Tego dnia budzik, a nawet dwa, zadzwonił o 4 rano w małym, czystym, klimatyzowanym pokoju...
Dzieci, dla odmiany, miały do dyspozycji więcej niż 1,5 mkw powierzchni do spania, tym trudniej było nam je zwlec z łóżek. Panama City o tej porze jeszcze spała, a przynajmniej willowa część miasta na północ od lotniska Albrook. Dzieci, półprzytomne, ubrały przygotowane ubrania, założyły plecaki i w 15 minut byliśmy gotowi do wyjścia. Uwielbiam w nich to, że na hasło "akcja" potrafią się momentalnie zmobilizować, zebrać w sobie, założyć plecaki, kapelusze, sandały i być gotowe do akcji. Recepcja o tej porze była zamknięta, bo minęło sporo czasu, zanim ktoś z obsługi się obudził i odebrał od nas klucz. Ok, mamy 40 minut, pora zawołać Uber’a. Przez poprzednie dni w Panama City już odkryliśmy dwie istotne zasady: unikać żółtych taksówek i nie przejmować się różnymi odmianami Ubera. Taksówek, bo to kiepska forma transportu, stare, zdezelowane auta, brak taksometru i chęć naciągnięcia białych, chodzących bankomatów. Plus urban legends o porwaniach – nie, taksówkom dziękujemy. Z Uberem jest prościej, a przynajmniej tak się wydaje. Bierzemy zawsze najtańszego, to nic, że jest usługa "English", gdzie mamy pewność dogadania się, jest "Max", gdzie będzie 6 miejsc w aucie (no bo przecież z trójką dzieci jest nas łącznie pięcioro). W Panamie nikt nie przejmuje się fotelikami dla dzieci. W Panamie nikt słowa nie powie na to, że Ada pojedzie na kolanach Marty. W zasadzie nic nikt nie powie, bo kierowca na bank nie będzie znał angielskiego.
Przyjeżdża całkiem ładne, nowe auto. Chyba jakaś duża Toyota, w środku młoda kobieta, ok. 35 lat – ciekawe co też ją skłoniło do jeżdżenia na Uberze o 4 rano... Pani nie zna angielskiego, ale opanowałem już zestaw minimalnych zwrotów po hiszpańsku, który należy w tym kraju zapodać kierowcy Ubera, aby przerwać niezręczną ciszę. Więc będzie coś o pięknym kraju, plaży, przyjaciołach. Szybko rozmowa zejdzie na to skąd jesteśmy, jak długo w Panamie. Możliwe, że poruszymy temat Jana Pawła II, w sumie nic innego z Polską im się nie kojarzy, a JP2 był w Panama City. Proces jazdy Uberem w Panamie mamy już opanowany – ja potwierdzam miejsce docelowe, Marta w tym czasie instaluje na tylnej kanapie siebie i dzieciaki. O tej porze dnia podróż do Albrook Terminal zajmuje nam może z 15 minut – w sam raz, aby dzieci całkiem się rozbudziły i nastawiły na dalszą podróż.
Mimo młodej godziny na terminalu jest całkiem spory ruch. Czekamy na Helen i szukamy jakiegoś sklepu – trzeba kupić coś na drogę i koniecznie wodę. Sklepu nie ma, a przynajmniej my nie możemy znaleźć. Pojawia się Helena z mamą i prowadzi nas do supermarketu 24/7, który, rzecz jasna, nie mieści się w budynku dworca autobusowego, lecz w sąsiednim budynku centrum handlowego, tyle, że z dodatkowym nocnym wejściem. Trzeba zagęszczać ruchy, do planowanego wyjazdu o 5 rano pozostało mało czasu. Ja robię zakupy, reszta czeka wraz z innymi ludźmi. Część oczekujących w tym miejscu wygląda zdecydowanie nie jak lokalsi, więc pewnie będą jechać z nami. O umówionej 5 rano nikt się nie pojawia, co w zasadzie nikogo nie dziwi, ani Helenę, ani nas. Po kolejnych dziesięciu minutach "panamenian hour" Helena dzwoni do gościa, który pojawia się po następnych 10 minutach. Na umówione miejsce, na tyłach supermarketu, podjeżdżają dwie całkiem nowe Toyoty 4x4, ale takie prawdziwe, nie jakieś SUVy. Niestety, tutaj nie ma litości – bagaże idą na dach, siedzenie obok kierowcy zajmuje jakiś inny turysta, Helen z mamą zajmują fotele w bagażniku (trzeci rząd), a my w piątkę musimy upakować się na środkowej kanapie. Prosta zasada – Ola i Ada nie płacą za transfer, zatem nie należy im się miejsce siedzące. Cóż robić, postawieni przed faktem dokonanym usadzamy Tosię na środku, a sami zajmujemy miejsca przy drzwiach. Auto rusza.
A tak przy okazji: Macie jakieś wyobrażenie o najgorszej podróży samochodowej Waszego życia? Pewnie można coś sobie przypomnieć, z reguły z lat dzieciństwa i młodości. Albo z dziwnych miejsc. U mnie wysoko w rankingu znajduje się przejazd zdezelowanym autosanem z Rawicza do Wetliny w 1999 roku, z kilkoma doraźnymi naprawami po drodze, oraz straszna trasa z Cameron Higlands do Kuala Lumpur, gdzie ja miałem wątpliwości co do działania układu hamulcowego, Marta błagała, aby ta trasa się już skończyła, a kierowca jechał tak, jakby wiózł ziemniaki w workach a nie ludzi.
Z początku jest nawet sympatycznie: auto cicho mknie po wylotowej obwodnicy, pewne zastrzeżenia można mieć do trybu działania klimatyzacji, ale do mrożenia wewnątrz aut też można się jakoś przyzwyczaić. Droga mija nam dość dobrze, dziewczynki drzemią, Helena też. Po godzinie jazdy drogą, która ma standard zwykłej drogi krajowej w Polsce, kierowca robi przerwę w przydrożnym barze. My szybko uzupełniamy zapasy – woda, kawa, jakieś kurczaki (tak, o 6 rano ktoś sprzedaje świeże pieczone kurczaki). Przed ruszeniem dalej kierowca przypomina, że mamy przygotować paszporty i dolary. Paszporty na kontrolę graniczną, dolary na ‘wizę’. Oczywiście formalnie nie opuścimy terenu Panamy, ale czeka nas wjazd na terytorium Indian Kuna Yala. I, oczywiście, opłata dla mieszkańców spoza Panamy jest 3x wyższa, niż dla lokalnych turystów. Do tego też można się przyzwyczaić. Ruszamy z parkingu i po paru minutach skręcamy z głównej drogi w lewo, na północ. Z tego miejsca do morza w linii prostej jest może z 30 kilometrów. Ale przez dżunglę i góry nie jedzie się w linii prostej.
Teraz powinien nastąpić długi opis kolejnej najgorszej podróży naszego życia, ale nie nastąpi. Wyobraźcie sobie, że jesteście w aucie, którego kierowca się spieszy, a Wasza trasa prowadzi przez góry i dżunglę. Co prawda w większości jest asfalt, co pozwala na szybsze odcinki "z górki", to jednak "pod górkę" idzie bardzo ciężko, bo mamy duże nachylenie. I tak przez godzinę. Przez długie 60 minut. Helen umiera i kładzie się na kolanach mamy. My nie mamy tyle wolnego miejsca – Tośka ma lekką chorobę lokomocyjną jak jedziemy na wakacje w Polsce, więc tutaj po 10 minutach jest blada. Ada po prostu się nie odzywa, ale widzę, że jej też coś nie gra. Marta też ma dość, tylko Olka i ja jakoś możemy wytrzymać. W sumie to nie skupiam się na tym, jak strasznie się jedzie, ale na tym, co nastąpi po tym strasznym odcinku (a dzięki GPSowi wiem, że jeszcze sporo nam zostało), oraz że za dwa dni będzie trzeba tą samą trasą wrócić. Po kolejnych 10 minutach wytaczamy ostatnią deskę ratunku – skittelsy. Ola się cieszy, Tosia niby też. Do czasu. Po minucie Tosia postanawia zwrócić skittelsy, na szczęście mamy woreczki strunowe więc obywa się bez większych scen. Kierowca nie zwalnia, otwiera tylko na chwilę okna, aby pozbyć się zapachu wymiotów. Po chwili Ada też postanawia "wypluć soczek z cukierka". Ola trzyma się bardzo dobrze (na Olę przyjdzie czas w następnej części transferu). Gdzieś w połowie tej koszmarnej drogi, w ulewnym deszczu, "szybka" kontrola na niby-granicy. Paszporty przeliczone, kasa się zgadza, możecie jechać. Razem z nami jedzie kilkanaście (albo i więcej) różnej maści dużych aut 4x4 - widać, że rano całe rzesze turystów są dostarczane w ten sposób nad morze.
Wysiadamy na końcu drogi, dalej jest już tylko rzeka. Jest jakaś buda zadaszona, są toalety, dużo ludzi czeka na ławkach. Wylewamy się z auta, dzieci blade jak kartka papieru, nikt nie chce nic mówić. Helena rozmawia z kierowcą, ten mówi, że to przez błędnik, że to normalne itd. W tym czasie pierwsze łódki przywożą na przystań turystów wracających "do cywilizacji". Jakiś blondyn widząc nasze dzieci w kiepskiej formie podchodzi do nas i mówi: "to jest warte tego, co właśnie przeżyliście. Jeśli w dzieciństwie mieliście wyobrażenie rajskiego miejsca, to właśnie w to miejsce jedziecie". Pamiętam z początku lat dziewięćdziesiątych reklamę batonika Bounty. Biała plaża, niebo, palmy i kokos spadający na ziemię. Pytam się blondyna, czy to takie miejsce. "Yes, exactly!"
Przychodzi pora na nas, Indianie zabierają nasze plecaki i układają na dziobie, małe na spód, większe na górę. Usadzają nas w łodzi. Nasza, na szczęście, to jakiś model luksusowy – ma foliowe kurtyny na burtach i zadaszenie, co ochroni nas przed słońcem i falami. Siadamy – Tosia odzyskała już energię i siada między Helen a mamą Helen. Ola blednie, już wie, że czeka ją znienawidzona forma transportu. Ada znowu blednie i bez słowa usadza się na kolanach Marty. Nie mówimy naszym dzieciom, że czeka nas teraz udręka płynięcia małą łódeczką przez otwarte morze. Tym bardziej nie mówimy, że 3 dni temu odwołano rejsy na wyspy, bo był sztorm i było niebezpiecznie. Ani, że nie mamy pojęcia ile to potrwa. Bo wysp jest cała moc. Nasza podróż więc potrwa albo 30 minut, albo 90 minut. Wspaniale, nieprawdaż?
Indianie odpalają silnik. Tosia się cieszy, Ada i Ola nie. Łódka spokojnie snuje się w korycie rzeki w stronę morza. Jeszcze tylko ominiemy prowizoryczny falochron i przed nami pojawia się otwarte morze – sternik przestawia silnik na maksymalne obroty. Ada i Ola chowają się u nas na kolanach. Nie jest tak źle, kurtyny dużo dają, ale i tak nasze młodsze dzieci są przerażone. Trudno, powtarzamy sobie, że miejsce do którego płyniemy wynagrodzi im wszystko. Po kilkudziesięciu minutach Indianie gaszą silnik łodzi. Stoimy pośrodku niczego. Okazuje się, że obok nas płynie kilka delfinów. Oczywiście w takiej sytuacji nikt, ale to nikt, nie ma przygotowanego aparatu ani telefonu. Niby dziewczyna z Francji coś filmuje, ale później odkryje, że nic na jej filmie nie ma. Delfiny są super i przede wszystkim robią dobrą robotę – Ola i Ada na chwilę mogą zainteresować się czymś innym poza baniem się morza. Delfiny odpływają, motorówka rusza, maluchy znowu nie w sosie. Za to Tośka już nie pamięta swoich cierpień w terenówce i im bardziej nasza łódka skacze na falach, tym bardziej Tosia się śmieje. W sumie to lepiej tak, niż żeby miała cierpieć i w aucie i w łodzi.
Wokół nas pojawia się coraz to więcej wysepek. Takich "na 40 palm", trochę piasku, dwa-trzy domki. Po chwili jest już jasne, że jedziemy w stronę jednej z nich. Po kolejnej chwili cumujemy na plaży. "Welcome to Franklin Island, San Blas", wita nas napis namalowany białą farbą.
Wita nas biały chłopak, podobno jego ojcem jest Francuz, który żeglował po tej okolicy, a matka pochodzi z plemienia Kuna Yala. "Welcome to San Blas. Please don’t stay under the palm trees – it’s windy today, coconut may fall down and kill you".
Witamy w raju, przeszedłeś koszmar, aby tu dojechać, a na koniec możesz zginąć od kokosa. Tego w reklamie Bounty nie było.¡Está calor!
Jest takie uczucie, które zawsze kojarzy mi się z podróżami w dalekie miejsca. Po długiej, wyczerpującej podróży w klimatyzowanym samolocie trafiamy na lotnisko. Tam, niezależnie od aktualnie panującej pory dnia, nadal panuje zbliżona temperatura do tego, co przez ostatnie dwanaście godzin przerabialiśmy w ciasnym kadłubie samolotu. Ok, może być chłodniej (jak polecieliśmy gdzieś zimą), może być cieplej, bo akurat jesteśmy w rejonie równika, ale nadal dość podobnie. W tej chłodnej atmosferze przerabiamy formalności wizowe, kolejki, bagaż, kantory i te wszystkie wątpliwej przyjemności sprawy. Sprawy, które najchętniej byśmy już dawno mieli za sobą, bo przecież nie tylko mamy w pamięci próbę spania w klasie ekonomicznej, ale też dojazd na lotnisko, dolot z innego miasta, być może jakieś pociągi, busy, autokary. Za nami pewnie ponad dwadzieścia godzin niewygód, a jeszcze trzeba się umordować na lotnisku. Aż w końcu nastaje ta chwila, w której przed nami rozsuwają się drzwi od terminala i ogarnia nas upał. Tak, dobrze pamiętamy to uczucie, które występuje niezależnie od pory dnia, czy to późnym popołudniem w Rio, czy wczesnym rankiem na Phuket. To uczucie, które wykreśla z licznika większość przebytych do tej pory godzin w podróży i przypomina nam, że zaczyna się (być może) wielka, kolejna przygoda. I że będzie ona zupełnie inna od wszystkiego, co do tej pory poznaliśmy.
---Amsterdam, dzień wcześniej--- Cóż za okropne miasto. Nie dość, że zimno, drogo, to jeszcze ten wszechobecny zapach jednoznacznie sugerujący, w jakim celu większość z ludzi przyjechała akurat do tego miasta. Mogę sobie nawet wyobrazić, że jest tu ładnie. Albo, że jest tu co robić, nawet gdy nie interesuje nas degustacja różnych form kanabinolu oraz przegląd ofert o charakterze erotycznym. Ale na pewno nie w lutym, na pewno nie z małymi dziećmi. Oczywiście mały spacer wzdłuż kanałów przynosi kilka ciekawych zdjęć oraz wspomnień dla dzieciaków, ale wszyscy z radością wracamy do pokoju hotelowego o zdecydowanie nieturystycznej, siedemnastej godzinie.
---Wrocław, jeszcze dzień wcześniej--- Takich szalonych opcji jeszcze nie przerabialiśmy. Był już PolskiBus do Warszawy, na którego przyszliśmy godzinę za wcześnie, bo mimo zmiany czasu i przestawienia zegarków, zapomnieliśmy sprawdzić na bilecie, o której mamy odjazd. Było radosne pomykanie naszym espasito (Renault Espace) zapakowanym po brzegi siódemką pasażerów i bagażami na podróż życia do Tajlandii. Tym razem jest zupełnie inaczej – zapakowani w dwa większe plecaki, plecak podręczny i dwa dziecięce plecaczki wychodzimy z domu i łapiemy autobus 122. Jest zima, pora późna, sobotni wieczór – zdecydowanie wyróżniamy się na tle pozostałych pasażerów tego kursu. Nie dość, że zapakowani backpackersko, to jeszcze okrycia wierzchnie zdecydowanie nie wskazują na to, że jedziemy na ferie do Karpacza. Jest to jedna z tych rzeczy, za którymi nie przepadam – jak lecisz do ciepłych krajów w czasie naszej polskiej zimy, to albo targasz ze sobą dużo ciepłych, niepotrzebnych ubrań, albo ubierasz się zbyt lekko na początkowy i końcowy etap podróży. I o ile dorosły jakoś to zniesie, o tyle zaczynać trzytygodniowe wakacje od przeziębienia dzieciaków jest zdecydowanie głupim scenariuszem, więc jakoś należy sobie z tym poradzić. Zwykle wystarczy ubranie siebie i dzieci na cebulkę. A czapki, trudno, gdzieś się upchnie. I tak oto o 21-szej meldujemy się na tymczasowym dworcu PKS w oczekiwaniu na naszego Sindbada. W zasadzie to też dość ciekawe zjawisko – o jednej godzinie na wrocławski dworzec autobusowy podjeżdża kilkanaście rejsowych autokarów, większość z pełnym obłożeniem, które zabierają rodaków na Zachód. Obsługa Sindbada przytomnie lokuje nas na tylnej kanapie, gdzie możemy ze spokojem umiejscowić i zachęcić do snu młodszą część naszej drużyny.
