenie i intensywność: dość wysoka. Ktoś bez przygotowania kondycyjnego raczej po prostu nie wyjdzie. Widzieliśmy tego przykłady. Z drugiej strony- beztroskie grupy, najczęściej czarnoskórych, wręcz zbiegające z tego podejścia, po tych półmetrowych skokach.
Po zdobyciu góry, odpoczynku i odpowiednim zeksplorowaniu szczytu, na dół zjeżdżamy już słynną kolejką linową. Słoneczko w pełni, pogoda doskonała, nawet na szczycie góry nie wieje i nie widać ani jednej chmurki.
Kolejka do kolejki wcale nie taka kolejkowa, bo raptem 10-15min. Nikt nigdzie nie sprawdził Wildcard, a chyba powinien.
Następne w kolejności to krótki spacer po plażach po zachodniej stronie masywu oraz przejazd Chapman's Peak Drive. Ech i znowu- gdzie tam Costa Amalfi. Genialna trasa!
W tzw. międzyczasie orientujemy się, że cudowny pomysł wspinaczki od 10:00 rano ze zjazdem ok 13:30 z Góry Stołowej bez posmarowania się jakimkolwiek kremem z filtrami UV i nie nałożeniem kapelusza nie był jednak tak cudowny.
Słoneczko na południowej półkuli jest mocne. Bardzo mocne. Poparzenia będą stosunkowo lekkie, ale i tak męczące. Przynajmniej jedna warstwa skóry będzie najpierw wywoływać uczucie wkurzającego ściągnięcia, aby później "schodzić" z nas przez najbliższe dni...
Tak, czysty idiotyzm, nie ma wytłumaczenia.
Ale z racji naszej karnacji- czy ludzie dobierają się po karnacji i odcieniu skóry, zawsze? - nie mieliśmy potrzeby używania kremów celem ochrony przed oparzeniami w zasadzie nigdzie do tej pory. Że już pominę letnie śródziemnomorskie doświadczenia, ale miejsca takie jak południowa Kalifornia, Meksyk czy Floryda, Indie, Egipt itd itp. tez nie dawały problemu. Ot, konkretna fajna opalenizna.
Myśleliśmy o zakupie kremów, jeszcze nawet rano tego samego dnia, ale po prostu później wyleciało z głowy.
BTW, co generalnie na ten temat sądzą dematolodzy plus jak wyglądają obiektywne wyniki badań medycznych w kwestii blokowania UV vs. zachorowań na przeróżne choroby skóry- to nie temat na rozmowę tutaj, wujek Google i ciocia Pubmed służą.
Powiem tylko, że w szaleństwie jest metoda i stosowanie blokerów nie jest aż tak zdrowe i aż tak konieczne, jak się wydaje.
Dopóki nie doprowadza się do oparzeń. Więc nie zmienia to faktu, że przynajmniej w RPA (w Australii jest chyba dość podobnie) filtry to absolutny mus, dla każdego, nawet największego chojraka, co się słońcu nie kłania i nie smaruje. Bo jak spaliło mnie i Katarzynę, to spali każdego Polaka.
Późne popołudnie to przejazd przez Simonstown i wizyta na również słynnej Boulders Beach. Pingwiny dopisały bardzo, ciekawych zdjęc jest dużo więcej. Wildcard tym razem sprawdzony. Wydruk potwierdzenia zakupu Wildcard nie jest żadnym problemem, po paru sekundach wchodzimy do środka. Już wiem, że warto było kupić ten pass, patrząc na cenę tej jednej atrakcji!
Powrót do hotelu przed zachodem słońca i wieczorna kąpiel w basenie hotelowym, krytym. Brrr, woda zimna, ale przyjemna, zwłaszcza na sparzony kark, ręce i twarz. Poza tym WTF, skąd woda w basenie ogarniętym kryzysem wodnym mieście?
Recepcjonista uzmysławia nam dokładniej, że biznesy nie są i nie będą objęte żadnymi ograniczeniami w dostępie do wody, zatem nie musimy się martwić ani prysznicem ani basenem. Oczywiście sami wiemy lepiej, co o tym myśleć. Skoro woda w basenie jest, to czemu nie skorzystac, za to prysznic jest wspólny i raczej konkretny. ;)
Podsumowując- jak na razie, całkiem typowe miejsca w dość typowy sposób, o ile wejście piesze na Tafelberg i nieużywanie filtrów UV jest typowe.
