Przed wyjazdem do Maroka długo zastanawialiśmy się, którą z dolin zobaczyć - Dades czy Draâ. Koniec końców sprawa rozwiązała się sama - starczyło czasu na obie.
Ouarzazate (po polsku Warzazat) było naszą bazą wypadową przez 3 dni. Znaleźliśmy tu bardzo fajny hotel z rodzinną atmosferą, tu wypożyczyliśmy samochód i co równie ważne, było nam w tym mieście po prostu dobrze. Może dlatego, że tutaj nikt nikogo nie próbuje naciągnąć. Po prostu byliśmy i nie wzbudzaliśmy zbytniego zainteresowania mieszkańców. Warto odnotować też, że właśnie w tym mieście pierwszy raz w Maroku dostaliśmy coś "za darmo". Ostatniego dnia, po zjedzeniu kolejnego pysznego śniadania w hotelu, podszedł do nas recepcjonista/kelner i standardowo spytał czy smakowały nam naleśniki. Odpowiedzieliśmy "tak, bardzo". Po chwili wrócił z dodatkową porcją... To niby tylko naleśniki, ale ten niewymuszony gest sprawił, że zrobiło się nam bardzo miło. Poza tym dodam, że pracownicy hotelu nauczyli nas kilku słów w języki berberyjskim, m.in. dziękuje i dzień dobry. Jak będziecie kiedyś na południu Maroka, mile widziane jest tifawin (dzień dobry) lub tanemmirt (dziękuję) zamiast sukran (też dziękuję, ale po arabsku). Co prawda jak dziękowałam czy witałam się po berberyjsku to widziałam, że podśmiewają się trochę z mojej wymowy, ale cieszyli się, że próbuję.
Podsumowując... Ouarzazate może nie ma samo w sobie dużo do zarefowania (pod względem zabytków, itp.), ale jako miejsce wypadowe jest idealne. Można tu odpocząć od zatłoczonych marokańskich miast i naładować akumulatory na dalszą podróż.
Krajobrazy rodem z Marsa.
Wracając do tematu Doliny Draâ, samochód odebraliśmy o godzinie 9 i jakieś 30 minut później siedzieliśmy już w Dacii Logan z D. i Ł., którzy dojechali do nas ze Skoury. Tego dnia naszym celem było zjeżdżenie Doliny Draâ. Zatankowaliśmy bak do pełna i pojechaliśmy w kierunku Zagory. No cóż, benzyna do tanich w Maroku nie należy - ponad 5 zł z litr Pb 95. Zdecydowanie tańszy jest Diesel - wychodzi ok. 3,50 zł za litr.
Krajobrazy rodem z Marsa.
W drodze na przełęcz Tizi n'coś tam.
Już chwilę po opuszczeniu Ouarzazate zaczęły się roztaczać niesamowite krajobrazy. Przez pierwsze kilkadziesiąt kilometrów czuliśmy się jak na Marsie. Czerwono-czarna ziemia, wyżłobione przez wodę głębokie kaniony, a do tego kompletna susza - mieszkańcy mówili, że tegoroczny marzec był wyjątkowo suchy. Na początku drogi musieliśmy wjechać stromymi serpentynami na przełęcz o bardzo prostej nazwie Tizi n'Tinififft. Na samej przełęczy, w zatoczce widokowej, czekał na nas berberyjski sprzedawca srebrnej biżuterii. Wraz z Wrocławianką zdecydowałyśmy się kupić 3 bransoletki. Początkowo cena za jedną wynosiła ok. 250 dh. Berberowi spodobały się chyba Wojtka ciuchy, bo był skłonny obniżyć cenę za koszulkę lub buty - niestety Wojtek nie miał żadnych na zmianę, więc ta opcja odpadła. Bardzo zależało mu na sprzedaży, więc zaproponował, że obniży cenę w zamian za lekarstwa. Łukasz pokazał mu co ma, wytłumaczył ich przeznaczenie, jednak ta opcja tez odpadła - w sumie to nie wiemy czemu. W końcu doszliśmy to porozumienia... Obniżył cenę za 3 bransoletki z 750 dh na 230 dh plus papieros. To był dobry biznes ;-)
A oto widoki z przełęczy, której nazwy nie da się wymówić.