No właśnie – pora poznać naszą drużynę. My, czyli Marta i Rafał, poznaliśmy się w podróży i tak już jakoś nam zostało. Nie wiemy na jakim etapie podróżniczego uzależnienia aktualnie się znajdujemy, ale jest to część naszego życia, którą chcemy się dzielić ze wszystkimi nam bliskimi osobami. A ponieważ najbliżej, bo pod wspólnym dachem, mamy nasze trzy córki, w pewnym momencie i one zostały włączone w nasze wyjazdy. Tosia jest najstarsza i chodzi już do szkoły. Uwielbia dowodzić swoimi siostrami – w podróży często nam się to przydaje. Do tego jest śmiała i nawet gdy nie zna języka, to jakoś spróbuje się dogadać. Pięcioletnia Ola kończy właśnie przedszkole, jest strasznym uparciuchem, ale ma złote serce i gdy tylko siostry o coś ją poproszą, to nawet koszem swojej niewygody zgodzi się dla nich poświęcić. Ada to żywe srebro, ma cztery lata, masę sprytu i umiejętność wykorzystywania swojego dziecięcego uroku do osiągania korzyści. Ada ma największy staż, jeśli chodzi o podróżowanie, ale swojej wyprawy do Brazylii nie pamięta, bo miała wtedy jakieś dziesięć miesięcy. I tyle. To nasz taki zestaw podstawowy – czasem latamy z naszymi rodzicami, czasem z rodzeństwem, ale nie tym razem. O podróżowniu z dziećmi można powiedzieć naprawdę wiele, więc jeszcze postaramy się do tego tematu nawiązać w dalszej części naszej opowieści. Wróćmy do Wrocławia i autokaru Sindbad. Myślałem, że oferta tej firmy adresowna jest głównie do pracowników z naszego kraju, którzy postanowili wypłatę odbierać w Euro albo Funtach, ale nie mają ochoty albo możliwości przemieszczania się do Ziemii Obiecanej własnym autem. Zadaję sobie sam pytanie: po co więc teraz z trójką małych dzieci pakujemy się na CAŁONOCNY kurs do Amsterdamu? Odpowiedzi należy poszukać trochę wcześniej.
---Wrocław, sierpień 2016--- - Marta, wiesz, dobre ceny do Panamy. Z Amsterdamu. - Na kiedy? - Luty, ferie zimowe. - Stać nas? - Yyy chyba tak, wiesz co to oznacza? - Wiem. Bierz!
---Wrocław, lipiec 2016--- - Oh, we will miss you so much. We love you, we love Poland! – powiedziała Helen - Girls, don’t cry, this is not the end – odpowiedzieliśmy - You have to visit us in Panama – dodała Bridget (wówczas jeszcze nie wiedziała, że następne ŚDM będą w Panamie) - Yes, of course – odpowiedzieliśmy
Takie rozmowy na pożegnanie to strasznie słaba rzecz. W zasadzie nie ma znaczenia, czy rozmawiamy z nowymi znajomymi, których spotkaliśmy podczas weekendu w Karkonoszach, czy mówimy to ludziom, z którymi spotkaliśmy się ten jeden jedyny raz w życiu i najpewniej nigdy więcej tego nie zrobimy. Pamiętam, jak w Rio dziękowaliśmy za gościnę Carolinie z dzielnicy Botafogo i zapraszaliśmy do rewizyty we Wrocławiu. Oczywiście zapewniali, że chętnie skorzystają, jeśli AKURAT będą w Europie, ale obie strony zdawały sobie sprawę jak bardzo kurtuazyjne było to zaproszenie. Tak miało być i teraz, ale gdy tydzień później zostało ogłoszone, że następne ŚDM będą właśnie w Panamie, wiedzieliśmy, że musimy tam pojechać. W zasadzie nie wiedzieliśmy jak, gdzie i na jakich zasadach, ale Panama była dopisana do naszej listy. Przez tydzień czasu gościliśmy we Wrocławiu dwie panamskie siostry – Helen i Bridget. Przyjechały tutaj na pierwszą część Światowych Dni Młodzieży i przez siedem dni mieszkały z nami pod wspólnym dachem. Pokazaliśmy im jak żyjemy, co jemy, co robimy w wolnym czasie, ba, nawet zabraliśmy na rodzinne przyjęcie do moich rodziców. Nasze dziewczynki je pokochały, a Helen starała się każdego dnia nauczyć nowych zdań po polsku, aby móc wprost porozumieć się z Adą i siostrami. W lipcu nie bardzo wiedzieliśmy, czy może kiedyś jeszcze się spotkamy...
---Wrocław, grudzień 2016, wigilia--- Gdy już było wiadomo, że cały plan wyjazdu ma szanse być zrealizowany, trzeba było jakoś powiedzieć o tym naszym córeczkom. Wybraliśmy więc opcję świąteczną, akurat mieliśmy spędzić święta z moją siostrą i jej rodziną oraz moimi rodzicami. I tak oto, po odpakowaniu wszystkich prezentów „od aniołka” nasze córeczki dowiedziały się, że jest jeszcze jeden prezent, jakiś dziwny, bo w komputerze. A w komputerze był filmik, nagrany przez Bridget i Helen, na którym mówią (po polsku): „Czekamy na Was!”. Nasze dziewczynki nie do końca zrozumiały. Reszta obecnych również.
--- W ten oto sposób po trzydziestu minutach w autobusie 122, dwunastu godzinach w autokarze Sindbad, jednym dniu i jednej nocy w Amsterdamie, 30 minutach w pociągu na lotnisko, kilkunastu godzinach w samolotach na trasie Amsterdam-Frankfurt-Bogota-Panama City, w końcu jesteśmy na miejscu. Jesteśmy okropnie zmęczeni. Wstaliśmy tego dnia wcześnie rano, na nasz europejski czas jest gdzieś szósta rano dnia następnego, a my wytaczamy się z ostatniego tego dnia samolotu na stary, lekko brudny terminal Tocumen (PTY). Szybkie sprawy wizowe, o dziwo żaden plecak nie został zgubiony i mamy komplet na sobie. Rozsuwają się drzwi do hali przylotów i wita nas ogromna, fioletowa, przyozdobiona koralikami plansza „Witamy Was!”. Stoją Helen, Bridget, Yithzak (narzeczony Bridget) i Elio (ich tato). Przyjechali po nas w środku nocy z Colón, busikiem z napisem Parroquia San José – Colón. Uściski, radość, łzy wzruszenia (dorośli) i zmęczenia (dzieci). Toczymy się w stronę drzwi wyjściowych z terminala, które leniwie rozsuwają się przed nami i uderza nas fala gorąca. Powietrze, które mimo, że jest prawie pierwsza w nocy lokalnego czasu, jest gorące, lepkie, pachnące tak, jak je zapamiętaliśmy odlatując ostatnim razem z upalnej Malezji. Helen się śmieje i mówi po polsku „gorąco”. Pytamy jak to się mówi po hiszpańsku. „Está calor” pada odpowiedź. Odtąd każde nasze ciepłe wakacje będą się zaczynały od tego jednego zwrotu.
Wymarzone wakacje w Colón
Colón - miasto w Panamie, nad Morzem Karaibskim, u północnego wejścia do Kanału Panamskiego, ośrodek administracyjny prowincji Colón. [...] Miasto o dużym znaczeniu gospodarczym. Ośrodek handlowy (jedna z największych w świecie stref wolnocłowych). [...] Miasto to jest miejscem akcji noweli Henryka Sienkiewicza "Latarnik" z 1876 roku. Tyle Wikipedia. Wiele się nie dowiedzieliśmy o miejscu, do którego mamy pojechać. Sprawdziliśmy jeszcze portale anglojęzyczne, i zrobiło się nieco ciekawiej. Angielska wersja Wikipedii opowiada, że miasto było piękne, rozwinięte, prestiżowe. Ale to kiedyś. Potem zaczęły się przewroty, elita z miasta wyjechała i miasto podupadło. Ale od 2014 trwa renowacja, czyli nie jest tak źle, prawda? Sprawdzamy dalej... może Wikitravel? Tutaj też wiele nie ma, no może poza jednym akapitem: "Colon is a very dangerous city, and rarely on the tourist itinerary due to the risks of becoming the next victim. Walking around is not advisable." Wspaniale. Albo ten: "Columbus Cathedral. Beautiful Catholic church that's worth a picture, but don't leave the taxi and walk around there. Roll down the window and take the picture, then quickly roll it back up again!"
Żeby nie było wątpliwości - powyższe zdjęcia zrobiłem w samym centrum miasta, przy głównym deptaku. Ale do samego Colón wrócimy innym razem.
--Wrocław, styczeń 2017, Whatsapp-- Helen: co chcecie robić w Panamie? My: nie wiem, chcemy Was odwiedzić, może coś jeszcze do tego. Helen: ok, pomyślimy, macie jakieś rzeczy, które koniecznie byście chcieli robić? My: koniecznie plaże, może jakies wyspy (Bocas albo San Blas), coś w interiorze Helen: ok, wszystko załatwimy My: ? (kilka dni później...) My: Helen, czy jak będziemy w Waszej okolicy, to jakieś hostele tam macie? Helen: nie nie, będziecie mieszkać u nas My: O to miło. A jak długo będziemy mogli u Was zostać, tak byśmy sobie plany ustawili. Helen: Tak, możecie u nas zostać.
I jak tu coś zaplanować, jeśli na pytanie "jak długo" odpowiedź pada "tak". Po paru podejściach ja się poddałem i stwierdziłem: trudno – tym razem nie od nas będzie zależało to co robimy, jedziemy w gości, dostosujemy się do ich planów. Owszem, tropikalnych wysp nie odpuszczę, a reszta niech będzie tak jak im się podoba.
--Panama City, 28.02.2017, godzina po północy-- Pakujemy się do parafialnego busika, czeka nas transfer do Colón. Tyle wiemy. Jest noc, jest ciepło, końcówka karnawału. Oznacza to liczne kontrole na drodze, w tej części świata koniec karnawału jest obchodzony bardzo hucznie. Co ciekawe na widok busika oznakowanego jako parafialny policjanci tylko machają ręką i puszczają nas dalej bez jakiejkolwiek kontroli. Tym sposobem po kolejnej godzinie jesteśmy na miejscu. W zasadzie powoli nie chce nam się spać, ale naszym gospodarzom z pewnością tak, więc ustalamy, że śpimy do 8, a potem śniadanie i "aktywnie spędzony dzień", i że pojedziemy "na farmę". Dobra, może być i farma, przynajmniej nam się jetlag wyreguluje. Rodzinny dom naszych przyjaciół mieści się na jakimś osiedlu na przedmieściach. Jest relatywnie mały, przynajmniej takie wrażenie się odnosi zaraz po wejściu. Jest potwornie gorąco, mimo tego, że mamy środek nocy. Helena prowadzi nas do pokoju, który dostaliśmy do dyspozycji. Pokoju, w którym jest klimatyzacja (jedyne takie pomieszczenie w tym domu) oraz dwa łóżka 90x200cm. No ok, jest jeszcze kawałek podłogi, żeby plecaki rzucić. I tyle – to przestrzeń dla naszej rodziny. Nic to, oddali nam najlepszy pokój, nie wolno narzekać. Gramy w łóżkowy tetris i bynajmniej nie ma to nic wspólnego z igraszkami w alkowie. Łóżka stykają się ze sobą, będzie łatwiej jakoś nam to opanować: na jednym łóżku, poprzecznie, Tosia, Ola, Ada. Tosia „w nogach”, ale głowy skierowane mają do krawędzi łóżka. Inna opcja nie przejdzie, Ada nie znosi gdy ktoś ją dotyka w nocy, Oli jest wszystko jedno, będzie robiła za "bufor". Drugie łóżko bierzmy my, trzeba jakoś podwinąć nogi, bo inaczej zderzymy się z nogami Tosi. Masakra, nie wiem ile nocy tam wytrzymam. Na razie jedziemy na zmęczeniu, a potem się zobaczy.
Wstajemy "wypoczęci" i gotowi na zwiedzanie wspaniałych okolic Colón. Tego dnia darowali nam jeszcze plażowanie, w planach mamy za to wizytę na farmie oraz "canopy". W sumie to nie wiemy jak ma się "canopy" do farmy, mi osobiście "canopy" kojarzy się z "canopy walk" w koronach drzew, ale co tam. Jedziemy w stronę centrum Colón, ale dziś jeszcze nie spotka nas ta wyjątkowa przyjemność zwiedzenia urokliwej starówki w stylu kolonialnym. Skręcamy w lewo i po chwili parkujemy na początku jakiejś farmy. Dziewczyny idą zapłacić za wstęp, tłumaczą, że Ola i Ada nie będą mogły korzystać ze wszystkich atrakcji, ale coś dla nich wymyślimy. Nam to w sumie jest wszystko jedno, jesteśmy na wakacjach.
Przystępujemy do zwiedzania farmy. A raczej do czekania na zwiedzanie, ponieważ, jak to przystało na panamskie standardy, osoba, która ma nas oprowadzić, praktykuje "panamenian hour” więc przyjdzie, jak jej się zachce. W końcu przychodzi i ruszamy na zwiedzanie. Delikatnie rzecz ujmując: szału nie ma. Namiot z motylami, kozy, krowy, owce. Można karmić owce i kozy, co w zasadzie nawet nie jest atrakcyjne dla naszych córek – trudno się dziwić, w samym Wrocławiu jest kilka takich miejsc, gdzie można karmić kozy. Krowy też w Polsce mamy, ale nic, zabrali nas na wycieczkę – trzeba się dostosować.
Kończą się kozy i przyjeżdża do nas traktor z przyczepką, na której są siedzenia. No to siadamy i ruszamy dalej. Po 15 minutach mijamy górkę z jakąś konstrukcją ze stalowych rur i dojeżdżamy do sporego rozmiaru wiaty. No i w końcu dowiadujemy się, po co tutaj przyjechaliśmy. Po pierwsze – nie jest to atrakcja dla dzieci więc Ola i Ada nie mogą iść. Po drugie – cała atrakcja ma charakter ciągły; jak już zaczniemy, to nie można przerwać. Szybka wymiana spojrzeń i zastanawiamy się z Martą, które z nas idzie, a które zostaje z dziećmi. W tym miejscu Elio (tata Bridget i Helen) zgłasza się, że on może zostać te pół godziny z naszymi dziewczynkami. Dziewczynki się zgadzają, wprawdzie będzie to bariera językowa, bo ani on po polsku, ani one po angielsku, ale skoro obie strony godzą się na to rozwiązanie to nie mamy zamiaru ich powstrzymywać. Reszta ekipy musi podpisać jakieś kwity (pewnie "robię to na własne ryzyko"), dopasować uprząż, kask oraz rękawice. Jedna rękawica ma przyklejony kawał skóry o grubości 2cm. Chyba już wiem, co to za "canopy". Po dojściu na szczyt górki wiemy już, co w Panamie oznacza "canopy". Po naszemu jest to tyrolka. Sama w sobie atrakcja w Polsce jest ostatnimi czasy dość znana, w każdej miejscowości turystycznej można spotkać parki linowe, małpie gaje i inne takie atrakcje. Ale ta tyrolka jest zupełnie inna. Po pierwsze – składa się z 5 odcinków, nie ma odwrotu w trakcie, ponieważ poszczególne stacje pośrednie są niedostępne drogą lądową. Po drugie – zjazd odbywa się po dwóch linach, na obu linach są bloczki. Po trzecie – rękawica służy do hamowania, gdyby za szybko przyszło nam śmigać po linie. Robią z nas grupkę około 14 osób, sami dorośli, Tosia i jakiś chłopiec w jej wieku. I dwóch instruktorów – jeden jedzie pierwszy i pomaga zejść z liny na końcu odcinka, drugi zamyka stawkę i przypina wszystkich na starcie. Czyli wszystko fajnie, całkiem dobrze zorganizowane, bezpieczne. Aha, zapomniałem dodać, że odcinki liny mają po kilkaset metrów, a najdłuższy z nich przebiega radośnie nad taflą jeziora.
Przebrnięcie atrakcji zajmuje nam nie pół, a półtora godziny. W połowie atrakcji okazuje się, że nie jest to dobra atrakcja dla siedmiolatki, z pomocą przychodzi jeden z instruktorów, który przez dwa ostatnie odcinki będzie konwojował oboje dzieci. Ślad po przytarciu liną szczęśliwie zniknie po parunastu tygodniach. Hasło "Tosia, nie hamuj", które słychać na filmiku, do dzisiaj jest przywoływane przez naszych znajomych, którym opowiadaliśmy już tę historię.
Młodsze dzieci zachwycone, Elio ogarnął temat – nie wiem jak on to zrobił, ale małe dziewczynki pokochały aplikację WhatsApp i zestaw kolorowych emotek. W ramach wizyty jemy obiad na farmie. Patacones z kurczakiem, w sumie to nawet dla nas nowość. Kurczak zbrzydnie nam dopiero za kilka dni. Po obiedzie atrakcja dla dzieci – przejażdżka na koniach.