Wrażenia... Hmmm... megapozytywne, miejsce przepiękne i jedno z fajniejszych na ziemi. Jazda samochodem w trybie- surprise surprise- raczej amerykańskim. Także powoli, spokojnie, rozlaźle i bez niespodzianek.
Nie wiem kto kiedy jak i na jakiej podstawie stwierdził, że w RPA kierowcy są dziwni. No, może troszkę są, ale dla Polaka to nic ;) Przygód za kierownicą troszkę jednak będzie, ale o tym później.
Z praktykaliów, kraj bardzo przystępny cenowo. I to na razie na przykładzie Cape Town.
Stać Cię na Bałtyk albo Krynicę? Stać Cię na RPA. Bo w Krakowie czy Stolycy to już dawno dużo drożej ;) Oczywiście- oceniam przez własne, prymitywne i niskich lotów potrzeby, czyli dobre jedzenie, benzyna i ewentualnie wstępy do niektórych atrakcji turystycznych.
A- no i Revolut!!! Karty akceptowane są de facto wszędzie no i nie ma żadnego problemu z tipowaniem kartą, rozwiązanym tak, jak to rozwiązane być powinno w każdym kraju. Kelner przynosi rachunek z miejscem na wpisanie tipa, długopis i czeka minutkę. Następnie pojawia się z terminalem i wklepuje ostateczną kwotę, którą potwierdzacie PINem. Karta cały czas w naszych rękach.
Bez kretyńskiego zabierania karty jak w USA plus obciązania wyższą kwotą niż autoryzacja (czasem to sprawia kłopoty techniczne), bez jeszcze bardziej kretyńskiego niedasięproszępanabosięnieda w Polsce. Awesome!
***
Zaskakuje oczywiście to, co zaskoczyć miało i co zaskoczyło lub zaskoczy każdego.
Już dnia zerowego, przejazd busikiem, plus cały nastepny dzień kręcenia się po okolicy samochodem... OGRODZENIA! MURY! Electric fencing. Safe South Africa! Będzie o tym wręcz osobny post.
Mam ze 100 zdjęć róznego rodzaju absurdalnych z naszego punktu widzenia zabezpieczeń posesji. Szczyt paranoi zaobserwować się dało z autostrad w Johanessburgu, ale Cape Town niewiele mu ustępuje, a zabezpieczenia są praktycznie wszędzie. Do tego stopnia, że jeśli jakieś miasteczko i okolica ich nie miało- bo i takie perełki się zdarzają- taki widok powoduje automatycznie ulgę ale i dyskomfort.
Zatem- do spania, za kratami, dwoma ochroniarzami. Następny dzień będzie obfitował w bardziej dynamiczne atrakcje! :)Plan na kolejny nowy i następny dzień to eksploracja południowego wybrzeża aż do kawałków Garden Route włącznie.
Wybaczcie, że kolejny raz jeden post to pojedynczy dzień- ale zamiast weekendowej rozgrzewki, gonią obowiązki służbowe. Obiecuję poprawę.
Najwięcej- po części słusznych- wątpliwości, czy po prostu wystarczy czasu, czy drogi w RPA podołają szaleńczemu tempu i czy pojawi się satysfakcja z właściwego środziemnomorza na sterydach pojawiło się właśnie w tej części wyjazdu. Bo patrząc na zdjęcia tego zakątku kraju, człowiek myśli od razu "chciałbym tu spędzić może i nawet miesiąc"...
CapeTown - Cape Agulhas
Zgodnie z Waszymi sugestiami, ale nie tylko, bo i ze zdrowym rozsądkiem- niech zdjęcie będzie warte 1000 słów- pobawiłem się co nieco konwerterem JPGów. Zwłaszcza, jeśli tych nieco brakowało w relacji, a szczęka leży na ziemi. Dokładnie tego oczekiwaliśmy!
Podobnie spektakularne i urozmaicone, ale dużo bardziej "dzikie" widoki niż w samych okolicach Cape Town i ukryte perełki.