Wybór biżuterii u lokalnego sprzedawcy.
Od miasteczka Agdz krajobrazy zmieniły się diametralnie. Na całej długości doliny, wzdłuż rzeki o takiej samej nazwie, rośnie gęsty gaj palmowy. Już kilka kilometrów za Agdz, po drugiej stronie gaju, naszą uwagę przykuła potężna Kazba Tamnougalt. Szybki rzut oka na przewodnik i postanowione - zjeżdżamy z głównej drogi. Okazało się, że kazba jest już mocno nadszarpnięta przez działanie sił natury, lecz mimo to uważamy, że zdecydowanie warto ją odwiedzić.
Kazba Tamnougalt widziana jeszcze z oddali.
A tu już z bliska.
Dziedziniec kazby niestety trochę zrujnowany.
W kazbie złapał nas jeden z miejscowych "przewodników", który twierdził, że ma klucz do innej kazby, znajdującej się w pobliskim ksarze (*). Nie skorzystaliśmy z jego usług, ale do ksaru i tak się wybraliśmy. Niestety większość budynków w wiosce już powoli niszczeje, ale nie ma co się temu dziwić. Wszystko jest tu budowane z gliny zmieszanej ze słomą, która przy temperaturach rzędu 50 stopni po prostu kruszeje.
Pobliski ksar też nie trzyma się najlepiej, ale jest w nim sporo uroku.
Miejscami nawet przypomina ruinę.
A miejscami jest całkiem nieźle zachowany - może to dom klucznika?
Po drugiej stronie pola kolejna mieścinka.
Po obejrzeniu pobliskiego ksaru pojechaliśmy dalej. Jadąc w kierunku głównej drogi zrobiliśmy sobie spontaniczny postój nad rzeką Draâ. Złapał nas tu jeden z mieszkańców, który sprzedawał własnoręcznie zrobione koszyczki wypełnione świeżymi daktylami. Wiosna to właśnie "daktylowy" czas. Oczywiście kupiliśmy i spróbowaliśmy. Pycha. Po raz pierwszy miałam okazję zjeść świeżutkiego daktyla. Jest o niebo lepszy od tych suszonych. Za jeden koszyk zapłaciliśmy 10 dh. Trzeba wspierać miejscowych - dla niektórych to jedyne źródło utrzymania.
Po drodze cały czas zachwycaliśmy się widokiem olbrzymiego gaju palmowego i górujących nad nim gór Jbel Saghro.
Kolejny punkt targowy - tym razem z koszami i oczywiście daktylami.
Zielono mi - ale tylko przy rzece.
Kolejnym naszym przystankiem była starannie odrestaurowana kazba Oulad Othmane. Była to chyba najciekawsza twierdza w jakiej byliśmy podczas naszej podróży do Maroka. Oczarowała nas już w momencie przekroczenia jej progu. Ciemne pomieszczenia, w których raz po raz przeplatały się ze sobą wpadające przez szpary promienie słoneczne plus unoszący się zapach kadzideł, przeniosły nas w zupełnie inny wymiar. Mieliśmy szczęście bo nie kręciło się po niej za dużo turystów. Powoli wspinaliśmy się coraz wyżej chłonąc niesamowitą atmosferę panującą w kazbie, aż dotarliśmy na sam "taras". A tu kolejna niespodzianka. Panorama zapierająca dech w piersiach. Różowawy piasek, zielone gaje palmowe, błękit nieba - jednym słowem raj.
Częściowo zasłonięty widok na kazbę Oulad Othmane
A to już widok na dolinę z tarasu kazby.
