+1
travelerka 5 czerwca 2017 23:30
W czerwcu 2014 r. podczas wyjazdu do Chorwacji dość niespodziewanie kupiłam niebywale tanie bilety do Santiago de Chile (ok. 1000 zł z TXL). W listopadzie byłam już w drodze do tego (prawie) najdłuższego kraju świata, a w luku bagażowym oprócz namiotu i butów trekkingowych umieściłam rower. Choć wielu moich znajomych pukało się w głowę, kiedy słyszało o moim pomyśle, uparłam się, żeby zobaczyć Patagonię z perspektywy siodełka rowerowego. Mój plan minimum zakładał przejechanie najsłynniejszej chilijskiej drogi wybudowanej z inicjatywy A. Pinocheta - Carretery Austral. Bilet powrotny miałam za 2,5 miesiąca. W tym czasie przejechałam rowerem ok. 2500 km, drugie tyle autostopem, a ponad 150 km przebyłam na piechotę. Podróżowałam samotnie. Nigdy też wcześniej nie byłam na tego typu wyjeździe rowerowym z sakwami zatem już pierwszego dnia zrozumiałam, że porwałam się z motyką na słońce. Z perspektywy czasu nie żałuję jednak nawet jednej sekundy spędzonej w tym fantastycznym miejscu.

Chciałabym tym samym podzielić się z Wami choć kilkoma wspomnieniami z tej wyprawy gdyż nie sposób napisać z niej pełną relację. Nie potrafiłabym streścić w kilku postach wszystkiego co tam widziałam i czego doświadczyłam dlatego ograniczyłam się do okresu, w którym jechałam rowerem z Puerto Montt aż do Punta Arenas. W stolicy chilijskiej Patagonii sprzedałam swój jednoślad i do Ushuaia dostałam się stopem. W ten sam sposób wróciłam przez Argentynę do Santiago de Chile skąd samolot Iberii zabrał mnie do domu. Choć moje wspomnienia mają bardziej charakter bloga niż praktycznej relacji, chętnie na koniec podzielę się z zainteresowanymi bardziej praktycznymi wskazówkami.

Z ROWEREM.jpg

Na początku czuję złość i niedowierzanie. To nie jest miłość od pierwszego wejrzenia jak obiecują niektórzy. Chcę wracać do domu. Do rodziny, do futrzanych kapci i gorącej herbaty popijanej w ulubiony fotelu. Potwornie zmęczona prawie w ogóle nie dostrzegam jej wyjątkowości.
Patagonia i rower to związek niezwykle trudny i wyczerpujący. Na szczęście szybko powoduje wydzielanie endorfin i błyskawicznie uzależnia od magicznych widoków i fantastycznych przygód. Jest w końcu coś fascynującego w przemierzaniu dzikich przestrzeni i wielkich dystansów siłą własnych mięśni.

Wraz z końcem listopada wyruszam rowerem z chilijskiego Puerto Montt na południe. Plan jest prosty i zakłada przejazd przez Patagonię i Ziemię Ognistą, aż do samego krańca kontynentu. Cały mój dobytek upchnięty w sakwach waży nieco ponad 30 kilogramów, z czego prawie połowę stanowi prowiant na drogę. Niesłychanie niska jest cena mojej wolności. Mogę się zatrzymać gdzie i kiedy chcę lub tam, gdzie zmuszą mnie do tego warunki atmosferyczne albo zmęczenie. Z tą świadomością dużo łatwiej udać mi się samotnie w nieznane.


CARRETERA AUSTRAL1.jpg



Na początek odwiedzam Chiloe, drugą pod względem wielkości wyspę Chile. Zamiast planowanych trzech dni, zostaję na niej prawie cały tydzień. Czuję się tutaj jak w domu. Choć wyspa słynie głównie z jezuickich kościółków wzniesionych z drewna w XVII i XVIII w., dla mnie jej największym bogactwem są wspaniałe krajobrazy, jakby żywcem przeniesione z moich ukochanych Bieszczad oraz położone na wybrzeżu Oceanu Spokojnego - piaszczyste wydmy rodem z Łeby.