Po konikach pada pytanie: "czy coś jeszcze chcecie zobaczyć?". Do tego też będziemy musieli się przyzwyczaić – nasi wspaniali gospodarze nie mają na nas dokładnego planu i chcą być jak najbardziej dostosowani do naszych potrzeb. Inna sprawa, że my tych potrzeb do końca nie mamy zdefiniowanych. Mamy tu zostać do niedzieli, więc czeka nas jeszcze kilka ciekawych dni.Ash Wednesday Pamiętacie, że wcześniej zwracałem uwagę na to, że jest koniec karnawału? No to karnawał się skończył, przynajmniej formalnie, a wraz z jego końcem pojawiła się Środa Popielcowa. W Polsce jeden z tych dni, gdzie frekwencja w kościołach jest wyższa niż zwykle, ale poza tym to jest szaro, buro, smutno, "prochem jesteś" itd. Oczywiście, jest to dla nas ważny dzień, ale jak nas poinformowano, do kościoła pojedziemy wieczorem, na 18-tą, więc nie mamy się tym teraz martwić. Tymczasem wraz z nastaniem dnia Elio (ojciec) zrobił masę jedzenia, spakował wszystko do naszego parafialnego busika i powiedział, że jedziemy na plażę. Tego też jeszcze nie przerabialiśmy, ale przecież nasze "wymarzone wakacje w Colón" obfitują w niespodzianki. Colón leży nad morzem, ale nie ma tutaj plaż. No, może są, ale nikt tam nie będzie się zatrzymywał. Trzeba jechać dalej – no to jedziemy.
Jeszcze w domu smarujemy siebie i dzieci kremem z filtrem 50, z czasem wyjdzie, że to za mało jak na naszą bladą cerę i mocne karaibskie słońce. W busiku atmosfera jest dość luźna, dziewczynki nasze śpiewają Sofija, Panamki się śmieją, bo przecież jest to piosenka po hiszpańsku, a nasze córki pojęcia nie mają co śpiewają. W tym czasie my obserwujemy świat za oknem – okolica jest biedna, pola i palmy, górki, jakieś oczko wodne, co jakiś czas kilka domków. Generalnie rzecz ujmując – SYF. Zepsuł się samochód? – spoko, zostaw go na poboczu na najbliższe 20 lat. Masz 40 opon? - no problemo, zostaw je w rowie, obok przecież leży 5 metrów sześciennych gruzu. No kurcze! – taki piękny kraj, a taki brudny. Naszym celem jest, jak się okazuje, Playa La Angosta. Dziwne miejsce (jak się później wyjaśni – to kwestia dnia, w którym się tu pojawiliśmy). Ogólnie to poza palmami w naszym otoczeniu to raczej bym powiedział, że jesteśmy nad jakimś zbiornikiem retencyjnym w Polsce – brudny piach, woda jak w jakimś jeziorze. Kilka zadaszonych stolików, żywego ducha przy nich, jednak gdy zajmujemy jeden z nich od razu pojawiają się inkasenci celem pobrania opłaty za rezerwację miejsca. No nic, ja marudzę, ale dzieci zachwycone.
Dziewczynki szybko dobierają sobie "opiekunów", Ola która angielskiego nie zna, szybko łapie, że ma wołać "Papa, swim!, swim!". Wszystkim zabawa się podoba, mi trochę brakuje przestrzeni, żeby się położyć i odpocząć, ale grunt, że jesteśmy razem i bawimy się dobrze.
Po plażowaniu jedziemy kawałek dalej do Portobelo, gdzie na środku drogi grupa przebierańców karnawałowych blokuje ruch. Pytamy jak to możliwe, że przecież dzisiaj jest Środa Popielcowa, a nie karnawał. Odpowiedź jest ciekawa – tutaj karnawał trwa kilka dni dłużej, niby już nie ma zabaw, ale przebierańcy (diabły) paradują na ulicach jeszcze kilka dni. Taka sytuacja. Same Portobelo znane jest z tego, że odwiedzają je turyści oraz z figury Czarnego Chrystusa i ruin fortów. Zwiedzamy kościół, forty i wracamy do Colón.
I teraz następuje najdziwniejsza część dnia. Z początku nie zapowiada się źle, mamy jechać na 18-tą do kościoła na mszę. Tutaj, nieopatrznie, przyjęliśmy polskie założenia, że msza potrwa około godziny i będziemy wracać do domu. Tylko, że to Panama, a nie Polska. Różnica jest zasadnicza.
Nasi gospodarze, co z resztą widać na busiku, należą do parafii św. Józefa, więc musimy jechać do ścisłego centrum Colón (chociaż inny kościół jest na naszym osiedlu). Parkujemy pod kościołem i przez głowę przelatują mi szybko następujące myśli: "o matko, jaki syf", "gdzie jest ten kościół, to ten dziwny budynek?" oraz "co to za kolesie z gwizdkami przebrani za diabły i paradujący jak w czasie karnawału w Rio". Trzecia myśl związana jest z tym, co dzieje się na ulicy – wszędzie pełno jest przebierańców, czerwonych diabłów, którzy skaczą i robią hałas. Oczywiście selfie z diabłami musi być, Adusia wprawdzie trochę nie jest przekonana co do miłych panów diabłów, ale ostatecznie fotka odbywa się bez paniki.
Wchodzimy do kościoła, który mieści się na pierwszym piętrze w budynku, obok którego zaparkowaliśmy. Sala jest duża, ludzi sporo, okna otwarte, za oknami diabły skaczą i robią hałas. Jest 17:55 i nie zanosi się na to, żebyśmy mieli wkrótce zaczynać. O 18:10 pojawia się proboszcz, staje z tyłu kościoła i wita się z ludźmi. Około 18:30 zaczyna się msza planowana na 18:00. Msza, cóż, odbywa się w atmosferze lekkiej swawoli liturgicznej, ale może w tym kraju tak mają. Kazanie, po hiszpańsku, długie, z tonu księdza i śmiechów na sali wnioskuję, że lecą anegdotki do anegdotki i tematy poboczne. Z ciekawostek: zdecydowanie inaczej tutaj wygląda obrzęd sypania popiołem, bowiem tutaj popiół to popiołowe błotko, którym ludzie są smarowani po czole. Około 20-tej zbliżamy się powoli do części ze znakiem pokoju i tutaj, niestety, proboszcz startuje między ławki i musi każdego uściskać. Kolejne 15 minut. Nasze dzieci, które biologicznie jeszcze są w europejskiej strefie czasowej (czyli jest dla nich już po północy), dobite dodatkowo fizycznie plażowaniem, leją się nam przez ręce i śpią snem sprawiedliwego. Kończy się rozdawania Komunii, czas na ogłoszenia. Helen mówi: "Get ready, you will have to go to the middle of church and we’ll introduce you". Że co?! Budzimy dzieci, Tosia obudzona i zła, Ola obudzona i ryczy, Ada śpi. Wywołują nas na środek kościoła i zaczyna się opowieść: że Helen i Bridget były u nas, że Światowe Dni Młodzieży, że to, że tamto. Ksiądz mówi po hiszpańsku i zamiennie po angielsku, i w pewnym momencie daje mikrofon Marcie "now you can say something to our parish". Marta uruchamia żelazne zapasy błyskotliwości i wygłasza kilka lekkich i miłych zdań. Wracamy do ławki. Msza się kończy. Uff.
W Colón jest ciemno, gorąco, diabły gdzieś tam pogwizdują na ulicy. Nam burczy w brzuchach, ale nic nie mówimy. Panamczykom też burczy, a Helen wpada na pomysł, aby swoim łamanym polskim zapytać Tośkę "co chcesz jeść". Tosia, która lekko odżyła, uruchamia swój dość skąpy zestaw słów, które zna po angielsku. Niestety, pierwsze na liście z kategorii "jedzenie" jest słowo chicken.
Po następnej godzinie padamy nieprzytomni naszym pokoiku. Jutro płyniemy na jakąś wyspę i idziemy na "small panamenian party". Nie, w Colón nie mają dla nas taryfy ulgowej.Żar tropików Dzisiaj znowu plażowanie, lecz dla odmiany jedziemy gdzieś dalej. Naszym miejscem docelowym jest Isla Mamey, która jest położona jeszcze dalej od Colón niż Portobelo. Powiedzieli nam, że w stroje plażowe będziemy mogli przebrać się na miejscu oraz, że będzie tam obiad. Układ całkiem niezły, nie dopytujemy o szczegóły. Wsiadamy, rzecz jasna, do naszego parafialnego busika i ruszamy w trasę. Scenariusz się powtarza, impreza w samochodzie, miło i wesoło, za oknem ładnie i syfnie zarazem. Mijamy Portobelo, dzisiaj już nie ma śladu po karnawałowych imprezach. Jedziemy dalej, Elio zaczyna zwalniać, ewidentnie kogoś szuka. Pierwszy telefon – nic. Pytamy miejscowych – dalej nic. Drugi telefon – nic. W końcu skręcamy z drogi i wjeżdżamy w małe osiedle. W Brazylii powiedziałbym: favela. Chociaż podobno w favelach jest nawet czysto i ładnie, a tutaj zdecydowanie nie. Parkujemy naszego busa, wysiadamy, przychodzi facet i mówi, że będziemy mogli się przebrać w jego domu. W domu warunków nie ma na robienie zdjęć, za to są przed domem, a wygląda tam mniej więcej tak:
Stroje przebrane, z toalety strach było skorzystać. Szczęście, że w tych upałach dziewczynki jakoś rzadziej upominają się o załatwienie potrzeb fizjologicznych. Znowu na coś czekamy; w zasadzie w Panamie jest to normalne, że trzeba czekać. W końcu ktoś przychodzi, wsiada do łódki, odpala silnik, wylewa wodę, podpływa do molo, pomaga wsiąść. Zakładamy kamizelki, wszyscy – dorośli i dzieci. Wszyscy takie same. Myśl #1: "przecież jak mi Ada w tej kamizelce wypadnie, to nic jej ta kamizelka nie da". Myśl #2: "ale przecież będziemy płynąć do jakiejś zatoczki".
Płyniemy do zatoczki – dziewczynki niekoniecznie szczęśliwe, bo chlapie, trochę buja, ale jakoś damy radę. Tubylcy mówią, że musimy obrać drogę przez tunel – rzeczywiście, wygląda to jak kanał w lesie namorzynowym – świetne miejsce, łódka płynie bardzo wolno, wszystkim się podoba. Selfie, filmiki, zdjęcia – każdy ma czas na zrobienie użytku ze smartfona.
Tunel się kończy, i pojawiają się kolejne myśli - #3 "o kurcze, ale fale, ale chyba nie płyniemy w tamtym kierunku" oraz po chwili #4 "no chyba ich całkiem już porąbało, zaraz powypadamy z tej nędznej łajby". Ola i Ada są porządnie przestraszone. Ok, przerażone to bardziej odpowiednie słowo. Cały "rejs" przez naprawdę duże fale trwa może 3 minuty, ale średnio podoba mi się myśl powrotu tą samą drogą. A powrót będzie konieczny, gdyż nasi tubylcy zwinęli się ze swoją motorówką gdzieś znów w te wielkie fale. Podobno pojechali po nasz lunch...
Isla Mamey okazuje się być całkiem miłymi miejscem, jednak ma pewne mankamenty. Pierwszy mankament tego miejsca to droga dojazdowa. Drugi – opłata klimatyczna: momentalnie po przybyciu na brzeg przychodzi do nas inkasent i zakłada nam papierowe opaski na nadgarstek. Przy okazji zakładania opasek musi odkleić papierek od powierzchni klejącej, i co z nimi robi? Ano po prostu rzuca sobie pod nogi. A potem ja się zastanawiam, skąd w tym kraju taki syf.
Wracając do mankamentów tego miejsca: trzeci mankament to żyjątka. Położyliśmy ręczniki pod drzewem, już mam powiedzieć dziewczynkom, żeby siadały, a tutaj pajączek nam się objawia. Inkasent stwierdza, że jest on niebezpieczny. Może i nie jest, ale nie chcemy sprawdzać. Elio, bohater, eskortuje pajączka wgłąb wyspy.
Czwarty mankament to miejsce do pływania – jest jeden "basen", w którym nie ma fal, ale jest on daleko od miejsca, gdzie można w cieniu odpocząć, więc musimy kursować z jednego miejsca w drugie - albo pod palmami, albo w wodzie. Spytacie po co siedzieć w cieniu skoro się przyjechało w tropiki? Już odpowiadam: oboje z Martą opalamy się "na raka", i zdaje się, że ta cecha została całkiem dobrze odziedziczona przez nasze córki. Ola wprawdzie jakoś się broni (albo może mniej wychodzi na słońce), ale Tosia i Ada, mimo dokładnego i intensywnego smarowania kremem SPF50 zaczynają narzekać na piekące ramiona. Dziwne, przecież dokładnie były posmarowane, no i przecież nie są cały czas na słońcu. I wczoraj przecież nie było aż tyle tego słońca, więc co jest grane?! No tak, ale nie jesteśmy w Polsce, tylko całkiem blisko równika. Że też nie dało nam do myślenia to, że nasi panamscy przyjaciele pływali w morzu w bluzkach z długim rękawem...
Przychodzi pora lunchu. Łódka przywozi nam parszywe kurczaki z frytkami i jeszcze bardziej parszywe hamburgery z frytkami. Nie, jedzenia w tym kraju dobrego nie mają. Po lunchu mamy jeszcze trochę czasu na zdjęcia, po których, ku radości Ady i Oli, wsiadamy do łodzi. Tym razem, dzięki Bogu, kierunek jest inny od poprzedniego, przez co fale są ciut mniejsze. Krążymy po płyciźnie, wśród jachtów, które wyglądają na porzucone od wielu lat i szukamy żółwi. Żółwi nie ma, ale też jest fajnie. Pytają, czy chcemy przebrać się ze strojów kąpielowych, ale stroje na szczęście są "prawie" suche i z czystym sumieniem możemy odmówić sobie wizyty w raz już odwiedzonym przybytku.
Akcja "busik", i do domu. Prosimy, aby podrzucili nas do supermarketu, obiecaliśmy, że ugotujemy im coś polskiego. Wizyta w markecie jest dla nas też odkrywcza, gdyż: - jest drogo - mają tutaj kremy do opalania SPF100+ (cóż, trudno się dziwić) - jest bardzo drogo - nie mają tutaj białego sera (chcemy zrobić im pierogi ruskie) - o kurcze, ale tutaj drogo - sprzedają tutaj lody w 10-litrowych wiadrach - do licha, tak mało kupiliśmy, soczek, krem, wodę, mąkę, ziemniaki i wyszło $100?
Tak, to nie jest kraj dla biednych ludzi. Ale o tym w innej części opowieści.Kanał, ale tylnym wejściem O Kanale Panamskim powiedziano już bardzo wiele i w Internecie można znaleźć prawie wszystkie szczegóły. Ale czy na pewno? Wiemy, że kanał próbowali budować Francuzi, ale wykończyła ich malaria. Wiemy, że kanał wybudowali Amerykanie, ale raczej niekoniecznie siłą własnych rąk. Wiemy, że kanał to w zasadzie główne źródło utrzymania Panamy (kanał sam w sobie i inwestycje z nim powiązane). Przejście przez Kanał nie jest tanie, stawki są dość elastyczne. W uproszczeniu: powiedz nam co przewozisz, a my ciebie wycenimy. Bywa i tak, że za jeden statek trzeba zapłacić $600.000. Droga atrakcja, ale jak ci się nie podoba, to sobie płyń dookoła Ameryki, taniej cię to nie wyjdzie. Chwilowo Panama ma monopol na ten biznes, ale jak Chińczycy zbudują sobie drugi kanał w Nikaragui, to zrobi się w Panamie mniej wesoło. Jest jeszcze przejście od północy, ale chwilowo Kanada tego połączenia nie chce uwolnić. Zostaje więc monopol w Panamie.
Wracając do Kanału, to z jednej strony mamy wejście w Colón (i tam pierwsze śluzy), potem naturalne jezioro Gatun, potem śluzy, potem sztuczna część kanału i na końcu trzecie śluzy w Miraflores, nieopodal Panama City. Wzdłuż kanału poprowadzono linię kolejową, która poza kilkoma kursami pasażerskimi (tanimi dla miejscowych, drogimi dla turystów) służy do przewozu kontenerów – to dla tych, którym taniej wyszło rozładować statek Colon, przewieźć kontenery koleją i załadować na inny statek po drugiej stronie.
Kanał można zwiedzać – zarówno w Miraflores jak i w Gatun są "visiting center", gdzie po uiszczeniu opłaty można przy odrobinie szczęścia zobaczyć, jak statek przechodzi przez śluzy. Ale jak akurat statku nie będzie, to nic nie zobaczycie. Kończąc rozważania teoretyczne należy nadmienić, że Kanał dzieli Panamę na część dwa kawałki. Swoją drogą to też zabawne, że dla Panamczyków nie ma czegoś takiego jak Ameryka Północna i Ameryka Południowa, ich w szkole uczą, że Ameryka jest jedna. Ale skoro już Panama jest podzielona przez kanał, to jak wygląda przemieszczanie się na drugi brzeg? Otóż, po stronie Panama City sprawa jest prosta, ponieważ mamy dwa mosty – Americas i Centenario. Natomiast po stronie Colón nie ma nic. Chwilowo. Aktualnie budują tam ogromny most (jak popatrzymy na mapę, to powiemy: donikąd), ale ponieważ mostu na razie nie ma, to trzeba sobie jakoś radzić. Pierwszą z metod jest mały prom, który pływa między dwoma brzegami kanału. Druga z metod, niestety dość nieprzewidywalna, to przejazd przez śluzy. Tak, zdarza się, że kanał otwierany jest dla ruchu kołowego i samochody (nie tylko małe osobówki) mogą przejechać przez zamknięte śluzy. Nam się udało przejechać tak w jedną stronę, ale nie wiem kiedy można próbować tej formy transferu na drugi brzeg.
