Pierwotny plan zakładał przelot do któregoś ze szkockich miast, a następnie jazdę poprzez Szkocję połączoną ze zwiedzaniem i powrót z Anglii. Jednak za sprawą sporej ilości mil do wykorzystania w Alitalii postanowiłem polecieć do Mediolanu skąd w planie miałem przejazd na północ, objechanie Szwajcarii i powrót środkami transportu publicznego z zachodniej Austrii.
Pierwszy raz miałem okazję lecieć wraz z rowerem i na czas podróży musiałem odkręcić pedały. przekręcić kierownicę, wypuścić powietrze z kół i zdjąć siodełko. Owinąłem go w całości folią stretchową i po uprzednim uiszczeniu opłaty za rower udałem się do pomieszczenia do nadawania ponadwymiarowego bagażu. Tam okazało się. że rower nijak nie chce się zmieścić i powstał mały problem, który celnik skwitował stwierdzeniem “jak się nie prześwietli to nie leci”. Gdy zabrałem się do zdejmowania folii i odkręcania koła wpadliśmy na pomysł aby spróbować go włożyć pod skosem co przyniosło pozytywne rozwiązanie. Wszystkie pozostałę sakwy wrzuciłem do wielkiego worka wojskowego i nadałem jako jeden bagaż. Po udanej odprawie korzystając z Priority Pass przeszedłem przez fast track do kontroli bezpieczeństwa i udałem się do jednego z dwóch saloników na Okęciu, gdzie czytając książkę oczekiwałem na mój lot. Jakieś 25 minut przed planowym odlotem zauważyłem ostatnie wezwanie wyświetlane na tablicy więc pozbierałem wszystkie swoje rzeczy w pośpiechu i skierowałem się do pobliskiego rękawa.
Samolot był wypełniony ledwie w połowie i obok siebie, a także w przeciwnym rzędzie były wszystkie wolne miejsca. Po osiągnieciu wysokości przelotowej obsługa podała to co zwykle Alitalia serwuje na lotach krótkodystansowych, czyli malutką paczkę krakersów i napój.
Na lotnisku Mediolan Linate wylądowaliśmy o czasie, a bagaż odebrałem kilka minut później. Z rowerem sprawa miała się inaczej ponieważ nie było go nigdzie widać, a nie wiedziałem za bardzo gdzie miałbym się po niego zwrócić, jako że nie było nigdzie stosownej informacji. Kolejka do biura/informacji bagażowej zapowiadała kilkudziesięciominutowe oczekiwanie. Parę minut później jednak zauważyłem, że ktoś go po prostu postawił z boku pod ścianą więc zabrałem się za odwijanie z folii, a po wyjściu z lotniska montowanie sakw na przednim i tylnym bagażniku. Z napompowaniem miałem mały problem ale po wyjściu poza teren lotniska zapytałem na postoju taksówek o pompkę i dostałem kompresor podłączany do gniazda zapalniczki.
Na stacji benzynowej napełniłem butelkę benzyną do kuchenki i można powiedzieć, że byłem gotowy do jazdy i biwakowania, choć tego dnia nie oddaliłem się za bardzo w żadnym kierunku bo zanim to wszystko ogarnąłem nadszedł czas by poszukać miejsca na nocleg.
Jako, że wieczór było wciąż ponad 25C to i noc należała do wyjątkowo ciepłych.
Rano wyruszyłem w dalszą drogę postanawiając pominąć Mediolan, w którym byłem niewiele ponad rok wcześniej i jechać prosto na północ w kierunku Jeziora Como, które było moim celem na ten dzień. Aż do 13 przedzierałem się przez aglomerację jadąc ulicami przyległych do Mediolanu miast i usiłując ominąć drogi niedostępne dla rowerów. Przyznam, że bez nawigacji nie byłoby to takie proste. Całe szczęście, że telefon mogłem nieustannie ładować z dynama i o brak zasilania nie musiałem się martwić. Póki co.