Poniżej highlights tego, co można zobaczyć na tej trasie.
Widoki w okolicy początku "Crystal Pool Trail" na R44.
Sam szlak jest pewnie godny uwagi... Ale, że nie zależało nam na nim aż tak bardzo, bez większego zaskoczenia i rozczarowania przyjęliśmy do wiadomości, że faktycznie trzeba mieć permit, oczywiście wydawany wcześniej. Jeśli jednak ktoś chciałby o taki zawnioskować, to chyba polecam.
Zdjęcia wrzucane przez googlowiczów wydawały się bardzo interesujące.
Przypadkowy punkt na R44 przy wejściu na szlak:
Stony Point, czyli dużo bardziej niszowe niż Boulders Beach miejsce do obserwowania pingwinów:
Poza innymi, mniej ciekawymi, miasteczkami, po drodze napotykamy na Hermanus.
Oczywiście "napotykamy" w pełni świadomie.
Wiadomo, co to za miejsce, bo lokalna sława zobowiązuje i każdy planujący trip po RPA o tym miejscu słyszał lub słyszeć powinien.
W odróżnieniu od pierwowzorów, czyli np. ohydnego betonowego Saint Tropez, Hermanus jest jego dokładnym przeciwieństwem, pomimo spełniania tej samej funkcji. Jak na poshy kurort, jest stosunkowo ładne, stosunkowo urokliwe a cenowo stosunkowo przystępne. Przynajmniej na pobyt "przejazdem".
Wybrzeże i niektóre widoki z uznanego za najlepsze na świecie miejsca do oglądania wielorybów z brzegu. Rzecz jasna- znów oczywiiiiiście- nie w lecie.
Jedna z pierwszych-lepszych, zupełnie przypadkowo napotkanych perełek kulinarnych, w cenie krakowskiego Awiteksu, czyli lokalnej (chyba?
lokalnej- macie Awiteks gdzieś tam w Polsce?) piekarniczej sieciówki:
Póki co, drogi w Południowej Afryce wyłącznie rozpieszczają. Jedzie się bardzo sprawnie, szybko i w pełni przewidywalnie a ruch jest po prostu minimalny. Wszystko zatem idzie zgodnie z planem na ten dzień.
Z lekką dozą obawy, czy na pewno ta wizyta jest warta czasu, wjeżdżamy do nieznanego i nigdzie(?) nie polecanego "Walker Bay Reserve".
Jak znalazłem? Na mapach google, patrząc na zielone podpisane miejsca. Podobnie, jak ~50% miejsc, które odwiedziliśmy w RPA.
Tutaj oczywiście notka- być może po prostu czegoś nie doczytałem i przegapiłem oczywisty fakt a miejsce jest powszechnie znane. Nie wskazywała na to jednak liczba odwiedzających, praktycznie pusty parking i normalne ceny- chociaż działał tam Wildcard, zatem cena realna wyniosła 0 ZAR.
Walker Bay Reserve:
Zaraz obok rezerwatu- bo w takiej kolejności ważności dla turysty powinno się to roważać ;) - leży wyjęte z amerykańskiego mid-Westu, albo może z Teksasu, Gaansbaai. Kto powie, czy to USA czy RPA:
Resztę dnia- że telegraficznie opiszę- zajmuje szerzej znany Cape Agulhas NP, wraz z wejściem na latarnię morską, spacerem do najpołudniowszego miejsca Afryki oraz przepyszny stek w przypadkowo wybranej knajpie właśnie w miejscowości Agulhas.
Przykładowe zdjęcie z Cape Agulhas. Bo w Google tego aż nadto.
***
Ech, co to był za stek. Nie chcę uprawiać zbyt dużo foodporn, zatem odpuszczę zdjęcia, bo i tak będą dużo lepsze później, ale... Kosztowało to jakieś 40zł za całą porcję z dodatkami a restauracja wyróżniała się... absolutnie niczym. Agulhas to miejsce być może znane, ale w tym terminie niespecjalnie odwiedzane. Zresztą połowa z aż 4-5 restauracji była zamknięta. A tu takie zaskoczenie i dokładnie o to nam chodziło! Perełkowe miejsca na lekkich odludziach.