Tyle teorii. Praktyka jest taka, że Elio, czyli tata Helen i Bridget, pracuje w Kanale (na Kanale?). Co ważne: z uwagi na znaczenie gospodarcze Kanału, w Panamie panuje przekonanie, że jeśli ktoś w tej firmie (obsługującej Kanał) pracuje, to jest to "coś" i można się tym chwalić, tak samo jak "mój tata jest policjantem/strażakiem" itp. Aktualnie Elio pracuje w dziale IT/łączności, natomiast przez wiele lat pracował jak strażak (czyli mamy combo: "mój tata jest strażakiem i pracuje w Kanale"). No to wjechaliśmy na teren Kanału i pojechaliśmy do remizy strażackiej.
Przy każdej z trzech śluz (Gatun, Gamboa, Miraflores) Kanał utrzymuje własną jednostkę ratownictwa medycznego i ogniowego. Strażacy są przeszkoleni jako ratownicy medyczni i dysponują karetką oraz wozem strażackim. Obecność jednostek pożarniczych nie powinna dziwić – różne rzeczy przewozi się na statkach i czasami trzeba dodatkowo zabezpieczyć taki transfer. Na przykład podczas przejścia tankowca (z ropą/gazem itp) straż pożarna musi być w gotowości przy samym kanale (czyli nawet nie w remizie na terenie śluz). Oczywiście w bezpiecznej odległości ("in case of kha-boom we don’t want to be very close"). Strażacy w takiej remizie są jak jedna wielka rodzina, spędzają tam dużo czasu w ramach swoich dyżurów, śpią, gotują, ćwiczą fizycznie itp. Elio jest dobrym przyjacielem obecnego dowódcy tej jednostki, stąd chyba bardzo ciepłe przyjęcie, jakie nam zgotowano. Cała ekipa strażaków pokazuje nam remizę, wyposażenie, wozy, opowiadają o swoim życiu i o pracy. Zwiedzamy wszystko co się da, a na koniec dowódca mówi, że ma dla nas niespodziankę!
Niespodzianka jest super – wsiadamy do wozu bojowego i na sygnale (a jakże!) robimy rundę honorową po terenie kanału. Mijamy domki, w których mieszkali Amerykanie zarządzający kanałem, zanim naród panamski grzecznie im za to podziękował, plac manewrory, korty. Super wycieczka. Na koniec obowiązkowa fotka z całą ekipą i żółtym wozem strażackim.
Już mamy odchodzić, gdy Szef woła Martę, wręcza jej pamiątkowe naszywki i mówi "now you are in our family". Wspaniale.
Uradowani wizytą na terenie Kanału wsiadamy do naszego busika, aby przeprawić się promem na drugi brzeg. Tam, generalnie, nic ciekawego nie ma. Jest opuszczona amerykańska baza wojskowa (Fort Sherman), do której absolutnie wchodzić nie można. Jak się minie bazę, to można dojechać do San Lorenzo, miejsca historycznego, pozostałości fortyfikacji które niegdyś strzegły tych wód. Widać, że jest to miejsce typowo nastawione na turystów ze statków wycieczkowych, którzy opuścili swoje kajuty i w ramach wycieczek fakultatywnych zwiedzają okolice Colón. Fort podobny jest do tego w Portobelo, więc zwiedzanie kolejnej identycznej atrakcji nie podoba nam się za bardzo. Przynajmniej Ada znajduje zupełnie nowe opakowanie kremu z filtrem 100+, zawsze to $30 w kieszeni. Wracamy do busika i aby udać się na prom, jednak po paru minutach stania w kolejce okazuje się, że śluzy zostały otwarte dla ruchu kołowego i czeka nas dość unikalne(?) doświadczenie przejechania samochodem w poprzek urządzeń odpowiedzialnych za działanie Kanału Panamskiego. Przejazd odbywa się przez pierwsze bramy starych śluz (kilka lat temu uruchomiono dodatkowe śluzy, większe).
Tym sposobem wracamy na stronę Colón i jedziemy do portu na obiad. Pierwszy pomysł to podobno bardzo dobra restauracja rybna nieopodal kościoła (czyli w znanym nam miejscu), ale tam o tej porze dnia wiele asortymentu już nie ma. Szybka decyzja – jedziemy w inne miejsce. Tym razem wiozą nas do restauracji w miejscu, gdzie cumują statki wycieczkowe. Restauracja wygląda stosownie do reprezentacyjności miejsca, w którym się znajdujemy, oraz ma ceny również stosowne. Zamawiamy, niestety, za dużo jedzenia, bo przez te kilka dni nasze dzieci jeszcze nie przestawiły się na kuchnię panamską. Trudno – musimy z Martą wszystko sami zjeść, ale trzeba przyznać, że ceviche w tym miejscu będą najlepszymi, jakie udało nam się zjeść podczas całego pobytu w Panamie.
Na koniec dnia czeka nas jeszcze jedna atrakcja, długo zapowiadana jako Panamenian Party. Warto na to spojrzeć jak na pewne doświadczenie tego, jak Panamczycy żyją i świętują. Otóż, impreza to 50-te urodziny ciotki Yithzaka (narzeczonego Bridget). Oczywiście jesteśmy wszyscy zaproszeni. Impreza ma się odbyć u ciotki w domu, ale ciotka o tym nie wie – ma przyjść i się zdziwić. Impreza planowana jest na 19:00. O 19:00 dziewczyny mówią, że mamy się powoli szykować do wyjazdu, ale najpewniej i tak będziemy pierwszymi gośćmi. Dojeżdżamy na miejsce o 19:40 i rzeczywiście jesteśmy pierwszymi gośćmi. Pozostali goście schodzą się do 21:00. Ciotka pojawia się o 22:00 – nie muszę dodawać, w jakim stanie o tak później godzinie są nasze dzieci - jedyne czego szukają to miejsca, aby się położyć. I tutaj kolejna obserwacja różnic kulturowych: w Polsce, przynajmniej wśród naszych znajomych, generalnie zwraca się uwagę na dzieci. Jak dzieci robią się zmęczone, a jesteśmy u kogoś w gościach, to albo próbuje się dzieci uśpić tymczasowo w miejscu imprezy, albo grzecznie zwija się do domu. Tutaj z kolei nikt, absolutnie nikt nie robi sobie nic z tego, że dzieci (nie tylko nasze, bo są też i lokalne) są zmęczone. Trudno, impreza musi trwać.
Ot, Panamenian style.Wspaniałe miasto Colón Po powrocie do Polski opowiadaliśmy wielu ludziom o naszej podróży, sporo uwagi poświęcając Colón. Podczas jednej z takich opowieści J., nasz dobry znajomy, skomentował opowieść tak: "Nazwa tego miasta wiele zdaje się wyjaśniać". Ale od początku.
Sobota miała być "luźniejsza". Bridget i Ythzak mieli w planach wesele, Elio musiał oddać busa do parafii i została mu jego Toyota Camry, my mieliśmy chwilowo dość jakiś szczególnych atrakcji więc zapytaliśmy, czy możemy w takim razie pojechać sobie autobusem i pozwiedzać centrum Colón. Nasi gospodarze jakoś szczególnie nie protestowali, ale im bliżej było do naszego wyjazdu, tym bardziej stawało się jasne, że sami nigdzie nie pojedziemy. "Bo wiecie, dzisiaj w Colón jest parada, będzie dużo ludzi. Może pojedziemy samochodem?". Oczywiście w Panamie to nie jest żaden problem, że jest nas siedmioro, a Toyota projektowana była na osób pięć. Dzieci pojadą na kolanach.
Jedziemy do centrum, parkujemy obok kościoła. Wiadomo, że parada ma się zacząć o 14-tej, ale nikt nie robi sobie złudzeń, że start imprezy będzie punktualny. Jednak, aby coś zobaczyć, musimy iść bardziej w stronę "czoła' parady. Jest piękny, gorący, słoneczny dzień (jak każdy), więc też ludzi na ulicy sporo – całkiem dużo uczestników parady, jeszcze więcej tych, którzy chcą coś oglądać. Ale na razie nie ma za bardzo czego – zespoły muzyczne stoją nerwowo w miejscu, jakieś flagi, dzieci w strojach ludowych, chaos – jakby czekali na coś, tylko nie wiadomo na co.
I wtedy się zaczęło. Najpierw podeszła do nas starsza kobieta. Przywitała się, porozmawiała (perfekcyjny angielski), spytała co robimy, czemu tu jesteśmy itp. Kolejny uścisk dłoni, i zniknęła gdzieś na moment z kobietą – ananasem.
Wystarczająco długo jej nie było, aby Helen nam wyjaśniła, że jest to mama burmistrza i ze spotkał nas zaszczyt.
Ponieważ parada miała na celu uświetnienie obchodów kolejnej okrągłej rocznicy powstania Colón, nie mogło na niej zabraknąć też burmistrza. Burmistrz, opalony, napakowany misiek jak z tańszych filmów o agentach CIA i latynoskich bonzach, spacerował z obstawą w okolicy miejsca, w którym staliśmy, więc gdy tylko jego mama go namierzyła, został do nas przyprowadzony celem zapoznania.
Po wymianie uprzejmości zaczął tłumaczyć, że zaraz parada się zacznie i coś jeszcze chciał dodać, ale Marta wypaliła, że już przywykliśmy do tego, że w Panamie nic nie dzieje się punktualnie, i chyba przeszła burmistrzowi ochota na dalszą rozmowę. Oczywiście Helen przez cały czas była zachwycona całym tym wydarzeniem. I gdy już prawie parada miała ruszyć, napatoczyła się też ich krajowa telewizja TVN (tak, nazwa taka jak u nas), która filmowała nas przez dłuższy czas, pewnie aby później zrobić wstawkę w wiadomościach o tym, jakoby na kolejne okrągłe urodziny Colón przybyli turyści z całego świata.
Potem zaczęła się parada, a raczej twór paradopodobny. W Polsce jak jest parada, to idzie orkiestra dęta, strażacy, dzieci, emeryci, proboszcz, burmistrz i na końcu jakiś radiowóz i po 10 minutach temat mamy zamknięty. Tutaj jak wystartowali o tej 14:30, to nam się odechciało po dwóch godzinach. Owszem, było to ciekawe, stroje ludowe, szkoły muzyczne, studenci, dzieci, diabły, bębniarze, znowu diabły, znowu bębniarze, babcia na pickupie, bębniarze, diabły itd.
Na dodatek naszym dzieciom się przypomniało, że ciotka Ania dała im na podróż po $5 na lody, i oczywiście musiałem im te lody zdobyć. Niestety, to co kupiłem, było tworem lodopodobnym i tak paskudnym, że żadna z naszych córeczek nie zjadła tego do końca. Aczkolwiek, to trzeba przyznać, proces produkcji był dość ciekawy: na wózku, na ulicy, facet z blokiem lodu i specjalnym kubeczkiem-skrobaczką. Skrobiemy lód, polewamy kolorowym syropem cukrowym bez smaku, posypujemy mlekiem w proszku, dajemy drugą kupkę lodu, polewamy innym syropem, i jeszcze innym i gotowe. $1, nic, tylko brać.
Na koniec tego dnia, gdy już nam parada się znudziła, poprosiliśmy o spacer po Colón, tzw. główną aleją. Trudno mi znaleźć odpowiednie określenie na to miejsce, ale ostatnio na forum przeczytałem hasło „centrum Colón jest jak z postapokaliptycznej gry” i sądzę, że dość trafnie oddaje to, co można tam spotkać. Oczywiście, jest jakiś sklep, McD, KFC, kantor, sklep z butami, pamiątki itp, ale zwiedzanie centrum Colón w zasadzie można opisać trzema scenkami, które nastąpiły jedna po drugiej:
Scenka 1: Idziemy po "chodniku", trzeba przejść przez ulice, rynsztok mimo tego, że upał niemiłosierny i wszędzie sucho, jakoś suchy nie jest. Ola robi za mały krok i ląduje sandałem w "wodzie". Ktoś (obcy) podbiega i momentalnie polewa Oli nogę środkiem antybakteryjnym. Koniec scenki. Noga uratowana.
Scenka 2: Idziemy zobaczyć katedrę, jest przy centralnej alei, ale trzeba odejść jakieś 50m w bok. Katedra bardzo zaniedbana, okoliczne ulice rozwalone. W środku ładnie, wychodzimy, Elio i Helen idą ciut szybciej, nam się gdzieś dziewczynki zapodziały na kilka sekund przez co odległość naszej rodziny od Elio rośnie do mniej więcej 30-40 metrów. Nagle podchodzi do nas jakaś kobieta i coś szybko mówi po hiszpańsku. Ponieważ nie znajdujemy wspólnej płaszczyzny językowej, trzeba poczekać na Elio i Helen, którzy wymieniają z panią kilka słów i ona odchodzi uśmiechnięta. Pytamy "o co chodzi?", a Helen nam wyjaśnia, że tamta kobieta wystraszyła się, gdy zobaczyła, że chodzimy sami po tej okolicy i mówiła nam, żebyśmy pod żadnym pozorem nie szli dalej. Dopiero jak Elio i Helen powiedzieli, że jesteśmy razem z nimi, odpuściła i powiedziała, że w takim razie będziemy bezpieczni. Koniec scenki.
Scenka 3: Dochodzimy do końca "alei", nad morze. Chcemy podejść na plażę, ale tam są zaparkowane dwa potężne białe pickupy, przodem w naszą stronę (tyłem do morza), jeden obok drugiego. W środku siedzą ludzie w kominiarkach. Podają sobie coś przez okno, z jednego auta do drugiego. Jest dzień, godzina 16, może 17. Pytamy Elio, czy na pewno uważa, że możemy tam iść. Elio, bez przekonania, mówi, że to policjanci, tajni agenci, akurat mają przerwę na jedzenie, ale jakoś przechodzi nam ochota na sprawdzenie, czy plaża w tym miejscu Colón jest piaszczysta i zawracamy do samochodu. Koniec scenki.
Tak będzie ciąg dalszy, wiem, że Panama to gorący kierunek ostatnio dzięki Burrito deal...Ale uprzedzam: będzie niechronologicznie i bez super detali, raczej taka opowieść o niesamowitej przygodzie, która przytrafiła się naszej rodzinie.Jeśli będą jakieś szczegółowe pytania, postaram się odpowiedzieć. Mamy w Panamie wielu dobrych przyjaciół, głownie w Colon, ale też w stolicy i w Las Tablas
:)
Jakieś dziwne wzruszenie mnie ogarnia jak czytam Twoje relacje. To pewnie przez te dzieci
;)Ciekawa jestem jak często słyszysz "O matko przenajświętsza, jak Wy to ogarniacie!!!???"
:)
@maginiak - dziękuję
:) Cóż, no jakoś da się ogarnąć, myślę, że kwestia organizacji i jednak dyscypliny. Tak mi się przynajmniej wydaje, nie podróżowałem z obcymi dziećmi zamiast moich. Inna sprawa, że większość naszych dzieciatych znajomych mówi "nigdy w życiu", jak im opowiadamy o naszych wyjazdach.
ZakończenieI to właściwie wszystko. Tęsknimy za Panamą, ale nie za krajem, widokami, plażą, piaskiem. Owszem, było fajnie, ale takich miejsc na świecie jest mnóstwo. Tęsknimy za fantastycznymi ludźmi, których dane był nam tam poznać. Mógłbym jeszcze napisać o paru drobnych radościach z tego wyjazdu, o wynalazkach gastronomicznych (np. całe świńskie nogi w occie, zupa ze świńskich ogonów), o powrocie do Polski przez Frankfurt,Amsterdam,Brukselę i Berlin...Czy warto było pojechać? Tak. Czy pojedziemy tam znowu? Trudno powiedzieć. Na razie Luis z Las Tablas pisze do nas na Whatsappie, że wybiera się na mundial do Rosji i chce u nas zrobić sobie bazę wypadową (chyba Polska i Rosja zlewa im się na mapie w jedną plamę
:)). A z Helen widzimy się za miesiąc w Havanie, zupełnie przypadkiem nasz wyjazd na Kubę pokrył się z jej wyjazdem na stypendium. W życiu nie ma przypadków.