PLAŻA NA CHILOE.jpg



ON THE WAY.jpg



CHILOE.jpg



Po opuszczeniu archipelagu, poruszam się wzdłuż słynnej Carretery Austral, wybudowanej z inicjatywy samego Augusto Pinocheta, który pewnego dnia zapragnął połączyć bardziej zurbanizowaną północ kraju z niedostępnym wówczas południem. Niemal 1300 kilometrów drogi wiedzie mnie przez bardzo surowy, ale jednocześnie niebywale malowniczy teren. Odkąd tylko pamiętam, nieustannie zadziwiały mnie jednak rozbieżności w relacjach osób, które przemierzyły ten szlak na dwóch kółkach. W ich wspomnieniach, niepohamowany zachwyt nad patagońskim krajobrazem przeplata się z doniesieniami o paskudnie kamienistej drodze i jeszcze bardziej kapryśnej pogodzie. Dopiero pokonując tę trasę samodzielnie zdaję się to w pełni dostrzegać i rozumieć. Pogoda daje mi nieźle w kość praktycznie od samego początku, zaś droga z każdym przejechanym kilometrem testuje moją wytrzymałość i sprawdza determinację w dążeniu do celu. Wszystkie te niedogodności przegrywają jednak z kretesem w starciu z cudami natury, które co rusz serwuje mi Patagonia. Majestatyczne i strzeliste góry, błękitne lodowce, krystalicznie czyste jeziora pełne ryb, poplątane fiordy i dymiące wulkany to więcej niż mogłam sobie wymarzyć błądząc palcem po mapie w domowym zaciszu.


WULKAN, CHAITEN.jpg



REGION AYSEN5.jpg



REGION AYSEN3.jpg



Patagonię odbieram wszystkimi zmysłami. Huraganowe wiatry, lodowaty deszcz i słońce - palące do żywego moją bladą skórę to żywioły, przed którymi nie można uciec. Już po kilku dniach podróży wiem do czego zdolna jest tutejsza pogoda i jak bardzo niewiarygodne są wszelkie prognozy. Tutaj rządzi natura. Co do tego nie mam żadnych wątpliwości.


REGION AYSEN.jpg




Najpiękniejsza krajobrazowo, ale jednocześnie najbardziej wyczerpująca fizycznie jest część trasy wiodąca brzegiem jeziora General Carrera - największego w Patagonii i jednocześnie najgłębszego w całej Ameryce Południowej. Zbiornik ten jest całkiem popularnym miejscem połowu pstrągów i ryb z rodzaju łososiowatych. Wielbiciele pięknych widoków przybywają tu jednak głównie po to, aby oglądać liczne marmurowe formacje wypełnione niewielkimi wgłębieniami lub najprawdziwszymi jaskiniami. Tym razem zadowalam się jedynie widokiem bajecznie pięknej linii brzegowej. Postanawiam jednak, że jeszcze u wrócę. Czuję ogromny niedosyt.


COYAIQUE.jpg



W DRODZE6, CARRETERA AUSTRAL.jpg



JEZIORO.jpg




Niezaprzeczalna i wyjątkowa uroda krajowej “siódemki” już na samym początku istnienia, uczyniła ją prawdziwym rarytasem dla cyklistów i jednocześnie jednym z najbardziej uczęszczanych szlaków na południowoamerykańskim kontynencie. Niejednokrotnie spotykam na swej drodze wszelkiej maści entuzjastów dwóch kółek, przemierzających te trudne tereny na rowerowym siodełku. Moja trasa jest dla wielu z nich tylko niewielkim fragmentem własnej podróży. Wśród nich jestem zaledwie zwyczajnym krótkodystansowym rowerzystą.