Potem znowu do samochodu i w drogę. Wiem, że się powtarzam, ale muszę jeszcze raz napisać, że roztaczające się widoki zachwycały nas nieprzerwanie. Niestety nasze brzuchy były puste i w pewnym momencie zaczęły domagać się jedzonka. Zatrzymaliśmy się w Tinzouline. W przewodniku znaleźliśmy informację, że w poniedziałki odbywa się w tej miejscowości souk. Niestety jak przybyliśmy było już po souku. Ruszyliśmy na poszukiwanie jedzenia. W jednej z restauracji zamówiliśmy obiadek i herbatkę. dodatkowo dostaliśmy cała masę przystawek - od oliwek po smażoną wątróbkę, serca i nerki. Z pełnymi brzuchami ruszyliśmy w stronę Zagory. Znaleźliśmy się w niej dosyć niespodziewanie. Byliśmy pewni, że przed nami jeszcze kilkadziesiąt kilometrów, a tu nagle tabliczka ZAGORA. Odnaleźliśmy słynna tablicę "TIMBOUCTOU - 52 JOURS", co ma oznaczać "Timbuktu - 52 dni wielbłądem". Oczywiście była krótka sesja zdjęciowa przy tablicy i z powrotem do Ouarzazate. Z perspektywy czasu żałuję, że nie mieliśmy trochę więcej czasu na dokładniejsze spenetrowanie Doliny Draâ.
Słynny wielbłądzi drogowskaz.
Wracając kilkakrotnie zatrzymywaliśmy się, żeby móc nacieszyć oczy widokiem doliny, która zmieniała kolory w obliczu zachodzącego słońca.
Przed zachodem słońca dolina stawała się jeszcze piękniejsza.
Gra kolorów po raz drugi.
Gra kolorów po raz trzeci.
W hotelu byliśmy dosyć późno. Wrocławianie zdecydowali się spędzić kolejny nocleg w Skourze. Następnego dnia mieliśmy się spotkać właśnie w ich bazie wypadowej. Gospodarz ich hotelu rzekomo był zielarzem i postanowiliśmy zaopatrzyć się u niego w przyprawy. Dlaczego "rzekomo", dowiecie się wkrótce. Powiemy tylko, że był to najgorszy biznes w naszym życiu...
Ciąg dalszy nastąpi, a niecierpliwych zapraszamy na bloga zgdanskado.blogspot.com.
Ouarzazate (po polsku Warzazat) było naszą bazą wypadową przez 3 dni. Znaleźliśmy tu bardzo fajny hotel z rodzinną atmosferą, tu wypożyczyliśmy samochód i co równie ważne, było nam w tym mieście po prostu dobrze. Może dlatego, że tutaj nikt nikogo nie próbuje naciągnąć. Po prostu byliśmy i nie wzbudzaliśmy zbytniego zainteresowania mieszkańców. Warto odnotować też, że właśnie w tym mieście pierwszy raz w Maroku dostaliśmy coś "za darmo". Ostatniego dnia, po zjedzeniu kolejnego pysznego śniadania w hotelu, podszedł do nas recepcjonista/kelner i standardowo spytał czy smakowały nam naleśniki. Odpowiedzieliśmy "tak, bardzo". Po chwili wrócił z dodatkową porcją... To niby tylko naleśniki, ale ten niewymuszony gest sprawił, że zrobiło się nam bardzo miło. Poza tym dodam, że pracownicy hotelu nauczyli nas kilku słów w języki berberyjskim, m.in. dziękuje i dzień dobry. Jak będziecie kiedyś na południu Maroka, mile widziane jest tifawin (dzień dobry) lub tanemmirt (dziękuję) zamiast sukran (też dziękuję, ale po arabsku). Co prawda jak dziękowałam czy witałam się po berberyjsku to widziałam, że podśmiewają się trochę z mojej wymowy, ale cieszyli się, że próbuję.
Podsumowując... Ouarzazate może nie ma samo w sobie dużo do zarefowania (pod względem zabytków, itp.), ale jako miejsce wypadowe jest idealne. Można tu odpocząć od zatłoczonych marokańskich miast i naładować akumulatory na dalszą podróż.
Krajobrazy rodem z Marsa.