Pogoda dopisywała aż nadto ponieważ temperatura dochodziła do 35C więc długo się nie zastanawiając postanowiłem orzeźwić się krótką kapielą w jeziorze. Na praktycznie całej długości zachodniego brzegu jezioro było zabudowane stylowymi willami i ciężko było o kawałek wolnej przestrzeni. Nierzadko droga prowadziła wąskimi ulicami pomiędzy zabudowaniami, a ruch był tylko jednokierunkowy, regulowany światłami.
Wieczór nadciągnęły ciemne chmury sprowadzając trochę deszczu. Poranek był już znacznie chłodniejszy od poprzedniego dnia. O ile wzdłuż jeziora Como panował dość spory ruch, o tyle od Jeziora Mezzola zaczęła się ścieżka rowerowa, która omijała między innymi tunele samochodowe i prowadziła wałem wzdłuż rzeki i terenów rolniczych. W ten sposób dotarłem do miejscowości Chiavenna, gdzie droga rozwidlała się na tę prowadzącą w kierunku St. Moritz i tę w kierunku przełęczy Spluga (2114m n.p.m.), którą wybrałem ja. Zastanawiając się nad teraz nie wiem co skłoniło mnie do jazdy w stronę przełęczy zamiast wybrać drogę prowadzącą mniej więcej w porządanym przeze mnie kierunku, a zdecydowanie na niższych wysokościach.
Abstrahując jednak od kierujących mną wtedy pobudek zacząłem mozolny podjazd. Już od samego początku droga zaczęła piąć się ostro w górę dając mi ostro w kość. Pomimo, że do przełęczy Spluga miałem ledwie 30km to dotarcie na nią zajęło mi całe popołudnie. Co ciekawe, im było więcej serpentyn i na krótkim odcinku zyskiwałem znacznie na wysokości tym lepiej mi się jechało. Jadąc pośród alpejskich łąk nieustannie towarzyszył mi gwizd hasających beztrosko świstaków.
Na przełęcz dotarłem dopiero o 18, a temperatura wynosiła wtedy 12C. Pospiesznie się ubrałem i rozpocząłem zjazd na stronę Szwajcarska. Po paru minutach naprzemiennego rozpędzania się i hamowania i kilkunastu prawie 180 stopniowych zakrętów byłem już na dole. Jako, że te wyższe górskie przełęcze są zwykle od jesieni do wiosny niedostępne dla samochodów to droga prowadziła poprzez stok narciarski. Kilka kilometrów dalej, gdy ścieżka rowerowa prowadziła lasem dotarłem do Jeziora Sufner, nad którego brzegiem postanowiłem rozbić namiot. Jako, że byłem w dolinie otaczały mnie wysokie góry, przed sobą miałem jezioro, a na drugim jego brzegu leżała urokliwa wioska, jakich pełno w Szwajcarii, wraz z widoczną z oddali wieżą kościoła.
Rano pogoda popsuła się całkiem i padał deszcz dlatego też po namyśle postanowiłem trochę zaczekać. Problemem było to, że rozłożyłem namiot na twardym podłożu i śledzie nie trzymał zbyt mocno, jesli w ogóle, a odciągi całkowicie pominąłem. Spowodowało to, że od czasu do czasu zaczęły do wnętrza spadać kropelki wody. Około godziny 11 przyszło dwóch policjantów, prawdopodobnie zaalarmowanych przez kogos ze spacerowniczów, którzy postanowili mnie wylegitymować. Schowali się pod drzewem i zaczęli gdzieś dzwonić, a po skończonej weryfikacji oddali mi dokumenty i powiedzieli, że jeśli o nich chodzi to nie ma żadnego problemu. Patrząc na mokry namiot zapytali jeszcze czy u mnie wszystko w porządku i pojechali.