Drobne podsumowania i poradyLot: My lecieliśmy z Lufthansą z Amsterdamu. Trasa AMS-FRA-BOG-PTY, powrót PTY-FRA-AMS.Odcinek BOG-PTY realizowany przez Avianca, wygodny samolot, pora lotu mniej wygodna. Na lotnisku w Bogocie kiepsko, w większości miejsc nie chcieli mi przyjąć karty i nie dało się nic kupić.We FRA wygodne przesiadki, jest kilka miejsc gdzie można spokojnie z dziećmi przeczekać layover.Loty do Panamy dość często pojawiają się w dobrych cenach, często to Lufthansa, KLM, AirCanada oraz czarter Rainbow (bezpośrednio z Warszawy).Doloty/dojazdy:Z Wrocławia do Amsterdamu jechaliśmy nocnym autokarem Sindbad (100zł/os), później jeden dzień w Amsterdamie. Dojazd na Schiphol najwygodniej pociągiem z głównego dworca kolejowego - szybko i sprawnie, cała masa połączeń.Powrót z Amsterdamu mieliśmy kombinowany, przejazd autem do Brukseli (przyjaciele z Brukseli pomogli), potem Ryanair BRU-SXF do Berlina (bardzo tanie połączenie) i na koniec Polskibus z Berlina do Wrocławia. W Berlinie, niestety, trzeba przeczekać kilka godzin na paskudnym lotnisku lub w jego okolicy, nie opłacało nam się jechać do centrum.Pieniądze:Jak wiadomo w Panamie płaci się dolarami, można zabrać z PL, można wypłacać w bankomatach. W większości sklepów można płacić kartą, ale już za jedzenie, bilety metra itp bywa różnie. Wiadomo, lepiej mieć drobniejsze banknoty, na 100-usd i wyżej niektórzy źle patrzyli.Koszty na miejscu:Wiele kosztów było dla nas niewidocznych z uwagi na to, że Panamczycy nas gościli u siebie, ale gdybyśmy mieli tam pojechać po prostu na wakacje na 2 tygodnie, byłby to zdecydowanie droższy wyjazd niż Malezja i Tajlandia - Panama nie jest tanią destynacją. Dość powiedzieć, że za pół koszyka zakupów spożywczych w Colón (plus aoles i krem spf100) zapłaciliśmy 100USD, a nic szczególnego tam nie było. Noclegów w PanamaCity cała masa, ceny różne. Bardzo tani na miejscu jest transport lokalny - autobusy w PanamaCity to grosze, metro też, podobnie autobusy Panama-Colón i Panama-Las Tablas. Turyści, jeśli już płacą, to płacą więcej niż inni. Dotyczy to zwiedzania śluz w Miraflores, wjazdu na teren indian Cuna Yala itp. Bezpieczeństwo, czystość:Z uwagi na obecność lokalnych opiekunów mamy z pewnością nieco inne spojrzenie, ale zdecydowanie miło i bezpiecznie to było tylko w Las Tablas. Poza tym w Panama City radzono nam brać taksówkę 500m do hotelu, mimo, że była to dobra dzielnica. W Colón, jak już napisałem, jest bardzo niebezpiecznie i stanowczo odradzam spacerów po tym mieście bez lokalnego opiekuna.Co do czystości - im dalej na północ/zachód (Las Tablas) - tym lepiej. Prowincja Colón - syf, brud, masakra. Niestety.Czy pojedziemy tam znowu?Być może, ale tylko dla ludzi, których tam spotkaliśmy. Są miejsca, do których chcemy wrócić ponownie (Izrael,Tajlandia,Norwegia,USA), są miejsca do których nie ciągnie nas znowu, ale jak się trafi tani lot to czemu nie (Brazylia, Malezja), w końcu są miejsca, do których nie planujemy wracać - tego typu miejscem jest Panama, no chyba, że ma się tam przyjaciół.
:)
Mam kilku ulubieńców na tym forum - każdego z innych powodów
;) Was lubię czytać i oglądać (choć zdjęcia najlepszej jakości nie są
;)
;)
;)
:lol: ) za to , że jesteście tacy rodzinni i potraficie "targać" dzieci na drugi koniec świata
:D Podziwiam i pozdrawiam "agentki".
Tak, zdjęcia są parszywe, ale niestety to nie wyprawa dorosłych ludzi do Tadżykistanu, gdzie można targać pełnoklatkowy aparat i kilka szkieł
;) - tutaj każdy gram bagażu się liczy - w Panamie były tylko chińskie smartfony i starszy ajfon, z czego mój niestety jeden xiaomi zgłupiał w trakcie podróży.Zgadzam się, że dużo w ten sposób 'relacje' tracą i w tym roku planujemy to zmienić, ale nie wiem czy się psychicznie przekonam do bezlusterkowca przed kubańską wyprawą.
Tego dnia budzik, a nawet dwa, zadzwonił o 4 rano w małym, czystym, klimatyzowanym pokoju...
Dzieci, dla odmiany, miały do dyspozycji więcej niż 1,5 mkw powierzchni do spania, tym trudniej było nam je zwlec z łóżek. Panama City o tej porze jeszcze spała, a przynajmniej willowa część miasta na północ od lotniska Albrook. Dzieci, półprzytomne, ubrały przygotowane ubrania, założyły plecaki i w 15 minut byliśmy gotowi do wyjścia. Uwielbiam w nich to, że na hasło "akcja" potrafią się momentalnie zmobilizować, zebrać w sobie, założyć plecaki, kapelusze, sandały i być gotowe do akcji. Recepcja o tej porze była zamknięta, bo minęło sporo czasu, zanim ktoś z obsługi się obudził i odebrał od nas klucz. Ok, mamy 40 minut, pora zawołać Uber’a. Przez poprzednie dni w Panama City już odkryliśmy dwie istotne zasady: unikać żółtych taksówek i nie przejmować się różnymi odmianami Ubera. Taksówek, bo to kiepska forma transportu, stare, zdezelowane auta, brak taksometru i chęć naciągnięcia białych, chodzących bankomatów. Plus urban legends o porwaniach – nie, taksówkom dziękujemy. Z Uberem jest prościej, a przynajmniej tak się wydaje. Bierzemy zawsze najtańszego, to nic, że jest usługa "English", gdzie mamy pewność dogadania się, jest "Max", gdzie będzie 6 miejsc w aucie (no bo przecież z trójką dzieci jest nas łącznie pięcioro). W Panamie nikt nie przejmuje się fotelikami dla dzieci. W Panamie nikt słowa nie powie na to, że Ada pojedzie na kolanach Marty. W zasadzie nic nikt nie powie, bo kierowca na bank nie będzie znał angielskiego.
Przyjeżdża całkiem ładne, nowe auto. Chyba jakaś duża Toyota, w środku młoda kobieta, ok. 35 lat – ciekawe co też ją skłoniło do jeżdżenia na Uberze o 4 rano... Pani nie zna angielskiego, ale opanowałem już zestaw minimalnych zwrotów po hiszpańsku, który należy w tym kraju zapodać kierowcy Ubera, aby przerwać niezręczną ciszę. Więc będzie coś o pięknym kraju, plaży, przyjaciołach. Szybko rozmowa zejdzie na to skąd jesteśmy, jak długo w Panamie. Możliwe, że poruszymy temat Jana Pawła II, w sumie nic innego z Polską im się nie kojarzy, a JP2 był w Panama City. Proces jazdy Uberem w Panamie mamy już opanowany – ja potwierdzam miejsce docelowe, Marta w tym czasie instaluje na tylnej kanapie siebie i dzieciaki. O tej porze dnia podróż do Albrook Terminal zajmuje nam może z 15 minut – w sam raz, aby dzieci całkiem się rozbudziły i nastawiły na dalszą podróż.
Mimo młodej godziny na terminalu jest całkiem spory ruch. Czekamy na Helen i szukamy jakiegoś sklepu – trzeba kupić coś na drogę i koniecznie wodę. Sklepu nie ma, a przynajmniej my nie możemy znaleźć. Pojawia się Helena z mamą i prowadzi nas do supermarketu 24/7, który, rzecz jasna, nie mieści się w budynku dworca autobusowego, lecz w sąsiednim budynku centrum handlowego, tyle, że z dodatkowym nocnym wejściem. Trzeba zagęszczać ruchy, do planowanego wyjazdu o 5 rano pozostało mało czasu. Ja robię zakupy, reszta czeka wraz z innymi ludźmi. Część oczekujących w tym miejscu wygląda zdecydowanie nie jak lokalsi, więc pewnie będą jechać z nami. O umówionej 5 rano nikt się nie pojawia, co w zasadzie nikogo nie dziwi, ani Helenę, ani nas. Po kolejnych dziesięciu minutach "panamenian hour" Helena dzwoni do gościa, który pojawia się po następnych 10 minutach. Na umówione miejsce, na tyłach supermarketu, podjeżdżają dwie całkiem nowe Toyoty 4x4, ale takie prawdziwe, nie jakieś SUVy. Niestety, tutaj nie ma litości – bagaże idą na dach, siedzenie obok kierowcy zajmuje jakiś inny turysta, Helen z mamą zajmują fotele w bagażniku (trzeci rząd), a my w piątkę musimy upakować się na środkowej kanapie. Prosta zasada – Ola i Ada nie płacą za transfer, zatem nie należy im się miejsce siedzące. Cóż robić, postawieni przed faktem dokonanym usadzamy Tosię na środku, a sami zajmujemy miejsca przy drzwiach. Auto rusza.
A tak przy okazji: Macie jakieś wyobrażenie o najgorszej podróży samochodowej Waszego życia? Pewnie można coś sobie przypomnieć, z reguły z lat dzieciństwa i młodości. Albo z dziwnych miejsc. U mnie wysoko w rankingu znajduje się przejazd zdezelowanym autosanem z Rawicza do Wetliny w 1999 roku, z kilkoma doraźnymi naprawami po drodze, oraz straszna trasa z Cameron Higlands do Kuala Lumpur, gdzie ja miałem wątpliwości co do działania układu hamulcowego, Marta błagała, aby ta trasa się już skończyła, a kierowca jechał tak, jakby wiózł ziemniaki w workach a nie ludzi.
Z początku jest nawet sympatycznie: auto cicho mknie po wylotowej obwodnicy, pewne zastrzeżenia można mieć do trybu działania klimatyzacji, ale do mrożenia wewnątrz aut też można się jakoś przyzwyczaić. Droga mija nam dość dobrze, dziewczynki drzemią, Helena też. Po godzinie jazdy drogą, która ma standard zwykłej drogi krajowej w Polsce, kierowca robi przerwę w przydrożnym barze. My szybko uzupełniamy zapasy – woda, kawa, jakieś kurczaki (tak, o 6 rano ktoś sprzedaje świeże pieczone kurczaki). Przed ruszeniem dalej kierowca przypomina, że mamy przygotować paszporty i dolary. Paszporty na kontrolę graniczną, dolary na ‘wizę’. Oczywiście formalnie nie opuścimy terenu Panamy, ale czeka nas wjazd na terytorium Indian Kuna Yala. I, oczywiście, opłata dla mieszkańców spoza Panamy jest 3x wyższa, niż dla lokalnych turystów. Do tego też można się przyzwyczaić. Ruszamy z parkingu i po paru minutach skręcamy z głównej drogi w lewo, na północ. Z tego miejsca do morza w linii prostej jest może z 30 kilometrów. Ale przez dżunglę i góry nie jedzie się w linii prostej.
Teraz powinien nastąpić długi opis kolejnej najgorszej podróży naszego życia, ale nie nastąpi. Wyobraźcie sobie, że jesteście w aucie, którego kierowca się spieszy, a Wasza trasa prowadzi przez góry i dżunglę. Co prawda w większości jest asfalt, co pozwala na szybsze odcinki "z górki", to jednak "pod górkę" idzie bardzo ciężko, bo mamy duże nachylenie. I tak przez godzinę. Przez długie 60 minut. Helen umiera i kładzie się na kolanach mamy. My nie mamy tyle wolnego miejsca – Tośka ma lekką chorobę lokomocyjną jak jedziemy na wakacje w Polsce, więc tutaj po 10 minutach jest blada. Ada po prostu się nie odzywa, ale widzę, że jej też coś nie gra. Marta też ma dość, tylko Olka i ja jakoś możemy wytrzymać. W sumie to nie skupiam się na tym, jak strasznie się jedzie, ale na tym, co nastąpi po tym strasznym odcinku (a dzięki GPSowi wiem, że jeszcze sporo nam zostało), oraz że za dwa dni będzie trzeba tą samą trasą wrócić. Po kolejnych 10 minutach wytaczamy ostatnią deskę ratunku – skittelsy. Ola się cieszy, Tosia niby też. Do czasu. Po minucie Tosia postanawia zwrócić skittelsy, na szczęście mamy woreczki strunowe więc obywa się bez większych scen. Kierowca nie zwalnia, otwiera tylko na chwilę okna, aby pozbyć się zapachu wymiotów. Po chwili Ada też postanawia "wypluć soczek z cukierka". Ola trzyma się bardzo dobrze (na Olę przyjdzie czas w następnej części transferu). Gdzieś w połowie tej koszmarnej drogi, w ulewnym deszczu, "szybka" kontrola na niby-granicy. Paszporty przeliczone, kasa się zgadza, możecie jechać. Razem z nami jedzie kilkanaście (albo i więcej) różnej maści dużych aut 4x4 - widać, że rano całe rzesze turystów są dostarczane w ten sposób nad morze.
Wysiadamy na końcu drogi, dalej jest już tylko rzeka. Jest jakaś buda zadaszona, są toalety, dużo ludzi czeka na ławkach. Wylewamy się z auta, dzieci blade jak kartka papieru, nikt nie chce nic mówić. Helena rozmawia z kierowcą, ten mówi, że to przez błędnik, że to normalne itd. W tym czasie pierwsze łódki przywożą na przystań turystów wracających "do cywilizacji". Jakiś blondyn widząc nasze dzieci w kiepskiej formie podchodzi do nas i mówi: "to jest warte tego, co właśnie przeżyliście. Jeśli w dzieciństwie mieliście wyobrażenie rajskiego miejsca, to właśnie w to miejsce jedziecie". Pamiętam z początku lat dziewięćdziesiątych reklamę batonika Bounty. Biała plaża, niebo, palmy i kokos spadający na ziemię. Pytam się blondyna, czy to takie miejsce. "Yes, exactly!"
Przychodzi pora na nas, Indianie zabierają nasze plecaki i układają na dziobie, małe na spód, większe na górę. Usadzają nas w łodzi. Nasza, na szczęście, to jakiś model luksusowy – ma foliowe kurtyny na burtach i zadaszenie, co ochroni nas przed słońcem i falami. Siadamy – Tosia odzyskała już energię i siada między Helen a mamą Helen. Ola blednie, już wie, że czeka ją znienawidzona forma transportu. Ada znowu blednie i bez słowa usadza się na kolanach Marty. Nie mówimy naszym dzieciom, że czeka nas teraz udręka płynięcia małą łódeczką przez otwarte morze. Tym bardziej nie mówimy, że 3 dni temu odwołano rejsy na wyspy, bo był sztorm i było niebezpiecznie. Ani, że nie mamy pojęcia ile to potrwa. Bo wysp jest cała moc. Nasza podróż więc potrwa albo 30 minut, albo 90 minut. Wspaniale, nieprawdaż?
Indianie odpalają silnik. Tosia się cieszy, Ada i Ola nie. Łódka spokojnie snuje się w korycie rzeki w stronę morza. Jeszcze tylko ominiemy prowizoryczny falochron i przed nami pojawia się otwarte morze – sternik przestawia silnik na maksymalne obroty. Ada i Ola chowają się u nas na kolanach. Nie jest tak źle, kurtyny dużo dają, ale i tak nasze młodsze dzieci są przerażone. Trudno, powtarzamy sobie, że miejsce do którego płyniemy wynagrodzi im wszystko. Po kilkudziesięciu minutach Indianie gaszą silnik łodzi. Stoimy pośrodku niczego. Okazuje się, że obok nas płynie kilka delfinów. Oczywiście w takiej sytuacji nikt, ale to nikt, nie ma przygotowanego aparatu ani telefonu. Niby dziewczyna z Francji coś filmuje, ale później odkryje, że nic na jej filmie nie ma. Delfiny są super i przede wszystkim robią dobrą robotę – Ola i Ada na chwilę mogą zainteresować się czymś innym poza baniem się morza. Delfiny odpływają, motorówka rusza, maluchy znowu nie w sosie. Za to Tośka już nie pamięta swoich cierpień w terenówce i im bardziej nasza łódka skacze na falach, tym bardziej Tosia się śmieje. W sumie to lepiej tak, niż żeby miała cierpieć i w aucie i w łodzi.
Wokół nas pojawia się coraz to więcej wysepek. Takich "na 40 palm", trochę piasku, dwa-trzy domki. Po chwili jest już jasne, że jedziemy w stronę jednej z nich. Po kolejnej chwili cumujemy na plaży. "Welcome to Franklin Island, San Blas", wita nas napis namalowany białą farbą.
Wita nas biały chłopak, podobno jego ojcem jest Francuz, który żeglował po tej okolicy, a matka pochodzi z plemienia Kuna Yala. "Welcome to San Blas. Please don’t stay under the palm trees – it’s windy today, coconut may fall down and kill you".
Witamy w raju, przeszedłeś koszmar, aby tu dojechać, a na koniec możesz zginąć od kokosa. Tego w reklamie Bounty nie było.¡Está calor!
Jest takie uczucie, które zawsze kojarzy mi się z podróżami w dalekie miejsca. Po długiej, wyczerpującej podróży w klimatyzowanym samolocie trafiamy na lotnisko. Tam, niezależnie od aktualnie panującej pory dnia, nadal panuje zbliżona temperatura do tego, co przez ostatnie dwanaście godzin przerabialiśmy w ciasnym kadłubie samolotu. Ok, może być chłodniej (jak polecieliśmy gdzieś zimą), może być cieplej, bo akurat jesteśmy w rejonie równika, ale nadal dość podobnie. W tej chłodnej atmosferze przerabiamy formalności wizowe, kolejki, bagaż, kantory i te wszystkie wątpliwej przyjemności sprawy. Sprawy, które najchętniej byśmy już dawno mieli za sobą, bo przecież nie tylko mamy w pamięci próbę spania w klasie ekonomicznej, ale też dojazd na lotnisko, dolot z innego miasta, być może jakieś pociągi, busy, autokary. Za nami pewnie ponad dwadzieścia godzin niewygód, a jeszcze trzeba się umordować na lotnisku. Aż w końcu nastaje ta chwila, w której przed nami rozsuwają się drzwi od terminala i ogarnia nas upał. Tak, dobrze pamiętamy to uczucie, które występuje niezależnie od pory dnia, czy to późnym popołudniem w Rio, czy wczesnym rankiem na Phuket. To uczucie, które wykreśla z licznika większość przebytych do tej pory godzin w podróży i przypomina nam, że zaczyna się (być może) wielka, kolejna przygoda. I że będzie ona zupełnie inna od wszystkiego, co do tej pory poznaliśmy.