Wracając do tematu Doliny Draâ, samochód odebraliśmy o godzinie 9 i jakieś 30 minut później siedzieliśmy już w Dacii Logan z D. i Ł., którzy dojechali do nas ze Skoury. Tego dnia naszym celem było zjeżdżenie Doliny Draâ. Zatankowaliśmy bak do pełna i pojechaliśmy w kierunku Zagory. No cóż, benzyna do tanich w Maroku nie należy - ponad 5 zł z litr Pb 95. Zdecydowanie tańszy jest Diesel - wychodzi ok. 3,50 zł za litr.
Krajobrazy rodem z Marsa.
W drodze na przełęcz Tizi n'coś tam.
Już chwilę po opuszczeniu Ouarzazate zaczęły się roztaczać niesamowite krajobrazy. Przez pierwsze kilkadziesiąt kilometrów czuliśmy się jak na Marsie. Czerwono-czarna ziemia, wyżłobione przez wodę głębokie kaniony, a do tego kompletna susza - mieszkańcy mówili, że tegoroczny marzec był wyjątkowo suchy. Na początku drogi musieliśmy wjechać stromymi serpentynami na przełęcz o bardzo prostej nazwie Tizi n'Tinififft. Na samej przełęczy, w zatoczce widokowej, czekał na nas berberyjski sprzedawca srebrnej biżuterii. Wraz z Wrocławianką zdecydowałyśmy się kupić 3 bransoletki. Początkowo cena za jedną wynosiła ok. 250 dh. Berberowi spodobały się chyba Wojtka ciuchy, bo był skłonny obniżyć cenę za koszulkę lub buty - niestety Wojtek nie miał żadnych na zmianę, więc ta opcja odpadła. Bardzo zależało mu na sprzedaży, więc zaproponował, że obniży cenę w zamian za lekarstwa. Łukasz pokazał mu co ma, wytłumaczył ich przeznaczenie, jednak ta opcja tez odpadła - w sumie to nie wiemy czemu. W końcu doszliśmy to porozumienia... Obniżył cenę za 3 bransoletki z 750 dh na 230 dh plus papieros. To był dobry biznes ;-)
A oto widoki z przełęczy, której nazwy nie da się wymówić.
Wybór biżuterii u lokalnego sprzedawcy.
Od miasteczka Agdz krajobrazy zmieniły się diametralnie. Na całej długości doliny, wzdłuż rzeki o takiej samej nazwie, rośnie gęsty gaj palmowy. Już kilka kilometrów za Agdz, po drugiej stronie gaju, naszą uwagę przykuła potężna Kazba Tamnougalt. Szybki rzut oka na przewodnik i postanowione - zjeżdżamy z głównej drogi. Okazało się, że kazba jest już mocno nadszarpnięta przez działanie sił natury, lecz mimo to uważamy, że zdecydowanie warto ją odwiedzić.
Kazba Tamnougalt widziana jeszcze z oddali.
A tu już z bliska.
Dziedziniec kazby niestety trochę zrujnowany.
W kazbie złapał nas jeden z miejscowych "przewodników", który twierdził, że ma klucz do innej kazby, znajdującej się w pobliskim ksarze (*). Nie skorzystaliśmy z jego usług, ale do ksaru i tak się wybraliśmy. Niestety większość budynków w wiosce już powoli niszczeje, ale nie ma co się temu dziwić. Wszystko jest tu budowane z gliny zmieszanej ze słomą, która przy temperaturach rzędu 50 stopni po prostu kruszeje.
Pobliski ksar też nie trzyma się najlepiej, ale jest w nim sporo uroku.
Miejscami nawet przypomina ruinę.
A miejscami jest całkiem nieźle zachowany - może to dom klucznika?
Po drugiej stronie pola kolejna mieścinka.