Choć los mnie nie oszczędza, a przygody nie omijają, wszystkie kończą się nad wyraz szczęśliwie. Również pierwsza przeprawa do Argentyny to szereg pomocnych ludzi i zbiór kapitalnych zbiegów okoliczności. Wraz z końcem grudnia docieram do Villa O’Higgins, niewielkiej miejscowości położonej w terminalnym odcinku chilijskiej krajówki. Stąd do najbliższego miasta jedzie się niemal 200 kilometrów, trudną szutrową drogą, pełną zakrętów i przewyższeń. Wokół ludzkich zabudowań dominuje dzika przyroda - dziewicze góry, lodowce i rwące rzeki. Jedynym sposobem na przedostanie się stąd do Argentyny jest przepłynięcie jeziora O’Higgins, pokonanie pieszo niemal 20 kilometrów gęstym górskim lasem, a następnie rejs przez Lago del Desierto.

Podczas pierwszej przeprawy promowej, wiatr daje mi się we znaki, ale z przyjemnością wychodzę na zewnętrzny pokład, by delektować się dziewiczym pięknem chilijskiej Patagonii. Jest magicznie. Kolor wody w jeziorze przybiera mleczno-turkusowy odcień niebieskiego. Niesłychanie trudny do opisania, ale wręcz niemożliwy do zapomnienia. Po drugiej stronie jeziora jest tylko kilka niewielkich domków i posterunek carabiñeros. Jeden z nich pomaga mi pchać rower, kiedy zmierzam ciężkim krokiem po pieczątkę wyjazdową w Chile. Właśnie oficjalnie opuszczam najdłuższy kraj świata, ale do właściwej granicy trzeba się jeszcze przejść. Szlak, prosty dla piechura z plecakiem, dla rowerzysty jest wyczerpujący zarówno fizycznie jak i psychicznie. Na szczęście mam pomoc. Polak, którego spotykam w Villa O’Higgins dba o moje morale i dzielnie pomaga w przeprawach przez mrożące krew w żyłach lodowate potoki.


LAGO OHIGGINS.jpg



Niestety zwątpienia szybko mnie nie opuszcza. Wielokrotnie zadaję sobie w duchu pytanie - Co ja tutaj robię? Wmawiam sobie, że gdybym wiedziała jak bardzo będzie mi ciężko, nigdy bym się na to nie odważyła. Ale to nieprawda. Po to przecież przyjechałam do Patagonii. Przekroczenie tutejszej granicy ma dla mnie wymiar symboliczny - wyjścia poza strefę swojego komfortu, pokonanie fizycznych i psychicznych ograniczeń. To najlepszy prezent, jaki mogę sobie sprawić na Gwiazdkę.
Wigilię spędzam w kraju yerba mate, siedząc nad brzegiem Lago del Desierto i popijając czerwone wino z litrowego kartonu. Zmęczenie daje o sobie znać, alkohol szybko uderza do głowy, ale na horyzoncie dostrzegam Fitz Roy’a. To niebywałe, że pokazał się w pełnej krasie! Zwykle zakrywają go gęste chmury. To moje pierwsze święta spędzane poza domem.

Nazajutrz przypływa prom, który zabiera mnie na drugą stronę jeziora. Ten krótki rejs to niemal podróż w czasie. Nad Lago del Desierto nie ma zasięgu żadna sieć komórkowa, nie działa Internet, nie ma ani jednego sklepu ani utwardzonej drogi. El Chalten, gdzie docieram po zejściu na ląd, to z kolei mekka turystów z całego świata. Przybywają tu każdego lata chcąc zobaczyć słynne Cerros - Torre i Fitz Roy. Wśród turystycznej papki serwowanej tutaj każdemu gringo można czasem odnaleźć coś interesującego. Na kilka dni zostawiam więc rower i ruszam w góry.