---Amsterdam, dzień wcześniej---
Cóż za okropne miasto. Nie dość, że zimno, drogo, to jeszcze ten wszechobecny zapach jednoznacznie sugerujący, w jakim celu większość z ludzi przyjechała akurat do tego miasta. Mogę sobie nawet wyobrazić, że jest tu ładnie. Albo, że jest tu co robić, nawet gdy nie interesuje nas degustacja różnych form kanabinolu oraz przegląd ofert o charakterze erotycznym. Ale na pewno nie w lutym, na pewno nie z małymi dziećmi. Oczywiście mały spacer wzdłuż kanałów przynosi kilka ciekawych zdjęć oraz wspomnień dla dzieciaków, ale wszyscy z radością wracamy do pokoju hotelowego o zdecydowanie nieturystycznej, siedemnastej godzinie.
---Wrocław, jeszcze dzień wcześniej---
Takich szalonych opcji jeszcze nie przerabialiśmy. Był już PolskiBus do Warszawy, na którego przyszliśmy godzinę za wcześnie, bo mimo zmiany czasu i przestawienia zegarków, zapomnieliśmy sprawdzić na bilecie, o której mamy odjazd. Było radosne pomykanie naszym espasito (Renault Espace) zapakowanym po brzegi siódemką pasażerów i bagażami na podróż życia do Tajlandii. Tym razem jest zupełnie inaczej – zapakowani w dwa większe plecaki, plecak podręczny i dwa dziecięce plecaczki wychodzimy z domu i łapiemy autobus 122. Jest zima, pora późna, sobotni wieczór – zdecydowanie wyróżniamy się na tle pozostałych pasażerów tego kursu. Nie dość, że zapakowani backpackersko, to jeszcze okrycia wierzchnie zdecydowanie nie wskazują na to, że jedziemy na ferie do Karpacza. Jest to jedna z tych rzeczy, za którymi nie przepadam – jak lecisz do ciepłych krajów w czasie naszej polskiej zimy, to albo targasz ze sobą dużo ciepłych, niepotrzebnych ubrań, albo ubierasz się zbyt lekko na początkowy i końcowy etap podróży. I o ile dorosły jakoś to zniesie, o tyle zaczynać trzytygodniowe wakacje od przeziębienia dzieciaków jest zdecydowanie głupim scenariuszem, więc jakoś należy sobie z tym poradzić. Zwykle wystarczy ubranie siebie i dzieci na cebulkę. A czapki, trudno, gdzieś się upchnie. I tak oto o 21-szej meldujemy się na tymczasowym dworcu PKS w oczekiwaniu na naszego Sindbada. W zasadzie to też dość ciekawe zjawisko – o jednej godzinie na wrocławski dworzec autobusowy podjeżdża kilkanaście rejsowych autokarów, większość z pełnym obłożeniem, które zabierają rodaków na Zachód. Obsługa Sindbada przytomnie lokuje nas na tylnej kanapie, gdzie możemy ze spokojem umiejscowić i zachęcić do snu młodszą część naszej drużyny.
No właśnie – pora poznać naszą drużynę. My, czyli Marta i Rafał, poznaliśmy się w podróży i tak już jakoś nam zostało. Nie wiemy na jakim etapie podróżniczego uzależnienia aktualnie się znajdujemy, ale jest to część naszego życia, którą chcemy się dzielić ze wszystkimi nam bliskimi osobami. A ponieważ najbliżej, bo pod wspólnym dachem, mamy nasze trzy córki, w pewnym momencie i one zostały włączone w nasze wyjazdy. Tosia jest najstarsza i chodzi już do szkoły. Uwielbia dowodzić swoimi siostrami – w podróży często nam się to przydaje. Do tego jest śmiała i nawet gdy nie zna języka, to jakoś spróbuje się dogadać. Pięcioletnia Ola kończy właśnie przedszkole, jest strasznym uparciuchem, ale ma złote serce i gdy tylko siostry o coś ją poproszą, to nawet koszem swojej niewygody zgodzi się dla nich poświęcić. Ada to żywe srebro, ma cztery lata, masę sprytu i umiejętność wykorzystywania swojego dziecięcego uroku do osiągania korzyści. Ada ma największy staż, jeśli chodzi o podróżowanie, ale swojej wyprawy do Brazylii nie pamięta, bo miała wtedy jakieś dziesięć miesięcy. I tyle. To nasz taki zestaw podstawowy – czasem latamy z naszymi rodzicami, czasem z rodzeństwem, ale nie tym razem. O podróżowniu z dziećmi można powiedzieć naprawdę wiele, więc jeszcze postaramy się do tego tematu nawiązać w dalszej części naszej opowieści.
Wróćmy do Wrocławia i autokaru Sindbad. Myślałem, że oferta tej firmy adresowna jest głównie do pracowników z naszego kraju, którzy postanowili wypłatę odbierać w Euro albo Funtach, ale nie mają ochoty albo możliwości przemieszczania się do Ziemii Obiecanej własnym autem. Zadaję sobie sam pytanie: po co więc teraz z trójką małych dzieci pakujemy się na CAŁONOCNY kurs do Amsterdamu? Odpowiedzi należy poszukać trochę wcześniej.
---Wrocław, sierpień 2016---
- Marta, wiesz, dobre ceny do Panamy. Z Amsterdamu.
- Na kiedy?
- Luty, ferie zimowe.
- Stać nas?
- Yyy chyba tak, wiesz co to oznacza?
- Wiem. Bierz!
---Wrocław, lipiec 2016---
- Oh, we will miss you so much. We love you, we love Poland! – powiedziała Helen
- Girls, don’t cry, this is not the end – odpowiedzieliśmy
- You have to visit us in Panama – dodała Bridget (wówczas jeszcze nie wiedziała, że następne ŚDM będą w Panamie)
- Yes, of course – odpowiedzieliśmy
Takie rozmowy na pożegnanie to strasznie słaba rzecz. W zasadzie nie ma znaczenia, czy rozmawiamy z nowymi znajomymi, których spotkaliśmy podczas weekendu w Karkonoszach, czy mówimy to ludziom, z którymi spotkaliśmy się ten jeden jedyny raz w życiu i najpewniej nigdy więcej tego nie zrobimy. Pamiętam, jak w Rio dziękowaliśmy za gościnę Carolinie z dzielnicy Botafogo i zapraszaliśmy do rewizyty we Wrocławiu. Oczywiście zapewniali, że chętnie skorzystają, jeśli AKURAT będą w Europie, ale obie strony zdawały sobie sprawę jak bardzo kurtuazyjne było to zaproszenie. Tak miało być i teraz, ale gdy tydzień później zostało ogłoszone, że następne ŚDM będą właśnie w Panamie, wiedzieliśmy, że musimy tam pojechać. W zasadzie nie wiedzieliśmy jak, gdzie i na jakich zasadach, ale Panama była dopisana do naszej listy. Przez tydzień czasu gościliśmy we Wrocławiu dwie panamskie siostry – Helen i Bridget. Przyjechały tutaj na pierwszą część Światowych Dni Młodzieży i przez siedem dni mieszkały z nami pod wspólnym dachem. Pokazaliśmy im jak żyjemy, co jemy, co robimy w wolnym czasie, ba, nawet zabraliśmy na rodzinne przyjęcie do moich rodziców. Nasze dziewczynki je pokochały, a Helen starała się każdego dnia nauczyć nowych zdań po polsku, aby móc wprost porozumieć się z Adą i siostrami. W lipcu nie bardzo wiedzieliśmy, czy może kiedyś jeszcze się spotkamy...
---Wrocław, grudzień 2016, wigilia---
Gdy już było wiadomo, że cały plan wyjazdu ma szanse być zrealizowany, trzeba było jakoś powiedzieć o tym naszym córeczkom. Wybraliśmy więc opcję świąteczną, akurat mieliśmy spędzić święta z moją siostrą i jej rodziną oraz moimi rodzicami. I tak oto, po odpakowaniu wszystkich prezentów „od aniołka” nasze córeczki dowiedziały się, że jest jeszcze jeden prezent, jakiś dziwny, bo w komputerze. A w komputerze był filmik, nagrany przez Bridget i Helen, na którym mówią (po polsku): „Czekamy na Was!”. Nasze dziewczynki nie do końca zrozumiały. Reszta obecnych również.
---
W ten oto sposób po trzydziestu minutach w autobusie 122, dwunastu godzinach w autokarze Sindbad, jednym dniu i jednej nocy w Amsterdamie, 30 minutach w pociągu na lotnisko, kilkunastu godzinach w samolotach na trasie Amsterdam-Frankfurt-Bogota-Panama City, w końcu jesteśmy na miejscu. Jesteśmy okropnie zmęczeni. Wstaliśmy tego dnia wcześnie rano, na nasz europejski czas jest gdzieś szósta rano dnia następnego, a my wytaczamy się z ostatniego tego dnia samolotu na stary, lekko brudny terminal Tocumen (PTY). Szybkie sprawy wizowe, o dziwo żaden plecak nie został zgubiony i mamy komplet na sobie. Rozsuwają się drzwi do hali przylotów i wita nas ogromna, fioletowa, przyozdobiona koralikami plansza „Witamy Was!”. Stoją Helen, Bridget, Yithzak (narzeczony Bridget) i Elio (ich tato). Przyjechali po nas w środku nocy z Colón, busikiem z napisem Parroquia San José – Colón. Uściski, radość, łzy wzruszenia (dorośli) i zmęczenia (dzieci). Toczymy się w stronę drzwi wyjściowych z terminala, które leniwie rozsuwają się przed nami i uderza nas fala gorąca. Powietrze, które mimo, że jest prawie pierwsza w nocy lokalnego czasu, jest gorące, lepkie, pachnące tak, jak je zapamiętaliśmy odlatując ostatnim razem z upalnej Malezji. Helen się śmieje i mówi po polsku „gorąco”. Pytamy jak to się mówi po hiszpańsku. „Está calor” pada odpowiedź. Odtąd każde nasze ciepłe wakacje będą się zaczynały od tego jednego zwrotu.
Wymarzone wakacje w Colón
Colón - miasto w Panamie, nad Morzem Karaibskim, u północnego wejścia do Kanału Panamskiego, ośrodek administracyjny prowincji Colón. [...] Miasto o dużym znaczeniu gospodarczym. Ośrodek handlowy (jedna z największych w świecie stref wolnocłowych). [...] Miasto to jest miejscem akcji noweli Henryka Sienkiewicza "Latarnik" z 1876 roku.
Tyle Wikipedia. Wiele się nie dowiedzieliśmy o miejscu, do którego mamy pojechać. Sprawdziliśmy jeszcze portale anglojęzyczne, i zrobiło się nieco ciekawiej. Angielska wersja Wikipedii opowiada, że miasto było piękne, rozwinięte, prestiżowe. Ale to kiedyś. Potem zaczęły się przewroty, elita z miasta wyjechała i miasto podupadło. Ale od 2014 trwa renowacja, czyli nie jest tak źle, prawda? Sprawdzamy dalej... może Wikitravel? Tutaj też wiele nie ma, no może poza jednym akapitem: "Colon is a very dangerous city, and rarely on the tourist itinerary due to the risks of becoming the next victim. Walking around is not advisable." Wspaniale. Albo ten: "Columbus Cathedral. Beautiful Catholic church that's worth a picture, but don't leave the taxi and walk around there. Roll down the window and take the picture, then quickly roll it back up again!"
Żeby nie było wątpliwości - powyższe zdjęcia zrobiłem w samym centrum miasta, przy głównym deptaku. Ale do samego Colón wrócimy innym razem.
--Wrocław, styczeń 2017, Whatsapp--
Helen: co chcecie robić w Panamie?
My: nie wiem, chcemy Was odwiedzić, może coś jeszcze do tego.
Helen: ok, pomyślimy, macie jakieś rzeczy, które koniecznie byście chcieli robić?
My: koniecznie plaże, może jakies wyspy (Bocas albo San Blas), coś w interiorze
Helen: ok, wszystko załatwimy
My: ?
(kilka dni później...)
My: Helen, czy jak będziemy w Waszej okolicy, to jakieś hostele tam macie?
Helen: nie nie, będziecie mieszkać u nas
My: O to miło. A jak długo będziemy mogli u Was zostać, tak byśmy sobie plany ustawili.
Helen: Tak, możecie u nas zostać.
I jak tu coś zaplanować, jeśli na pytanie "jak długo" odpowiedź pada "tak". Po paru podejściach ja się poddałem i stwierdziłem: trudno – tym razem nie od nas będzie zależało to co robimy, jedziemy w gości, dostosujemy się do ich planów. Owszem, tropikalnych wysp nie odpuszczę, a reszta niech będzie tak jak im się podoba.
--Panama City, 28.02.2017, godzina po północy--
Pakujemy się do parafialnego busika, czeka nas transfer do Colón. Tyle wiemy. Jest noc, jest ciepło, końcówka karnawału. Oznacza to liczne kontrole na drodze, w tej części świata koniec karnawału jest obchodzony bardzo hucznie. Co ciekawe na widok busika oznakowanego jako parafialny policjanci tylko machają ręką i puszczają nas dalej bez jakiejkolwiek kontroli. Tym sposobem po kolejnej godzinie jesteśmy na miejscu. W zasadzie powoli nie chce nam się spać, ale naszym gospodarzom z pewnością tak, więc ustalamy, że śpimy do 8, a potem śniadanie i "aktywnie spędzony dzień", i że pojedziemy "na farmę". Dobra, może być i farma, przynajmniej nam się jetlag wyreguluje.
Rodzinny dom naszych przyjaciół mieści się na jakimś osiedlu na przedmieściach. Jest relatywnie mały, przynajmniej takie wrażenie się odnosi zaraz po wejściu. Jest potwornie gorąco, mimo tego, że mamy środek nocy. Helena prowadzi nas do pokoju, który dostaliśmy do dyspozycji. Pokoju, w którym jest klimatyzacja (jedyne takie pomieszczenie w tym domu) oraz dwa łóżka 90x200cm. No ok, jest jeszcze kawałek podłogi, żeby plecaki rzucić. I tyle – to przestrzeń dla naszej rodziny. Nic to, oddali nam najlepszy pokój, nie wolno narzekać. Gramy w łóżkowy tetris i bynajmniej nie ma to nic wspólnego z igraszkami w alkowie. Łóżka stykają się ze sobą, będzie łatwiej jakoś nam to opanować: na jednym łóżku, poprzecznie, Tosia, Ola, Ada. Tosia „w nogach”, ale głowy skierowane mają do krawędzi łóżka. Inna opcja nie przejdzie, Ada nie znosi gdy ktoś ją dotyka w nocy, Oli jest wszystko jedno, będzie robiła za "bufor". Drugie łóżko bierzmy my, trzeba jakoś podwinąć nogi, bo inaczej zderzymy się z nogami Tosi. Masakra, nie wiem ile nocy tam wytrzymam. Na razie jedziemy na zmęczeniu, a potem się zobaczy.
Wstajemy "wypoczęci" i gotowi na zwiedzanie wspaniałych okolic Colón. Tego dnia darowali nam jeszcze plażowanie, w planach mamy za to wizytę na farmie oraz "canopy". W sumie to nie wiemy jak ma się "canopy" do farmy, mi osobiście "canopy" kojarzy się z "canopy walk" w koronach drzew, ale co tam. Jedziemy w stronę centrum Colón, ale dziś jeszcze nie spotka nas ta wyjątkowa przyjemność zwiedzenia urokliwej starówki w stylu kolonialnym. Skręcamy w lewo i po chwili parkujemy na początku jakiejś farmy. Dziewczyny idą zapłacić za wstęp, tłumaczą, że Ola i Ada nie będą mogły korzystać ze wszystkich atrakcji, ale coś dla nich wymyślimy. Nam to w sumie jest wszystko jedno, jesteśmy na wakacjach.
Przystępujemy do zwiedzania farmy. A raczej do czekania na zwiedzanie, ponieważ, jak to przystało na panamskie standardy, osoba, która ma nas oprowadzić, praktykuje "panamenian hour” więc przyjdzie, jak jej się zachce. W końcu przychodzi i ruszamy na zwiedzanie. Delikatnie rzecz ujmując: szału nie ma. Namiot z motylami, kozy, krowy, owce. Można karmić owce i kozy, co w zasadzie nawet nie jest atrakcyjne dla naszych córek – trudno się dziwić, w samym Wrocławiu jest kilka takich miejsc, gdzie można karmić kozy. Krowy też w Polsce mamy, ale nic, zabrali nas na wycieczkę – trzeba się dostosować.
Kończą się kozy i przyjeżdża do nas traktor z przyczepką, na której są siedzenia. No to siadamy i ruszamy dalej. Po 15 minutach mijamy górkę z jakąś konstrukcją ze stalowych rur i dojeżdżamy do sporego rozmiaru wiaty. No i w końcu dowiadujemy się, po co tutaj przyjechaliśmy.