Szcześliwie po 12 przestało padać więc mogłem coś ugotować na zewnątrz, spakować rzeczy i ruszyć w dalszą drogę. Jak tylko zjechałem niżej pogoda zaczęła się poprawiać, aż w końcu wyszło piękne słońce i zrobiło się ciepło. W Thusis wymieniłem baterię w liczniku, który sygnalizował, że jest już na wyczerpaniu i ruszyłem w dalszą drogę w dół doliny. Podążając ścieżką rowerową prowadzącą już bardziej górami niż dnem doliny byłem zmuszony w pewnym momencie wybrać trasę dla rowerów górskich aby pojechać w interesującym mnie kierunku. Byłem zmuszony z całym swoim ładunkiem jechać wąską ścieżką, po kamieniach, korzeniach stromo w dół zbocza. Na szczęście tylko na krótkim odcinku. Po dotarciu na dół skierowałem się na zachód, ponownie pnąc się wysoko pod górę. Przez chwilę nawet padał deszcz ale bardzo lokalnie, a przynajmniej nad jedną z mijanych wiosek i całą doliną powstała piękna tęcza. Za kolejnym pagórkiem udało mi się znaleźć camping, gdzie na idealnie przystrzyżonej trawie rozbiłem swój namiot.
Następny dzień przyniósł piękną, słoneczną i ciepłą pogodę oraz nieustanny lecz łagodny podjazd w stronę kolejnej przełęczy – Oberalppass(2046m n.p.m.). Z początku ścieżka rowerowa prowadziła przez pola, łąki, lasami wzdłuż torów, choć czasem nie wiedzieć czemu pięła się wysoko na zbocza gór co wymagało wykrzesania trochę więcej sił. Co do nawierzchni tychże ścieżek to czasem pozostawiały wiele do życzenia. Szczególnie wtedy gdy zamiast twardego, ubitego podłoża było błoto cz luźno rozrzucone duże kamienie, co znacznie spowalniało ogólne tempo jazdy. Asfalt też się zdarzał ale najczęściej na obrzeżach miasteczek i wsi – generalnie na nizinach. Jeśli chodzi natomiast o oznaczenie to było bardzo dobre, co nie stało na przeszkodzie bym kilkukrotnie pojechał w złą stronę. Generalnie na każdym rozjeździe, skrzyżowaniu bądź rozwidleniu stał słup ze znakami przydatnymi dla turystów, które można podzielić na trzy kategorie:
-dla rowerzystów dzielące się na oznaczenia zwykłych tras rowerowych i dla rowerów góskich, wśród których można jeszcze wyróżnic jednocyfrowe ścieżki krajowe, dwucyfrowe regionalne i trzycyfrowe lokalne
-dla pieszych dzielące się na trasy krótkie trasy spacerowe w łatwym terenie, dłuższe spacery i wędrówki po górach
-trasy dla rolkarzy
Po drodze, na jednym z postojów spotkałem trójkę chłopaków, którzy jechali na Matterhorn. Pogadaliśmy parę minut i ruszyłem w dalszą drogę bo było już późne popołudnie, a mnie czekało pokonanie przełęczy. Może za sprawą pokonanej wcześniej przełęczy Spluga i jakiejś tam szczątkowej aklimatyzacji, a może byłem już przyzwyczajony do jazdy bo wjeżdzało mi się nieporónywalnie łatwiej. Oczywiście, że wlokłem się powoli, stopniowo w górę pokonując zakręt za zakrętem ale nie było to już tak męczące. Z niektórych mijających samochodów pozdrawiali mnie ludzie machając i wołając, że już niedaleko. Rowerzystów także było sporo. Najwięcej na kolarzówkach, choć i takich jadących z sakwami też spotykałem. Na Oberalppass nie było tak zimno jak na Spluga jednak i tak się ubrałem przed zjazdem do Andermatt. Na dole już zauważyłem, że coś mi pedał trzeszczy i domyśliłem się, że rozsypało się łożysko. Postanowiłem zastanowić się nad tym już rano co by sobie wieczór nie zaprzątać głowy niczym poza zasłużonym odpoczynkiem.