Mięso absolutnie genialne. Czy wszędzie w Afryce Południowej takie będzie?
Nie jadłem uznawanych za najlepsze mięs świata i wołowina z Kobe jest mi obca, póki co, to fakt, a z argentyńską miałem styczność jedynie w Polsce. Jednak dziesiątki kilogramów wołowiny, które zjadłem w USA, łącznie z 72oz. steak challenge w Amarillo, nijak mają się do jakości i smaku steków w RPA.
Po prostu nieporównywalne.
Z litości i przyzwoitości o mięsku w EU, w tym rzekomo świetnych toskańskich stekach, o których twardo donosi niepoprawnie italiofilska rodzina, nie wspomnę.
Oczywiście- kwestia gustu, ale każdemu kulinarnemu zapaleńcowi warto polecić RPA chociażby z tego powodu.
Po prawdziwej uczcie, spokojnie, ale de facto "na styk" z zapadającym zmrokiem dojeżdżamy do Swellendam na nocleg. Również ciekawe miasto i na pewno jedno z tych "lepszych", jednak nie będzie dane nam go obejrzeć super dokładnie.
Następnego dnia najbardziej napięty dzień, najeżony atrakcjami Garden Route i ambitny plan dotarcia aż do Jeffrey's Bay. Spójrzcie tylko na mapę...
Tymczasem- widok z okna guesthouse'u 'Flametree' w Swellendam:
Swoją drogą, bardzo przyjemne i poprawne miejsce noclegowe, a śniadanie- w cenie- rozwaliło system. Jogurt z musli jako starter, rzecz typowa w RPA, a następne jajecznica z 3 jajek, boerworst, czyli tradycyjna południowoafrykańska kiełbaska, dowolna ilość boczku, fasolki, tostów, masła.
Słowem- tradycyjne śniadanie łączy to, co najlepsze z UK, USA i dodaje południowoafrykańskich akcentów.
Zdecydowanie warto było tutaj wydać "aż" 173zł za noc na hotels.com.
Widoczek, bardzo uprzejma właścicielka i otoczenie uzmysławiają nam dobitnie, że nie cała Południowa Afryka musi wyglądać jak centrum Cape Town.
Istnienia ogrodzenia nie stwierdziliśmy, drzwi wejściowe wyposażone były w kratę, to wszystko.
Samochód zaparkowany normalnie na podjeździe, bez bramy wjazdowej. No i... nic się nie stało.
W Swellendam czekało nas również pierwsze tankowanie samochodu, a zatem poznanie lokalnych zwyczajów w tej kwestii. Ach, jak przyjemnie próżne i obrzydliwie wygodne jest tankowanie w RPA!
Do pełni perfekcji brakuje chyba tego, że w odróżnieniu od restauracji, na stacji paliw nie da się tipować przy pomocy kart. Przynajmniej na tych pierwszych trzech, gdzie pytałem ;)
Z samochodu zasadniczo się nie wychodzi wcale i czeka, aż obsługa naleje paliwo. W cenie zwykle jest również mycie szyb.
Drobny napiwek- za radą dotychczas napotkanych ludzi oraz przewodników- rzędu 5-10ZAR powinien wystarczyć z nawiązką, a kwestia wszelkich płatności załatwiana przez uchyloną szybę.
Tym samym w RPA wymyślili to, czego nawet w Ameryce się do tej pory nie udało. Najjaśniej pod latarnią- stacje benzynowe truly drive-through! :) Żyć, nie umierać!Mogłem nawet nie wspominać o klasycznej chronologii relacji, ech. Wrażeń do opisania- póki co- tyle, że jeszcze przez chwilkę trzeba będzie z ową dzienną chronologią żyć.
Kolejny dzień miał być bardzo intensywnym zapoznaniem się z Garden Route, zakończonym aż w Jeffrey's Bay. Spójrzcie na mapę. Daleko, ale od czego jest "tryb poranny". Poniekąd. Pani gospodarz fantastycznego Flametree melduje, że śniadanie zrobi najwcześniej o 6:30. No, niech będzie. W końcu śniadanie było takie, jakie opisałem w poprzednim poście relacji. Warto było!