FITZ ROY.jpg



PERITO MORENO.jpg




Po powrocie na trasę, dalej pedałuję na południe. W tym czasie moja podróż bardziej przypomina walkę o to, aby ustać w miejscu, aniżeli jazdę do przodu. Boczne, huraganowe wiatry nieustannie zrzucają mnie z roweru, a prażące słońce nie daje nawet chwili wytchnienia. Od desperackiej rezygnacji ratują mnie ludzie, którzy oferują krótki transport, a niekiedy wodę i jakieś łakocie. Po wielu dniach na pustych drogach Argentyny docieram ponownie do Chile. W Puerto Natales krótko regeneruję siły i niemal natychmiast ruszam na tygodniowy trekking po Parku Narodowym Torres del Paine.


TORRESdelPaine.jpg



TORRES.jpg



Patagonia ma to do siebie, że przyciąga ludzi niebanalnych. Podczas zapasów z wiatrem na górskiej przełęczy spotykam Luizę – Szwajcarkę, która włada biegle dziewięcioma językami, ale na życie zarabia jako skromna nauczycielka niemieckiego, Josha - korespondenta CNN w Afryce czy Efraima włóczącego się po kontynencie południowoamerykańskim już od 3 lat. Ludzie zmieniają się niemal tak szybko jak patagońska aura. Wraz z nimi zmienia się również moje spojrzenie na życie w miejskiej dżungli i na możliwości jakie oferuje nam świat.


NA PLAŻY.jpg



PUNTA ARENAS.jpg




Do Punta Arenas docieram ogłuszona rykiem samolotów z pobliskiej bazy wojskowej i nieco zdezorientowana wielkomiejską atmosferą tego odludzia. Aurę końca świata, chaty pierwszych europejskich osadników czy szałasy rdzennych Indian Ona można tu znaleźć już tylko w muzeum. Na ich miejscu stoją dziś liczne sklepy i nocne kluby. Poszukiwaczy przygód i wszelkiej maści eksploratorów przyciąga do miasta przede wszystkim prężnie działająca strefa wolnocłowa i pobliskie kolonie pingwinów. W Punta Arenas kończę moją przygodę z rowerem. Mam dwa dobre powody. Pierwszy to zbliżający się termin powrotu do Europy, a drugi to deficyt w portfelu.


ROWER.jpg



Nie rezygnuję jednak z wcześniejszych planów dotarcia na skraj Ameryki. Wbrew dobrym radom i zdrowemu rozsądkowi staję z wyciągniętym kciukiem na drodze wylotowej z miasta. Pierwszy samochód zatrzymuje się 15 minut później. Na kolejne nie czekam wcale. Ledwo wysiadam z jednego auta, a już czeka kolejne. Mam wrażenie, że uczestniczę w jakiejś szalonej sztafecie, która ma na celu wywieźć mnie na koniec świata. Do Ushuaia docieram już na drugi dzień od wyjazdu z Punta Arenas. Jednak moja droga na południe kończy się dopiero kilkanaście kilometrów dalej - nad urzekającą zatoką Lapataia, tuż obok tablicy informującej, że drugi koniec drogi znajduje się na Alasce, dokładnie 17 848 kilometrów stąd. Okoliczne szczyty mienią się w promieniach słońca, a wokół tłumy ludzi robią pamiątkowe zdjęcia. Podziwiam pierzaste chmury odbijające się w wodach zatoki i bezgłośnie śmieję się z radości, że tutaj dotarłam. Na koniec świata.


ZA USHUAIA.jpg



Mogę już wracać do domu choć wiem, że tak naprawdę nigdy nie opuszczę Patagonii. Noszę ją teraz głęboko w sercu.