Rano i tak niczego nie wymyśliłem ponieważ przede mną czekała kolejna przełęcz – Furka (2436m n.p.m.) i żadnego większego miasta, nie mówiąc już o serwisie. Jednak trzeszczenie się uspokoiło, pedał zaczął równo chodzić i problem przestał być dokuczliwy. Wspinając się do góry jechałem drogą, na której kręcono sceny pościgów w jednym z filmów z Jamesem Bondem – “Goldfinger”.
Jeszcze około kilometra przed Furką jechałem rozgrzany w którym rękawie, podczas gdy temperatura powietrza wynosiła nawet 15C. Na przełęczy natomiast pogoda była już zgoła odmienna. Dosłownie 100m dalej padał deszcz, a na zjeżdzie lało już konkretnie przy zaledwie 9C. Nie było to przyjemne biorąc pod uwagę chłodzący pęd wiatru i wodę wlewającą się do butów, które jako jedyne nie były za dobrze chronione przed deszczem. Zjeżdzałem tak prawie 20km, a dalej droga nadal prowadziła w dół, tyle że łagodniej. Jadąc w dół podłączyłem telefon do ładowania, bo szkoda by było zmarnować tyle energii i okazało się, że nie działa to tak jak powinno. Z początku myślałem, że coś zamokło, szczególnie gdy w czasie jazdy wziąłem do ręki wciąż jeszcze wilgotny telefon i przeszedł mnie prąd. Okazało się jednak, że problem jest bardziej skomplikowany i prawdopodobnie wyrobiło się gniazdo micro USB w telefonie, a że to był jedyny kabel jaki miałem ze sobą zostałem bez możliwości ładowania telefonu. Dopiero wieczór, już w namiocie, po parudziesięciu minutach usilnych prób zdołałem ustawić ładowanie i naładować telefon.
Nazajutrz planowałem podjechać do oddalonego o niespełna 20km Zermatt’u by z bliska zobaczyć Matterhorn jednak niskie chmury nie zwiastowały widoków. W każdym razie po krótkim namyśle zdecydowałem aby jednak sie wybrać zobaczyć samo miasteczko. W miarę jak jechałem w głąb doliny, chmury zaczęły się podnosić i pół godziny po moim przybyciu do Zermatt’u ustąpiły prawie całkowicie i na własne oczy zobaczyłem Matterhorn z bliska. Co prawda jeździłem kilka lat wcześnie na nartach u jego podnóża lecz po włoskiej stronie, a wracając swego czasu z Japonii przez Mediolan również miałem mozliwość go dostrzeć ze względu na jego charakterystyczną piramidalną sylwetkę.
W towarzystwie najwyższych alpejskich szczytów usiadłem na pewien czas na łące, ugotowałem sobie mały posiłek po czym ruszyłem w drogę powrotną.
W miarę jak jechałem bardziej na zachód i obniżałem się, na zboczach doliny zaczęły pojawiać się coraz liczniej winnice, a następnie kolejne plantacje – moreli, jabłek, gruszek, truskawek, malin, kapusty, śliwek i kto wie czego jeszcze. Szczególną reklamą cieszyły się morele, które rosną tylko w kantonie Vallais.
Miejsce na nocleg znalazłem nad przyjemnym jeziorem Lac de la Breche, nieopodal pola golfowego. Woda była zadziwiająco ciepła choć spodziewałem się temperatury rodem z polodowcowych rzek.
Niestety w nocy pogoda się popsuła, zaczęło padać i tak kropiło do rana. Z tego też powodu wyruszyłem trochę później niż zwykle czyli około 10. Nie ujechałem jednak daleko gdy znów zaczęło padać i zostałem zmuszony ubrać się odpowiednio na deszcz. Cały czas jechałem wzdłuż Rodanu w dół doliny. Na wysokości Martigny rzeka jak i droga skręca pod kątem prostym i płynie w kierunku Jeziora Genewskiego. Ścieżka rowerowa od pewnego momentu prowadzi wałami po obu stronach rzeki i jest połączona z trasą dla rolkarzy. Mimo tego, że delikatnie cały czas traciłem wysokość nie było to odczuwalne więc wiatr w twarz skutecznie mnie hamował, uprzykrzał jazdę i summa summarum był chyba najgorszym dniem pod względem komfortu jazdy.