Dzień zaczynamy od miejsca, co do którego jestem w stanie się założyć, że nikt na tym forum nie odwiedził- nie, żeby to był jakiś wyznacznik czy punkt ambicjonalny... może wręcz przeciwnie. Mieliśmy spore obawy, czy warto poświęcić mu czas.
Ale to coś, co zawsze staram się chociaż w kawałeczku, umieścić w swoich planach podróżnych. Ukryte, mało popularne miejsca z potencjałem, chociaż zawsze obarczone lekkim ryzykiem "zawodu". Bo każdy tylko Cape Town, Johanessburg i Kruger...
Aż mi się przypomina mi się dyskusja o NYC... Dajże już spokój, człowieku.
Bontebok National Park, 5min drogi od centrum Swellendam.
Powiem tak- warto było, ale drugi raz poważnie byśmy się zastanowili. Udało się zobaczyć kilka okazów Bonteboka, którego nie widzieliśmy już nigdzie indziej, natomiast sam park, około 7:00 rano, był w zasadzie wildlife'owo pusty i żadne inne zwierzęta nie raczyły się pojawić. A miało ich tam być całkiem spoko. Cena też stosunkowo "słuszna", zatem sugerowałaby bardziej intensywne atrakcje. Korzystamy rzecz jasna z Wildcard, ale ceny notujemy skrupulatnie, żeby połechtać najniższe instynkty pod tytułem "warto było kupić Wildcard, bo normalnie wydalibyśmy więcej".
Bontebok National Park:
Tutaj wspomniane Bonteboki:
A to miejsce na mapce Pani na recepcji parku opisała jako 'This is where the most of our animals are'. No tak.
Następny konkretny przystanek, nieco na chybił-trafił, to 'Kingfisher Trail' niedaleko Wilderness. Po drodze ze Swellendam kolejny dzień- dopiero trzeci czy tam czwarty- znowu powoduje miniopadszczeny odnośnie jakości i stanu infrastruktury drogowej w RPA. Jeździ się po prostu doskonale, czy to główne czy boczne drogi. Przemieszczanie jest wyjątkowo sprawne.
Cały czas presja czasu wywołana kretynizmem własnym. "Trzeba było tutaj zaplanować jeszcze co najmniej jeden nocleg"... Ech. Ale i tak decydujemy się na wejście na szlak. I warto było. Widoki kompletnie nietypowe i nieafrycze!
Z pontonu oczywiście skorzystaliśmy, zresztą de facto nie było innego wyjścia. Poza tym, ach jak przyjemnie, że praktycznie całość szlaku to błogi leśny cień, dający wytchnienie spalonym słońcem twarzom.
Po zejściu ze szlaku i spojrzeniu na zegarek, kiełkuje już nieśmiało pomysł, żeby nocleg w Jeffrey's Bay odwołać i znaleźć coś zdecydowanie bliżej. Wybór pada wstępnie na Plattenberg Bay tak, aby na następny dzień zajrzeć do Tsitsikama NP.
Szkoda, że guesthouse w Jeffrey's Bay to rezerwacja bezzwrotna z hotels.com i już zapłacona...
No, ale cóż- na razie trzeba dumnie walczyć z czasem, zatrzymując się jednak na kawę i widząc zlot samochodów klasycznych. Jeden z miliarda przypadkowych zlotów samochodów klasycznych, które odbywają się w Południowej Afryce i na które można natknąć się zupełnie przypadkiem właśnie:
Następny- chybił trafił- przystanek to viewpoint 'East Head' w Knyśnie. Oj, warto było!
Sama Knysna- dokladnie tak, jak przeczytałem wcześniej i tutaj i w wielu innych miejscach- to taki głośniejszy kurort, zatem w naszej sytuacji "czasowej", niestety nie warty dłuższego zatrzymania się.
Śmigamy do miejsca, które znów znalazłem po prostu na Google Maps, patrząc na zielone, podpisane rejony i oglądając ich zdjęcia ;) Tak poważnie- to już pełnoprawna i znacznie popularniejsza atrakcja, bodajże wpisana na którąś z list UNESCO. O ile dobrze pamiętam.