KOLAŻ1.jpg



KOLAŻ2.jpg



KOLAŻ3.jpg

Dodaj Komentarz

Komentarze (13)

casper-slonina 6 czerwca 2017 01:17 Odpowiedz
Piekne miejsce! Wrazenia ktore odbiera sie podczas podrozy na rowerze sa (z mojego doswiadczenia) duzo intensywniejsze niz podczas uzywania standardowych srodkow transportu. Wolnosc, satysfakcja z osiagnietego celu, stosunkowo nieduza predkosc przemieszczania sie ktora daje czas na podziwianie krajobrazow i przejazd przez nieoczywiste miejsca, w ktore nie wjedziesz samochodem/autobusem/pociagiem etc. To wlasnie takie miejsca zapadly mi najbardziej w pamiec podczas mojego tripu, nie "must see" z przewodnikow. Pozdrawiam i podziwiam - cala relacja pokazuje ze przezylas piekna przygode i stawilas czolo slaboscia (to chyba cieszy najbardziej?)
travelerka 6 czerwca 2017 01:22 Odpowiedz
Dzięki @‌casper.slonina‌ :)Zgadzam się z Tobą. Rower to kapitalny środek transportu, ale równocześnie jednak nieco wymagający :) Niemniej jednak w Patagonii sprawdził się super. Bardzo żałuję, że nie mogę tutaj opisać wszystkich fajnych przygód i sytuacji, które spotkały mnie podczas tej podróży. Nie da się tego zrobić chcąc zachować życie poza pisaniem. Mam jednak nadzieję, że choć w części oddałam uczucia, które towarzyszyły mi podczas tej podróży.
zennnek 6 czerwca 2017 06:29 Odpowiedz
Piękne zdjęcia. Ech jak Ci zazdroszczę przygody i widoków.Drobna uwaga dot. najdłuższego kraju-jest nim Rosja.Ale biorąc pod uwagę np. powierzchnię, to Chile wygrywa.
travelerka 6 czerwca 2017 07:22 Odpowiedz
@‌ZENNNEK‌ masz rację :) Zasugerowałam się bardziej proporcjami niż rzeczywistą długością. Już poprawione ;)
kefirm 6 czerwca 2017 08:05 Odpowiedz
Swego czasu też myślałem o przejechaniu podobnej trasy od lub do Patagonii ale jak widziałem ten wiatr szalejący na południu to współczuję i podziwiam. Pięć dni wiatru w twarz z poprzedniego wyjazdu pamiętam do dziś..
travelerka 6 czerwca 2017 10:03 Odpowiedz
@‌kefirm‌ to fakt, że wiat w Patagonii potrafi dać się we znaki, ale za to jaka satysfakcja kiedy jednak uda Ci się dojechać do celu pomimo tej niewidzialnej ściany, który co rusz staje na Twojej drodze :)
s-amp-p-w-podrozy 6 czerwca 2017 20:40 Odpowiedz
Hej, Tarvelerka! Po przeczytaniu można stwierdzić tylko jedno - jesteś WARIATKA! I oby tak dalej :)
s-amp-p-w-podrozy 6 czerwca 2017 20:40 Odpowiedz
Hej, Tarvelerka! Po przeczytaniu można stwierdzić tylko jedno - jesteś WARIATKA! I oby tak dalej :)
s-amp-p-w-podrozy 6 czerwca 2017 20:42 Odpowiedz
s-amp-p-w-podrozyHej, Tarvelerka! Po przeczytaniu można stwierdzić tylko jedno - jesteś WARIATKA! I oby tak dalej :)
Sory za literówkę, nie da się edytować ;)
gecko 6 czerwca 2017 20:57 Odpowiedz
piękny zakątek :) sam się zbierałem do napisania relacji z Patagonii... Zbierałem i zbierałem i nie mogłem zebrać :P
ara 23 czerwca 2017 12:16 Odpowiedz
rewelacja! świetna wyprawa, szacun!
travelerka 23 czerwca 2017 16:47 Odpowiedz
Dzięki @ara :)
marlus 3 lipca 2017 12:53 Odpowiedz
Naprawdę świetna podróż. Zazdroszczę i podziwiam :). A relacja klasa, czyta się jak książkę. Szkoda, że taka krótka ;)