Po obejrzeniu pobliskiego ksaru pojechaliśmy dalej. Jadąc w kierunku głównej drogi zrobiliśmy sobie spontaniczny postój nad rzeką Draâ. Złapał nas tu jeden z mieszkańców, który sprzedawał własnoręcznie zrobione koszyczki wypełnione świeżymi daktylami. Wiosna to właśnie "daktylowy" czas. Oczywiście kupiliśmy i spróbowaliśmy. Pycha. Po raz pierwszy miałam okazję zjeść świeżutkiego daktyla. Jest o niebo lepszy od tych suszonych. Za jeden koszyk zapłaciliśmy 10 dh. Trzeba wspierać miejscowych - dla niektórych to jedyne źródło utrzymania.
Po drodze cały czas zachwycaliśmy się widokiem olbrzymiego gaju palmowego i górujących nad nim gór Jbel Saghro.
Kolejny punkt targowy - tym razem z koszami i oczywiście daktylami.
Zielono mi - ale tylko przy rzece.
Kolejnym naszym przystankiem była starannie odrestaurowana kazba Oulad Othmane. Była to chyba najciekawsza twierdza w jakiej byliśmy podczas naszej podróży do Maroka. Oczarowała nas już w momencie przekroczenia jej progu. Ciemne pomieszczenia, w których raz po raz przeplatały się ze sobą wpadające przez szpary promienie słoneczne plus unoszący się zapach kadzideł, przeniosły nas w zupełnie inny wymiar. Mieliśmy szczęście bo nie kręciło się po niej za dużo turystów. Powoli wspinaliśmy się coraz wyżej chłonąc niesamowitą atmosferę panującą w kazbie, aż dotarliśmy na sam "taras". A tu kolejna niespodzianka. Panorama zapierająca dech w piersiach. Różowawy piasek, zielone gaje palmowe, błękit nieba - jednym słowem raj.
Częściowo zasłonięty widok na kazbę Oulad Othmane
A to już widok na dolinę z tarasu kazby.
Potem znowu do samochodu i w drogę. Wiem, że się powtarzam, ale muszę jeszcze raz napisać, że roztaczające się widoki zachwycały nas nieprzerwanie. Niestety nasze brzuchy były puste i w pewnym momencie zaczęły domagać się jedzonka. Zatrzymaliśmy się w Tinzouline. W przewodniku znaleźliśmy informację, że w poniedziałki odbywa się w tej miejscowości souk. Niestety jak przybyliśmy było już po souku. Ruszyliśmy na poszukiwanie jedzenia. W jednej z restauracji zamówiliśmy obiadek i herbatkę. dodatkowo dostaliśmy cała masę przystawek - od oliwek po smażoną wątróbkę, serca i nerki. Z pełnymi brzuchami ruszyliśmy w stronę Zagory. Znaleźliśmy się w niej dosyć niespodziewanie. Byliśmy pewni, że przed nami jeszcze kilkadziesiąt kilometrów, a tu nagle tabliczka ZAGORA. Odnaleźliśmy słynna tablicę "TIMBOUCTOU - 52 JOURS", co ma oznaczać "Timbuktu - 52 dni wielbłądem". Oczywiście była krótka sesja zdjęciowa przy tablicy i z powrotem do Ouarzazate. Z perspektywy czasu żałuję, że nie mieliśmy trochę więcej czasu na dokładniejsze spenetrowanie Doliny Draâ.
Słynny wielbłądzi drogowskaz.
Wracając kilkakrotnie zatrzymywaliśmy się, żeby móc nacieszyć oczy widokiem doliny, która zmieniała kolory w obliczu zachodzącego słońca.
Przed zachodem słońca dolina stawała się jeszcze piękniejsza.
Gra kolorów po raz drugi.
Gra kolorów po raz trzeci.
W hotelu byliśmy dosyć późno. Wrocławianie zdecydowali się spędzić kolejny nocleg w Skourze. Następnego dnia mieliśmy się spotkać właśnie w ich bazie wypadowej. Gospodarz ich hotelu rzekomo był zielarzem i postanowiliśmy zaopatrzyć się u niego w przyprawy. Dlaczego "rzekomo", dowiecie się wkrótce. Powiemy tylko, że był to najgorszy biznes w naszym życiu...
Ciąg dalszy nastąpi, a niecierpliwych zapraszamy na bloga zgdanskado.blogspot.com.