Koronnym dowodem wspaniałości tego miejsca miały być też drogowskazy, prowadzące tam z głównej ekspresówki. Robberg Nature Reserve.
Wysiadamy z samochodu około 16:00, wchodzimy na szlaki, zobaczywszy uprzednio ich rozkład na mapce i już wiemy: nie ruszamy się stąd do wieczora. Pozostaje znaleźć tylko nocleg w Plattenberg Bay. LTE z Vodacom spisuje się doskonale i w serwisach pojawia się ciekawy obiekt, "Formosa Bay", w cenie około 200zł / noc.
Świetne opinie, kuszące zdjęcia. Bierzemy. Trudno, nie dojedziemy dziś ani do Tsitsikamy ani tym bardziej do noclegu w Jeffrey's Bay. Gdzie człowiek ma mózg, planując tak bezsensownie? A może to wszystko przez Bontebok park? Albo jeszcze lepiej: nobody's perfect. A jutro będzie nowy dzień i na pewno zdążymy zobaczyć wszystko, co trzeba.
Szlaki w Robberg Nature Reserve przewidziane są nawet na łączne 6-8h wędrówek, aż do samego cypelka półwyspu. Siłą rzeczy, tyle czasu nam nie zostało, zatem dotarliśmy jedynie do "połowy". Powiem krótko: to było jedno z najbardziej urzekających miejsc tego wyjazdu. W swojej kategorii, czyli "nadmorskie krajobrazy i natura". Szczerze, to kolejny raz poświeciłbym na samo kręcenie się po tym miejscu cały bity dzień.
Robberg Nature Reserve:
Czas zgrywa się idealnie z nowym planem. Przy początku zachodu słońca docieramy z powrotem do parkingu, a czas jazdy do hotelu to raptem 10min. Nieopodal, na ławkach i stolikach przy stromej skarpie, rozkładają się lokalsi, przyjechawszy swoimi Toyotami Fortuner, przgotowując wieczorne Braai. Orurowana Toyota Fortuner to jedynie słuszny duży SUV / terenówka w RPA i co drugi samochód widziany na drodze. Ech, to jest życie!
Ale nasze też nie takie złe; Hondą Ballade docieramy do Formosa Bay i tutaj szczęka szuka piwnic i kanalizacji, bo poziom gruntu to za mało. Taki nocleg za 200zł to po prostu niebywałe.
Obiekt typu "resort", ale naprawdę przyjemnie i "nie-masowo" urządzony. Mnóstwo zieleni.
3 baseny czynne, w/g obsługi, 24/7h. Ogromniasty pokój, łącznie z 35m razem z łazienką, balkon bezpośrednio do ogrodu, w którym widać wylegujące się ptaki. Wysoki standard, przestronna łazienka wręcz lśni, WiFi śmiga, łóżko prawdziwie "king", RPA to USA w końcu, woda w basenie czysta i idealna, a śniada...
Wróóóóć! To jest Fly4Free a nie forum, z całym szacunkiem, wczasowiczów z biur podróży, z całym szacunkiem, znajdujących żywe plemniki w basenie, oczekujących all inclusive na Tunezję z opaską na ręce a "standard hotelu" to podstawowe kryterium wyboru destynacji. Z całym szacunkiem.
Ale naprawdę... 200zł? Rezerwacja ten sam dzień? Takie miejsce? No jaja, po prostu. Trudno się nie zachwycić nawet, jeśli normalnie oczekiwania wobec noclegów są... podstawowe. RPA bardzo rozpieszcza pod tym względem. Najtańsze miejsca noclegowe rozpieszczają "perełkowatością" i poziomem znacznie wyższym niż spodziewany.
Usiłując spalić ciągły, programowy nadmiar kalorii, pływamy w basenie i obserwujemy na czyściutkim niebie - za sugestią kuzyna- krzyż południa. Widoczny bardzo ładnie- jeśli już dostrzeże się go z pomocą aplikacji Sky Map.Śniadanie w Plattenberg Bay należało do bardzo udanych, jakby zachwytów nad przypadkowo wybranym hotelem nie było końca. No, może poza faktem, że podano stosunkowo słabiutką kawę- zalewajkę.