Po pierwsze – nie jest to atrakcja dla dzieci więc Ola i Ada nie mogą iść. Po drugie – cała atrakcja ma charakter ciągły; jak już zaczniemy, to nie można przerwać. Szybka wymiana spojrzeń i zastanawiamy się z Martą, które z nas idzie, a które zostaje z dziećmi. W tym miejscu Elio (tata Bridget i Helen) zgłasza się, że on może zostać te pół godziny z naszymi dziewczynkami. Dziewczynki się zgadzają, wprawdzie będzie to bariera językowa, bo ani on po polsku, ani one po angielsku, ale skoro obie strony godzą się na to rozwiązanie to nie mamy zamiaru ich powstrzymywać.
Reszta ekipy musi podpisać jakieś kwity (pewnie "robię to na własne ryzyko"), dopasować uprząż, kask oraz rękawice. Jedna rękawica ma przyklejony kawał skóry o grubości 2cm. Chyba już wiem, co to za "canopy".
Po dojściu na szczyt górki wiemy już, co w Panamie oznacza "canopy". Po naszemu jest to tyrolka. Sama w sobie atrakcja w Polsce jest ostatnimi czasy dość znana, w każdej miejscowości turystycznej można spotkać parki linowe, małpie gaje i inne takie atrakcje. Ale ta tyrolka jest zupełnie inna. Po pierwsze – składa się z 5 odcinków, nie ma odwrotu w trakcie, ponieważ poszczególne stacje pośrednie są niedostępne drogą lądową. Po drugie – zjazd odbywa się po dwóch linach, na obu linach są bloczki. Po trzecie – rękawica służy do hamowania, gdyby za szybko przyszło nam śmigać po linie. Robią z nas grupkę około 14 osób, sami dorośli, Tosia i jakiś chłopiec w jej wieku. I dwóch instruktorów – jeden jedzie pierwszy i pomaga zejść z liny na końcu odcinka, drugi zamyka stawkę i przypina wszystkich na starcie. Czyli wszystko fajnie, całkiem dobrze zorganizowane, bezpieczne. Aha, zapomniałem dodać, że odcinki liny mają po kilkaset metrów, a najdłuższy z nich przebiega radośnie nad taflą jeziora.
Przebrnięcie atrakcji zajmuje nam nie pół, a półtora godziny. W połowie atrakcji okazuje się, że nie jest to dobra atrakcja dla siedmiolatki, z pomocą przychodzi jeden z instruktorów, który przez dwa ostatnie odcinki będzie konwojował oboje dzieci. Ślad po przytarciu liną szczęśliwie zniknie po parunastu tygodniach. Hasło "Tosia, nie hamuj", które słychać na filmiku, do dzisiaj jest przywoływane przez naszych znajomych, którym opowiadaliśmy już tę historię.
Młodsze dzieci zachwycone, Elio ogarnął temat – nie wiem jak on to zrobił, ale małe dziewczynki pokochały aplikację WhatsApp i zestaw kolorowych emotek.
W ramach wizyty jemy obiad na farmie. Patacones z kurczakiem, w sumie to nawet dla nas nowość. Kurczak zbrzydnie nam dopiero za kilka dni. Po obiedzie atrakcja dla dzieci – przejażdżka na koniach.
Po konikach pada pytanie: "czy coś jeszcze chcecie zobaczyć?". Do tego też będziemy musieli się przyzwyczaić – nasi wspaniali gospodarze nie mają na nas dokładnego planu i chcą być jak najbardziej dostosowani do naszych potrzeb. Inna sprawa, że my tych potrzeb do końca nie mamy zdefiniowanych. Mamy tu zostać do niedzieli, więc czeka nas jeszcze kilka ciekawych dni.Ash Wednesday
Pamiętacie, że wcześniej zwracałem uwagę na to, że jest koniec karnawału? No to karnawał się skończył, przynajmniej formalnie, a wraz z jego końcem pojawiła się Środa Popielcowa. W Polsce jeden z tych dni, gdzie frekwencja w kościołach jest wyższa niż zwykle, ale poza tym to jest szaro, buro, smutno, "prochem jesteś" itd. Oczywiście, jest to dla nas ważny dzień, ale jak nas poinformowano, do kościoła pojedziemy wieczorem, na 18-tą, więc nie mamy się tym teraz martwić.
Tymczasem wraz z nastaniem dnia Elio (ojciec) zrobił masę jedzenia, spakował wszystko do naszego parafialnego busika i powiedział, że jedziemy na plażę. Tego też jeszcze nie przerabialiśmy, ale przecież nasze "wymarzone wakacje w Colón" obfitują w niespodzianki. Colón leży nad morzem, ale nie ma tutaj plaż. No, może są, ale nikt tam nie będzie się zatrzymywał. Trzeba jechać dalej – no to jedziemy.
Jeszcze w domu smarujemy siebie i dzieci kremem z filtrem 50, z czasem wyjdzie, że to za mało jak na naszą bladą cerę i mocne karaibskie słońce. W busiku atmosfera jest dość luźna, dziewczynki nasze śpiewają Sofija, Panamki się śmieją, bo przecież jest to piosenka po hiszpańsku, a nasze córki pojęcia nie mają co śpiewają. W tym czasie my obserwujemy świat za oknem – okolica jest biedna, pola i palmy, górki, jakieś oczko wodne, co jakiś czas kilka domków. Generalnie rzecz ujmując – SYF. Zepsuł się samochód? – spoko, zostaw go na poboczu na najbliższe 20 lat. Masz 40 opon? - no problemo, zostaw je w rowie, obok przecież leży 5 metrów sześciennych gruzu. No kurcze! – taki piękny kraj, a taki brudny. Naszym celem jest, jak się okazuje, Playa La Angosta. Dziwne miejsce (jak się później wyjaśni – to kwestia dnia, w którym się tu pojawiliśmy). Ogólnie to poza palmami w naszym otoczeniu to raczej bym powiedział, że jesteśmy nad jakimś zbiornikiem retencyjnym w Polsce – brudny piach, woda jak w jakimś jeziorze. Kilka zadaszonych stolików, żywego ducha przy nich, jednak gdy zajmujemy jeden z nich od razu pojawiają się inkasenci celem pobrania opłaty za rezerwację miejsca. No nic, ja marudzę, ale dzieci zachwycone.
Dziewczynki szybko dobierają sobie "opiekunów", Ola która angielskiego nie zna, szybko łapie, że ma wołać "Papa, swim!, swim!". Wszystkim zabawa się podoba, mi trochę brakuje przestrzeni, żeby się położyć i odpocząć, ale grunt, że jesteśmy razem i bawimy się dobrze.
Po plażowaniu jedziemy kawałek dalej do Portobelo, gdzie na środku drogi grupa przebierańców karnawałowych blokuje ruch. Pytamy jak to możliwe, że przecież dzisiaj jest Środa Popielcowa, a nie karnawał. Odpowiedź jest ciekawa – tutaj karnawał trwa kilka dni dłużej, niby już nie ma zabaw, ale przebierańcy (diabły) paradują na ulicach jeszcze kilka dni. Taka sytuacja. Same Portobelo znane jest z tego, że odwiedzają je turyści oraz z figury Czarnego Chrystusa i ruin fortów. Zwiedzamy kościół, forty i wracamy do Colón.
I teraz następuje najdziwniejsza część dnia. Z początku nie zapowiada się źle, mamy jechać na 18-tą do kościoła na mszę. Tutaj, nieopatrznie, przyjęliśmy polskie założenia, że msza potrwa około godziny i będziemy wracać do domu. Tylko, że to Panama, a nie Polska. Różnica jest zasadnicza.
Nasi gospodarze, co z resztą widać na busiku, należą do parafii św. Józefa, więc musimy jechać do ścisłego centrum Colón (chociaż inny kościół jest na naszym osiedlu). Parkujemy pod kościołem i przez głowę przelatują mi szybko następujące myśli: "o matko, jaki syf", "gdzie jest ten kościół, to ten dziwny budynek?" oraz "co to za kolesie z gwizdkami przebrani za diabły i paradujący jak w czasie karnawału w Rio". Trzecia myśl związana jest z tym, co dzieje się na ulicy – wszędzie pełno jest przebierańców, czerwonych diabłów, którzy skaczą i robią hałas. Oczywiście selfie z diabłami musi być, Adusia wprawdzie trochę nie jest przekonana co do miłych panów diabłów, ale ostatecznie fotka odbywa się bez paniki.
Wchodzimy do kościoła, który mieści się na pierwszym piętrze w budynku, obok którego zaparkowaliśmy. Sala jest duża, ludzi sporo, okna otwarte, za oknami diabły skaczą i robią hałas. Jest 17:55 i nie zanosi się na to, żebyśmy mieli wkrótce zaczynać. O 18:10 pojawia się proboszcz, staje z tyłu kościoła i wita się z ludźmi. Około 18:30 zaczyna się msza planowana na 18:00. Msza, cóż, odbywa się w atmosferze lekkiej swawoli liturgicznej, ale może w tym kraju tak mają. Kazanie, po hiszpańsku, długie, z tonu księdza i śmiechów na sali wnioskuję, że lecą anegdotki do anegdotki i tematy poboczne. Z ciekawostek: zdecydowanie inaczej tutaj wygląda obrzęd sypania popiołem, bowiem tutaj popiół to popiołowe błotko, którym ludzie są smarowani po czole. Około 20-tej zbliżamy się powoli do części ze znakiem pokoju i tutaj, niestety, proboszcz startuje między ławki i musi każdego uściskać. Kolejne 15 minut. Nasze dzieci, które biologicznie jeszcze są w europejskiej strefie czasowej (czyli jest dla nich już po północy), dobite dodatkowo fizycznie plażowaniem, leją się nam przez ręce i śpią snem sprawiedliwego. Kończy się rozdawania Komunii, czas na ogłoszenia. Helen mówi: "Get ready, you will have to go to the middle of church and we’ll introduce you". Że co?! Budzimy dzieci, Tosia obudzona i zła, Ola obudzona i ryczy, Ada śpi. Wywołują nas na środek kościoła i zaczyna się opowieść: że Helen i Bridget były u nas, że Światowe Dni Młodzieży, że to, że tamto. Ksiądz mówi po hiszpańsku i zamiennie po angielsku, i w pewnym momencie daje mikrofon Marcie "now you can say something to our parish". Marta uruchamia żelazne zapasy błyskotliwości i wygłasza kilka lekkich i miłych zdań. Wracamy do ławki. Msza się kończy. Uff.
W Colón jest ciemno, gorąco, diabły gdzieś tam pogwizdują na ulicy. Nam burczy w brzuchach, ale nic nie mówimy. Panamczykom też burczy, a Helen wpada na pomysł, aby swoim łamanym polskim zapytać Tośkę "co chcesz jeść". Tosia, która lekko odżyła, uruchamia swój dość skąpy zestaw słów, które zna po angielsku. Niestety, pierwsze na liście z kategorii "jedzenie" jest słowo chicken.
Po następnej godzinie padamy nieprzytomni naszym pokoiku. Jutro płyniemy na jakąś wyspę i idziemy na "small panamenian party". Nie, w Colón nie mają dla nas taryfy ulgowej.Żar tropików
Dzisiaj znowu plażowanie, lecz dla odmiany jedziemy gdzieś dalej. Naszym miejscem docelowym jest Isla Mamey, która jest położona jeszcze dalej od Colón niż Portobelo. Powiedzieli nam, że w stroje plażowe będziemy mogli przebrać się na miejscu oraz, że będzie tam obiad. Układ całkiem niezły, nie dopytujemy o szczegóły. Wsiadamy, rzecz jasna, do naszego parafialnego busika i ruszamy w trasę. Scenariusz się powtarza, impreza w samochodzie, miło i wesoło, za oknem ładnie i syfnie zarazem. Mijamy Portobelo, dzisiaj już nie ma śladu po karnawałowych imprezach. Jedziemy dalej, Elio zaczyna zwalniać, ewidentnie kogoś szuka. Pierwszy telefon – nic. Pytamy miejscowych – dalej nic. Drugi telefon – nic. W końcu skręcamy z drogi i wjeżdżamy w małe osiedle. W Brazylii powiedziałbym: favela. Chociaż podobno w favelach jest nawet czysto i ładnie, a tutaj zdecydowanie nie. Parkujemy naszego busa, wysiadamy, przychodzi facet i mówi, że będziemy mogli się przebrać w jego domu. W domu warunków nie ma na robienie zdjęć, za to są przed domem, a wygląda tam mniej więcej tak:
Stroje przebrane, z toalety strach było skorzystać. Szczęście, że w tych upałach dziewczynki jakoś rzadziej upominają się o załatwienie potrzeb fizjologicznych. Znowu na coś czekamy; w zasadzie w Panamie jest to normalne, że trzeba czekać. W końcu ktoś przychodzi, wsiada do łódki, odpala silnik, wylewa wodę, podpływa do molo, pomaga wsiąść. Zakładamy kamizelki, wszyscy – dorośli i dzieci. Wszyscy takie same. Myśl #1: "przecież jak mi Ada w tej kamizelce wypadnie, to nic jej ta kamizelka nie da". Myśl #2: "ale przecież będziemy płynąć do jakiejś zatoczki".
Płyniemy do zatoczki – dziewczynki niekoniecznie szczęśliwe, bo chlapie, trochę buja, ale jakoś damy radę. Tubylcy mówią, że musimy obrać drogę przez tunel – rzeczywiście, wygląda to jak kanał w lesie namorzynowym – świetne miejsce, łódka płynie bardzo wolno, wszystkim się podoba. Selfie, filmiki, zdjęcia – każdy ma czas na zrobienie użytku ze smartfona.
Tunel się kończy, i pojawiają się kolejne myśli - #3 "o kurcze, ale fale, ale chyba nie płyniemy w tamtym kierunku" oraz po chwili #4 "no chyba ich całkiem już porąbało, zaraz powypadamy z tej nędznej łajby". Ola i Ada są porządnie przestraszone. Ok, przerażone to bardziej odpowiednie słowo. Cały "rejs" przez naprawdę duże fale trwa może 3 minuty, ale średnio podoba mi się myśl powrotu tą samą drogą. A powrót będzie konieczny, gdyż nasi tubylcy zwinęli się ze swoją motorówką gdzieś znów w te wielkie fale. Podobno pojechali po nasz lunch...
Isla Mamey okazuje się być całkiem miłymi miejscem, jednak ma pewne mankamenty. Pierwszy mankament tego miejsca to droga dojazdowa. Drugi – opłata klimatyczna: momentalnie po przybyciu na brzeg przychodzi do nas inkasent i zakłada nam papierowe opaski na nadgarstek. Przy okazji zakładania opasek musi odkleić papierek od powierzchni klejącej, i co z nimi robi? Ano po prostu rzuca sobie pod nogi. A potem ja się zastanawiam, skąd w tym kraju taki syf.
Wracając do mankamentów tego miejsca: trzeci mankament to żyjątka. Położyliśmy ręczniki pod drzewem, już mam powiedzieć dziewczynkom, żeby siadały, a tutaj pajączek nam się objawia. Inkasent stwierdza, że jest on niebezpieczny. Może i nie jest, ale nie chcemy sprawdzać. Elio, bohater, eskortuje pajączka wgłąb wyspy.
Czwarty mankament to miejsce do pływania – jest jeden "basen", w którym nie ma fal, ale jest on daleko od miejsca, gdzie można w cieniu odpocząć, więc musimy kursować z jednego miejsca w drugie - albo pod palmami, albo w wodzie.
Spytacie po co siedzieć w cieniu skoro się przyjechało w tropiki? Już odpowiadam: oboje z Martą opalamy się "na raka", i zdaje się, że ta cecha została całkiem dobrze odziedziczona przez nasze córki. Ola wprawdzie jakoś się broni (albo może mniej wychodzi na słońce), ale Tosia i Ada, mimo dokładnego i intensywnego smarowania kremem SPF50 zaczynają narzekać na piekące ramiona. Dziwne, przecież dokładnie były posmarowane, no i przecież nie są cały czas na słońcu. I wczoraj przecież nie było aż tyle tego słońca, więc co jest grane?! No tak, ale nie jesteśmy w Polsce, tylko całkiem blisko równika. Że też nie dało nam do myślenia to, że nasi panamscy przyjaciele pływali w morzu w bluzkach z długim rękawem...
Przychodzi pora lunchu. Łódka przywozi nam parszywe kurczaki z frytkami i jeszcze bardziej parszywe hamburgery z frytkami. Nie, jedzenia w tym kraju dobrego nie mają. Po lunchu mamy jeszcze trochę czasu na zdjęcia, po których, ku radości Ady i Oli, wsiadamy do łodzi. Tym razem, dzięki Bogu, kierunek jest inny od poprzedniego, przez co fale są ciut mniejsze. Krążymy po płyciźnie, wśród jachtów, które wyglądają na porzucone od wielu lat i szukamy żółwi. Żółwi nie ma, ale też jest fajnie. Pytają, czy chcemy przebrać się ze strojów kąpielowych, ale stroje na szczęście są "prawie" suche i z czystym sumieniem możemy odmówić sobie wizyty w raz już odwiedzonym przybytku.
Akcja "busik", i do domu. Prosimy, aby podrzucili nas do supermarketu, obiecaliśmy, że ugotujemy im coś polskiego. Wizyta w markecie jest dla nas też odkrywcza, gdyż:
- jest drogo
- mają tutaj kremy do opalania SPF100+ (cóż, trudno się dziwić)
- jest bardzo drogo
- nie mają tutaj białego sera (chcemy zrobić im pierogi ruskie)
- o kurcze, ale tutaj drogo
- sprzedają tutaj lody w 10-litrowych wiadrach
- do licha, tak mało kupiliśmy, soczek, krem, wodę, mąkę, ziemniaki i wyszło $100?