Ledwie co wyjechałem z doliny i dotarłem do Jeziora to nad okolicę, w której byłem jeszcze paręnaście minut wcześniej nadciągnęły potężne, ciemne chmury i lunęło deszczem. Tam gdzie ja byłem, czyli w Montreux wcale nie było lepiej bo fale uderzające o brzeg potrafiły zalać kilkumetrowej szerokości deptak. Bardzo fajnie, że gdy czekałem z aparatem w gotowości wymierzonym w zamek Chillon to chociaż na chwilę zza chmur wyszło ciepłe, popołudniowe słońce i delikatnie oświetliło kamienne mury.
Wyjeżdżając z Vevey zorientowałem się, że przednia przerzutka zaczyna szwankować. Już myślałem, że manetka przestaje łapać linkę jak to miało miejsce w tylnej przed wymianą ale po chwili zorientowałem się, że problem tkwi w samej lince, która jak się okazało trzyma się na dwóch ostatnich nitkach i już długo nie pociągnie. Póki co ograniczona liczba przerzutek mi nie przeszkadzała ponieważ jechałem wciąz pod górę zostawiając za plecami Jezioro Genewskie i z największej przedniej zębatki nie korzystałem.
Szczęśliwie następnego dnia tuż przy ścieżce rowerowej znalazłem sklep i serwis, gdzie wymieniłem linkę wraz z pancerzem, przykręciłem jeden z nosków do pedałów, który niedługo wcześniej odpadł i ruszyłem w dalszą drogę. Łożyska w pedale nie naprawiłem, ponieważ nie mieli na stanie. Pierwszy raz oddaliłem się wysokich Alp i straciłem je całkowicie z oczu. Jechałem poprzez delikatnie pofalowane pagórki, z wiatrem w plecy. Bez większego wysiłku dotarłem tak do Frybourga, przez które pobieżnie przejechałem zwierzając stare miasto i gotrycką katedrę św. Mikołaja.
Następnym miastem na mojej trasie przejazdu była stolica Szwajcarii – Berno. Miasto stosunkowo spokojne i małe porównując je do innych europejskich stolic. Głównie zależało mi aby przejechać się ulicami Kramgasse i Marktgasse, na których w odległości 150 m od siebie usytuowanych jest jedenaście ΧVІ-wiecznych fontann z figurami, w tym najpopularniejsza z nich Fontanna Wielkoluda przedstawiająca olbrzyma pożerającego małe dzieci. Wzdłuż ulic, na odcinku 6 km ciągną się arkady. Przy Kramgasse wznosi się również Zeitglockenturm, wieża zegarowa z 1530 roku, która niegdyś była częścią bramy miejskiej. Cztery minuty przed każdą pełną godziną poruszają się figurki zegara, odgrywając kilkuminutowe przedstawienie. Ulice doprowadziły mnie do Niedźwiedzich Jam czyli Bärengraben, gdzie utworzono swoisty park dla niedźwiedzi brunatnych nad rzeką Aare z małym parkiem i fosą. Te niezwykłe drapieżniki można obserwować z góry jak i z dołu z bardzo bliskiej odległości. Misie nic sobie nie robią z rzeszy spacerujących i podglądajacych ich turystów i powoli przechadzają się po swoim wybiegu, gryzą trawę lub kąpią się i pływają w fosie.