Z tego powodu, zanim udamy się dalej w kierunku Tsitsikamy a następnie Addo Elephant National Park, zaglądamy do centrum miasteczka w poszukiwaniu opcji na napój z espresso. Wiem wiem, mało istotne z punktu widzenia planu podróży, ale po raz kolejny- to dopiero 4 czy tam 5 dzień- odkrywamy, że RPA jest bardzo przystępnym cenowo krajem.
I tak zwyczajny SPAR- z tych większych, ale nic rozmiarów naszych Auchan'ów- a konkretnie kawiarnia prowadzona pod jego marką oferują naprawdę dobre napoje kawowe, 2zł espresso, 4zł cafe latte. Albo jeszcze taniej. W samym Spar przyglądamy się nieco dokładniej cenom artykułów spożywczych. Mięsa, zwłaszcza wołowe- czy smakowałyby tak zarąbiście jak w restauracjach?- znacznie taniej niż zjadliwa wołowina w Polsce. Kosmetyki też nieco taniej, chyba. Ponieważ to wciąż południe kraju, negatywnie zaskakuje zarówno oferta jak i cena wody w butelkach- po to tu tak naprawdę naprawdę przyszliśmy, kawa to tylko chwilowy impuls- oraz cena... lodów. Czemu w Południowej Afryce lody są takie drogie? To znaczy- po prostu zauważalnie droższe niż w Polsce? I to nie tylko Haagen-Dazs.
Z Plattenberg Bay szybciutko docieramy do Tsitsikama NP. Chyba bardzo oklepane miejsce- ale bardzo urokliwe. Jeśli ktoś dysponuje sporym nadmiarem czasu oraz lubi takie klimaty, to ujście rzeki Storms wygląda też na mini-raj kajakowania. Jak wygląda Tsitsikama NP- jak z koniem- każdy wie.
Po dokładnym obejrzeniu krótkiego szlaku, który zresztą pokonujemy w raczej relaksacyjnym tempie- poprzedni dzień dał nieco w kość, chodzenie po Robberg i Wilderness Trail było konkretniejsze- jedziemy praktycznie prosto do Addo. Po drodze jedynie rzut drogi na jeden z mostów na rzece Storms, niestety nie na Bloukrans tylko na ten drugi, oraz szybki, nazwany z racji pory dnia, ekhm ekhm, lunch. Przy stacji benzynowej wzdłuż głównej drogi.
Znowu dygresja, której niestety nie da się pominąć. Niestety, bo w Polsce tak nie jest. Wybaczcie. Pomiędzy obscenicznym i masowym uwielbieniem fast-foodów w kraju, gdzie spożywa się "poza domem" najwięcej i najczęściej, czyli w USA, a polską stosunkową nudą i niedojrzałością tego rynku, jest sweet spot . Leży na południu kontynentu afrykańskiego ;)
Tak poważniej- może piątego dnia wycieczki już jesteśmy zakochani w RPA na maksa i zbyt idealizujemy, ale to, jaką ofertę mają większe stacje benzynowe i ich przybudówki przy głównych drogach to po prostu perfekcja. Niby fast-food, ale jednak o bardzo dobrej, zacnej jakości.
Mega smaczny a na mięsku, jego ilości i jakości, nie oszczędzają. Plus zwykle urozmaicona oferta i co najmniej dwa różne lokale. No i ceny. Jak zwykle tutaj- świetne.
Jak to się ma do naszych słynnych MOPów, przy których potencjał jest ze 100x większy, z racji natężenia ruchu? Czemu mentalnie- bo przecież nie o kasę chodzi- stać nas jedynie na McD albo KFC? Już najlepsze jest orlenowskie Stop Cafe Extra ;) Ewentualnie bary Taurus w niektórych miejscach. Tak tak, wiem dlaczego, bo jak nie wiadomo o co chodzi, to... zapewne o opłaty związane z dzierżawą lokalu przy autostradzie, które zwrócą się jedynie przy bardzo konkretnych, sprawdzonych rozwiązaniach. Przy tych kosztach to nie miejsce na biznesowe eksperymenty z branży Horeca.