Tak, to nie jest kraj dla biednych ludzi. Ale o tym w innej części opowieści.Kanał, ale tylnym wejściem
O Kanale Panamskim powiedziano już bardzo wiele i w Internecie można znaleźć prawie wszystkie szczegóły. Ale czy na pewno?
Wiemy, że kanał próbowali budować Francuzi, ale wykończyła ich malaria. Wiemy, że kanał wybudowali Amerykanie, ale raczej niekoniecznie siłą własnych rąk. Wiemy, że kanał to w zasadzie główne źródło utrzymania Panamy (kanał sam w sobie i inwestycje z nim powiązane).
Przejście przez Kanał nie jest tanie, stawki są dość elastyczne. W uproszczeniu: powiedz nam co przewozisz, a my ciebie wycenimy. Bywa i tak, że za jeden statek trzeba zapłacić $600.000. Droga atrakcja, ale jak ci się nie podoba, to sobie płyń dookoła Ameryki, taniej cię to nie wyjdzie. Chwilowo Panama ma monopol na ten biznes, ale jak Chińczycy zbudują sobie drugi kanał w Nikaragui, to zrobi się w Panamie mniej wesoło. Jest jeszcze przejście od północy, ale chwilowo Kanada tego połączenia nie chce uwolnić. Zostaje więc monopol w Panamie.
Wracając do Kanału, to z jednej strony mamy wejście w Colón (i tam pierwsze śluzy), potem naturalne jezioro Gatun, potem śluzy, potem sztuczna część kanału i na końcu trzecie śluzy w Miraflores, nieopodal Panama City. Wzdłuż kanału poprowadzono linię kolejową, która poza kilkoma kursami pasażerskimi (tanimi dla miejscowych, drogimi dla turystów) służy do przewozu kontenerów – to dla tych, którym taniej wyszło rozładować statek Colon, przewieźć kontenery koleją i załadować na inny statek po drugiej stronie.
Kanał można zwiedzać – zarówno w Miraflores jak i w Gatun są "visiting center", gdzie po uiszczeniu opłaty można przy odrobinie szczęścia zobaczyć, jak statek przechodzi przez śluzy. Ale jak akurat statku nie będzie, to nic nie zobaczycie.
Kończąc rozważania teoretyczne należy nadmienić, że Kanał dzieli Panamę na część dwa kawałki. Swoją drogą to też zabawne, że dla Panamczyków nie ma czegoś takiego jak Ameryka Północna i Ameryka Południowa, ich w szkole uczą, że Ameryka jest jedna. Ale skoro już Panama jest podzielona przez kanał, to jak wygląda przemieszczanie się na drugi brzeg? Otóż, po stronie Panama City sprawa jest prosta, ponieważ mamy dwa mosty – Americas i Centenario. Natomiast po stronie Colón nie ma nic. Chwilowo. Aktualnie budują tam ogromny most (jak popatrzymy na mapę, to powiemy: donikąd), ale ponieważ mostu na razie nie ma, to trzeba sobie jakoś radzić. Pierwszą z metod jest mały prom, który pływa między dwoma brzegami kanału. Druga z metod, niestety dość nieprzewidywalna, to przejazd przez śluzy. Tak, zdarza się, że kanał otwierany jest dla ruchu kołowego i samochody (nie tylko małe osobówki) mogą przejechać przez zamknięte śluzy. Nam się udało przejechać tak w jedną stronę, ale nie wiem kiedy można próbować tej formy transferu na drugi brzeg.
Tyle teorii. Praktyka jest taka, że Elio, czyli tata Helen i Bridget, pracuje w Kanale (na Kanale?). Co ważne: z uwagi na znaczenie gospodarcze Kanału, w Panamie panuje przekonanie, że jeśli ktoś w tej firmie (obsługującej Kanał) pracuje, to jest to "coś" i można się tym chwalić, tak samo jak "mój tata jest policjantem/strażakiem" itp. Aktualnie Elio pracuje w dziale IT/łączności, natomiast przez wiele lat pracował jak strażak (czyli mamy combo: "mój tata jest strażakiem i pracuje w Kanale"). No to wjechaliśmy na teren Kanału i pojechaliśmy do remizy strażackiej.
Przy każdej z trzech śluz (Gatun, Gamboa, Miraflores) Kanał utrzymuje własną jednostkę ratownictwa medycznego i ogniowego. Strażacy są przeszkoleni jako ratownicy medyczni i dysponują karetką oraz wozem strażackim. Obecność jednostek pożarniczych nie powinna dziwić – różne rzeczy przewozi się na statkach i czasami trzeba dodatkowo zabezpieczyć taki transfer. Na przykład podczas przejścia tankowca (z ropą/gazem itp) straż pożarna musi być w gotowości przy samym kanale (czyli nawet nie w remizie na terenie śluz). Oczywiście w bezpiecznej odległości ("in case of kha-boom we don’t want to be very close").
Strażacy w takiej remizie są jak jedna wielka rodzina, spędzają tam dużo czasu w ramach swoich dyżurów, śpią, gotują, ćwiczą fizycznie itp. Elio jest dobrym przyjacielem obecnego dowódcy tej jednostki, stąd chyba bardzo ciepłe przyjęcie, jakie nam zgotowano. Cała ekipa strażaków pokazuje nam remizę, wyposażenie, wozy, opowiadają o swoim życiu i o pracy. Zwiedzamy wszystko co się da, a na koniec dowódca mówi, że ma dla nas niespodziankę!
Niespodzianka jest super – wsiadamy do wozu bojowego i na sygnale (a jakże!) robimy rundę honorową po terenie kanału. Mijamy domki, w których mieszkali Amerykanie zarządzający kanałem, zanim naród panamski grzecznie im za to podziękował, plac manewrory, korty. Super wycieczka. Na koniec obowiązkowa fotka z całą ekipą i żółtym wozem strażackim.
Już mamy odchodzić, gdy Szef woła Martę, wręcza jej pamiątkowe naszywki i mówi "now you are in our family". Wspaniale.
Uradowani wizytą na terenie Kanału wsiadamy do naszego busika, aby przeprawić się promem na drugi brzeg. Tam, generalnie, nic ciekawego nie ma. Jest opuszczona amerykańska baza wojskowa (Fort Sherman), do której absolutnie wchodzić nie można. Jak się minie bazę, to można dojechać do San Lorenzo, miejsca historycznego, pozostałości fortyfikacji które niegdyś strzegły tych wód. Widać, że jest to miejsce typowo nastawione na turystów ze statków wycieczkowych, którzy opuścili swoje kajuty i w ramach wycieczek fakultatywnych zwiedzają okolice Colón. Fort podobny jest do tego w Portobelo, więc zwiedzanie kolejnej identycznej atrakcji nie podoba nam się za bardzo. Przynajmniej Ada znajduje zupełnie nowe opakowanie kremu z filtrem 100+, zawsze to $30 w kieszeni.
Wracamy do busika i aby udać się na prom, jednak po paru minutach stania w kolejce okazuje się, że śluzy zostały otwarte dla ruchu kołowego i czeka nas dość unikalne(?) doświadczenie przejechania samochodem w poprzek urządzeń odpowiedzialnych za działanie Kanału Panamskiego. Przejazd odbywa się przez pierwsze bramy starych śluz (kilka lat temu uruchomiono dodatkowe śluzy, większe).
Tym sposobem wracamy na stronę Colón i jedziemy do portu na obiad. Pierwszy pomysł to podobno bardzo dobra restauracja rybna nieopodal kościoła (czyli w znanym nam miejscu), ale tam o tej porze dnia wiele asortymentu już nie ma. Szybka decyzja – jedziemy w inne miejsce. Tym razem wiozą nas do restauracji w miejscu, gdzie cumują statki wycieczkowe. Restauracja wygląda stosownie do reprezentacyjności miejsca, w którym się znajdujemy, oraz ma ceny również stosowne. Zamawiamy, niestety, za dużo jedzenia, bo przez te kilka dni nasze dzieci jeszcze nie przestawiły się na kuchnię panamską. Trudno – musimy z Martą wszystko sami zjeść, ale trzeba przyznać, że ceviche w tym miejscu będą najlepszymi, jakie udało nam się zjeść podczas całego pobytu w Panamie.
Na koniec dnia czeka nas jeszcze jedna atrakcja, długo zapowiadana jako Panamenian Party. Warto na to spojrzeć jak na pewne doświadczenie tego, jak Panamczycy żyją i świętują. Otóż, impreza to 50-te urodziny ciotki Yithzaka (narzeczonego Bridget). Oczywiście jesteśmy wszyscy zaproszeni. Impreza ma się odbyć u ciotki w domu, ale ciotka o tym nie wie – ma przyjść i się zdziwić. Impreza planowana jest na 19:00. O 19:00 dziewczyny mówią, że mamy się powoli szykować do wyjazdu, ale najpewniej i tak będziemy pierwszymi gośćmi. Dojeżdżamy na miejsce o 19:40 i rzeczywiście jesteśmy pierwszymi gośćmi. Pozostali goście schodzą się do 21:00. Ciotka pojawia się o 22:00 – nie muszę dodawać, w jakim stanie o tak później godzinie są nasze dzieci - jedyne czego szukają to miejsca, aby się położyć. I tutaj kolejna obserwacja różnic kulturowych: w Polsce, przynajmniej wśród naszych znajomych, generalnie zwraca się uwagę na dzieci. Jak dzieci robią się zmęczone, a jesteśmy u kogoś w gościach, to albo próbuje się dzieci uśpić tymczasowo w miejscu imprezy, albo grzecznie zwija się do domu. Tutaj z kolei nikt, absolutnie nikt nie robi sobie nic z tego, że dzieci (nie tylko nasze, bo są też i lokalne) są zmęczone. Trudno, impreza musi trwać.
Ot, Panamenian style.Wspaniałe miasto Colón
Po powrocie do Polski opowiadaliśmy wielu ludziom o naszej podróży, sporo uwagi poświęcając Colón. Podczas jednej z takich opowieści J., nasz dobry znajomy, skomentował opowieść tak: "Nazwa tego miasta wiele zdaje się wyjaśniać". Ale od początku.
Sobota miała być "luźniejsza". Bridget i Ythzak mieli w planach wesele, Elio musiał oddać busa do parafii i została mu jego Toyota Camry, my mieliśmy chwilowo dość jakiś szczególnych atrakcji więc zapytaliśmy, czy możemy w takim razie pojechać sobie autobusem i pozwiedzać centrum Colón. Nasi gospodarze jakoś szczególnie nie protestowali, ale im bliżej było do naszego wyjazdu, tym bardziej stawało się jasne, że sami nigdzie nie pojedziemy. "Bo wiecie, dzisiaj w Colón jest parada, będzie dużo ludzi. Może pojedziemy samochodem?". Oczywiście w Panamie to nie jest żaden problem, że jest nas siedmioro, a Toyota projektowana była na osób pięć. Dzieci pojadą na kolanach.
Jedziemy do centrum, parkujemy obok kościoła. Wiadomo, że parada ma się zacząć o 14-tej, ale nikt nie robi sobie złudzeń, że start imprezy będzie punktualny. Jednak, aby coś zobaczyć, musimy iść bardziej w stronę "czoła' parady. Jest piękny, gorący, słoneczny dzień (jak każdy), więc też ludzi na ulicy sporo – całkiem dużo uczestników parady, jeszcze więcej tych, którzy chcą coś oglądać. Ale na razie nie ma za bardzo czego – zespoły muzyczne stoją nerwowo w miejscu, jakieś flagi, dzieci w strojach ludowych, chaos – jakby czekali na coś, tylko nie wiadomo na co.
I wtedy się zaczęło. Najpierw podeszła do nas starsza kobieta. Przywitała się, porozmawiała (perfekcyjny angielski), spytała co robimy, czemu tu jesteśmy itp. Kolejny uścisk dłoni, i zniknęła gdzieś na moment z kobietą – ananasem.
Wystarczająco długo jej nie było, aby Helen nam wyjaśniła, że jest to mama burmistrza i ze spotkał nas zaszczyt.
Ponieważ parada miała na celu uświetnienie obchodów kolejnej okrągłej rocznicy powstania Colón, nie mogło na niej zabraknąć też burmistrza. Burmistrz, opalony, napakowany misiek jak z tańszych filmów o agentach CIA i latynoskich bonzach, spacerował z obstawą w okolicy miejsca, w którym staliśmy, więc gdy tylko jego mama go namierzyła, został do nas przyprowadzony celem zapoznania.
Po wymianie uprzejmości zaczął tłumaczyć, że zaraz parada się zacznie i coś jeszcze chciał dodać, ale Marta wypaliła, że już przywykliśmy do tego, że w Panamie nic nie dzieje się punktualnie, i chyba przeszła burmistrzowi ochota na dalszą rozmowę.
Oczywiście Helen przez cały czas była zachwycona całym tym wydarzeniem. I gdy już prawie parada miała ruszyć, napatoczyła się też ich krajowa telewizja TVN (tak, nazwa taka jak u nas), która filmowała nas przez dłuższy czas, pewnie aby później zrobić wstawkę w wiadomościach o tym, jakoby na kolejne okrągłe urodziny Colón przybyli turyści z całego świata.
Potem zaczęła się parada, a raczej twór paradopodobny. W Polsce jak jest parada, to idzie orkiestra dęta, strażacy, dzieci, emeryci, proboszcz, burmistrz i na końcu jakiś radiowóz i po 10 minutach temat mamy zamknięty. Tutaj jak wystartowali o tej 14:30, to nam się odechciało po dwóch godzinach. Owszem, było to ciekawe, stroje ludowe, szkoły muzyczne, studenci, dzieci, diabły, bębniarze, znowu diabły, znowu bębniarze, babcia na pickupie, bębniarze, diabły itd.
Na dodatek naszym dzieciom się przypomniało, że ciotka Ania dała im na podróż po $5 na lody, i oczywiście musiałem im te lody zdobyć. Niestety, to co kupiłem, było tworem lodopodobnym i tak paskudnym, że żadna z naszych córeczek nie zjadła tego do końca. Aczkolwiek, to trzeba przyznać, proces produkcji był dość ciekawy: na wózku, na ulicy, facet z blokiem lodu i specjalnym kubeczkiem-skrobaczką. Skrobiemy lód, polewamy kolorowym syropem cukrowym bez smaku, posypujemy mlekiem w proszku, dajemy drugą kupkę lodu, polewamy innym syropem, i jeszcze innym i gotowe. $1, nic, tylko brać.
Na koniec tego dnia, gdy już nam parada się znudziła, poprosiliśmy o spacer po Colón, tzw. główną aleją. Trudno mi znaleźć odpowiednie określenie na to miejsce, ale ostatnio na forum przeczytałem hasło „centrum Colón jest jak z postapokaliptycznej gry” i sądzę, że dość trafnie oddaje to, co można tam spotkać. Oczywiście, jest jakiś sklep, McD, KFC, kantor, sklep z butami, pamiątki itp, ale zwiedzanie centrum Colón w zasadzie można opisać trzema scenkami, które nastąpiły jedna po drugiej:
Scenka 1: Idziemy po "chodniku", trzeba przejść przez ulice, rynsztok mimo tego, że upał niemiłosierny i wszędzie sucho, jakoś suchy nie jest. Ola robi za mały krok i ląduje sandałem w "wodzie". Ktoś (obcy) podbiega i momentalnie polewa Oli nogę środkiem antybakteryjnym. Koniec scenki. Noga uratowana.
Scenka 2: Idziemy zobaczyć katedrę, jest przy centralnej alei, ale trzeba odejść jakieś 50m w bok. Katedra bardzo zaniedbana, okoliczne ulice rozwalone. W środku ładnie, wychodzimy, Elio i Helen idą ciut szybciej, nam się gdzieś dziewczynki zapodziały na kilka sekund przez co odległość naszej rodziny od Elio rośnie do mniej więcej 30-40 metrów. Nagle podchodzi do nas jakaś kobieta i coś szybko mówi po hiszpańsku. Ponieważ nie znajdujemy wspólnej płaszczyzny językowej, trzeba poczekać na Elio i Helen, którzy wymieniają z panią kilka słów i ona odchodzi uśmiechnięta. Pytamy "o co chodzi?", a Helen nam wyjaśnia, że tamta kobieta wystraszyła się, gdy zobaczyła, że chodzimy sami po tej okolicy i mówiła nam, żebyśmy pod żadnym pozorem nie szli dalej. Dopiero jak Elio i Helen powiedzieli, że jesteśmy razem z nimi, odpuściła i powiedziała, że w takim razie będziemy bezpieczni. Koniec scenki.
Scenka 3: Dochodzimy do końca "alei", nad morze. Chcemy podejść na plażę, ale tam są zaparkowane dwa potężne białe pickupy, przodem w naszą stronę (tyłem do morza), jeden obok drugiego. W środku siedzą ludzie w kominiarkach. Podają sobie coś przez okno, z jednego auta do drugiego. Jest dzień, godzina 16, może 17. Pytamy Elio, czy na pewno uważa, że możemy tam iść. Elio, bez przekonania, mówi, że to policjanci, tajni agenci, akurat mają przerwę na jedzenie, ale jakoś przechodzi nam ochota na sprawdzenie, czy plaża w tym miejscu Colón jest piaszczysta i zawracamy do samochodu. Koniec scenki.