Skończ już...- ale wiadomość jest prosta. W RPA raczej nie będziecie głodni podczas dłuższych przejazdów samochodem, a przydrożnych fast-foodów absolutnie nie należy unikać.
Sprawnie, jak zawsze, docieramy i przejeżdżamy obwodnicami przez Port Elisabeth- miasta, którego burmistrzem jest człowiek o białym kolorze skóry.
Z tego i tylko tego powodu inny polityk, lider skrajnej komunistycznej EFF, Julius Malema, oficjalnie wezwał do odwołania lub obalenia burmistrza. Czytając, słysząc i widząc niektóre newsy , bo tego uniknąć się nie da, gdzieś tam w tyle głowy znów migoczą testy o nożach i żebrach. A jeszcze teraz- już post factum- najnowsze pomysły dotyczące wywłaszczenia ziemi bez rekompensaty, popierane przez nowego prezydenta, Cyryla Rhapaposę. Tak, jakby rekompensata za przymusowe wywłaszczenie miała jakieś pierwszorzędne znaczenie, swoją drogą... Ech.
Wjeżdżamy do Addo NP.
Niestety, nadzieja na to, że Bontebok, Tsitsikama i inne fragmenty Garden Route NP to był tylko biurokratyczny wypadek przy pracy, upada. Przed wjazdem do parku należy skrupulatnie wypełnić formularze oraz poczekać, aż obsługa przetworzy nasz wildcard i umożliwi wjazd. 15min w plecy za każdym razem, kiedy chcemy wjechać do parków.
Przed nami w kolejce wyglądające na mamę i córkę obywatelki Włoch, którym nie podoba się to, że jest 13:30, one muszą zapłacić daily conservation fee a chciałyby również wrócić do parku jutro. Wildcard rządzi.
Pod tym względem RPA nie do końca przypomina USA. 'America The Beautiful' zapewnia przecież dostęp praktycznie do każdego parku za $80 rocznie, dla dwóch osób + samochodów.
A kupowany zwykły bilet zazwyczaj uprawnia do wjazdu przez 7 kolejnych dni i również dla wszystkich pasażerów osobówek.
No, ale tutaj są zwierzątka, o które trzeba dbać, zgodnie z oficjalnym przesłaniem serwowanym na stronach SaNParks.
Przejazd przez Addo NP należał do udanych, chociaż po wjeździe przez południową bramę, dłuższy czas nie było widać praktycznie nikogo. Poza guźcami (warthog, chyba dobrze tłumaczę?).
Bliżej północnej części, zwierzęta dopisały chyba nieźle.
Addo highlights:
Po parku śmigamy do samego zamknięcia bram o 18:30- i był to po prostu całkowicie idealnie wymierzony czas. Udaje się objechać większość loops i wszystkie asfaltowe drogi.
Nagle okazuje się, że zamieszanie poprzedniego dnia i przesunięcie noclegu było strzałem w dziesiątkę, stosunkowym. Bo w okolicach Garden Route to można- jak wszędzie- siedzieć / chodzić i tydzień.
Po wyjeździe z parku kierujemy się do guest house'u. 'Homestead BnB' w Addo. Po wjechaniu do miasteczka, Google prowadzi przez dość szemrane, niemiło wyglądające okolice. "Centrum" sprawia bardzo nieprzyjemne wrażenie, poza tym się ściemnia. Raczej kiepskiej jakości domy przy kiepskiej jakości drodze i- nie bójmy się tego określenia- kiepskiej jakości towarzystwo, które robi... nic i chętnie przygląda się przejeżdżającej białej Hondzie z turystami w środku. Nie, żeby jakoś stricte "wrogo", ale kiedy pisałem o tym, że łatwo jest "wyczuć" w RPA okolicę, która nie jest dobra- miałem na myśli właśnie takie miejsca.
Dziurawą drogą "osiedlową" docieramy pod bramę guesthouse'u, nie do końca bez obaw. Rozwiewają się one nieco, kiedy widzimy samą bramę, a po wjechaniu do środka i rozejrzeniu się, emocjami wręcz targa.
Brama oczywiście, a jakże, z ogrodzeniem elektrycznym:
W środku właściciel zbudował przepiękny ogród!