Jadąc z Berna w kierunku miejscowości Thun zauważyłem, że nad dolinę nadciągają z obu jej boków ciemne chmury niechybnie zwiastujące deszcz, który a jakże by inaczej, dopadł mnie w samym Thun. Na parę minut postanowiłem przysiąść na ławce, poczytać książkę i przeczekać deszcz. Kilkanaście minut później mogłem ruszyć w dalszą drogę lecz z racji na zbliżający się wieczór musiałem rozejrzeć się za miejscem na nocleg. Pobieżnie przejechałem przez Thun robiąc parę zdjęć i postanowiłem wdrapać się na jedno zbocze, z którego jak miałem nadzieję będzie rozciągał się ładny widok. Droga wiodła stromo pod górę, a napotkany na podjeździe tubylec, z którym zamieniłem parę zdań uświadomił mnie, że stromo to dopiero będzie!
Z wolna piąłem się w górę, gdy w mijanym właśnie domu zauważyłem wychylającą się zza krzaków głowę i po chwili usłyszałem głos. Była to starsza pani, która po chwili rozmowy powiedziała, że mogę skorzystać z jej kawałka pola, gdzie nikt nie powinien mieć nic przeciwko rozbitemu namiotowi. Nie był to płaski teren ale o taki byłoby tutaj ciężko.
Powiedziała również abym rano przyszedł na kawę czy herbatę i skorzystać z łazienki jeśli mam ochotę. Umówiliśmy się na 9-10 i parę minut po 9 następnego dnia zjawiłem się u jej progu.
Odświeżyłem się po czym zostałem poczęstowany śniadaniem. Opowiadała jak dzień wcześniej zbierała wraz z sąsiadkami jagody w lesie, czego dowodem było kilka dużych pojemników owoców schowanych w lodóce. Miałem również okazję skosztować dżemu jagodowego z ubiegłego roku. Porozmawialiśmy tak ze dwie godziny po czym odpowiednio się poubierałem ze względu na padający deszcz. Zrezygnowałem z pierwotnego planu powrotu do Thun bo przy tej pogodzie nie było sensu i dałem się skusić na jazdę przez góry i górskie wioski. Droga nadal pięła się bardzo stromo. W zasadzie słowo to nie oddaje tego nachylenia ale na 1300m odległości zyskałem 200m wysokości. Ujechawszy kawałek zatrzymałem się by jednak przeczekać deszcz i przy okazji poczytać książkę.
Dwie godziny później ruszyłem w dalszą drogę, osiągnąłem wysokość jakichś 1100m n.p.m. i jechałem górami wzdłuż jeziora Thun wąskimi drogami raz w górę raz w dół.
Dookoła wisiały ciemne chmury, gdzieniegdzie padało, a mi szczęśliwie udało się póki co unikać deszczu choć w wielu miejscach asfalt nadal był mokry i wolałem jechać wolniej aby się nie schlapać. Poza tym nie było za ciepło na szybkich zjazdach.
Pod wieczór dotarłem do Interlaken, przez które dość szybko przejechałem. Pierwszy raz od dłuższego czasu przydarzył mi się upadek po tym jak się zatrzymałem i nie zdążyłem wyciagnąć jednej nogi z noska i mnie przechyliło na tyle skutecznie, że nie zdołałem się utrzymać, przechyliło mnie i z całym bagażem przyłożyłem w chodnik. Sakwy trochę zamortyzowały upadek ale kolano i łokieć trochę bolało.
Wieczór na biwaku spotkałem dwóch Niemców, którzy zatrzymali się na nocleg w drodze do Włoch. Przyjechali Land Roverem Defenderem z podnoszonym dachem i zrobionym wewnątrz łóżkiem. Porozmawialiśmy na temat samochodów terenowych, obejrzałem ich maszynę, którą swego czasu jeździli po afrykańskich wydmach. Fajny sprzęt.
Rano trochę pogoda się poprawiła ale na niebie w większości było wciąż przysłonięte chmurami. Licząc, że popołudniu się przejaśni i z okolice Grindelwald zobaczę słynne trio czyli Eiger, Monch i Jungfrau wybrałem się wpierw do Lauterbrunnen leżące w dolinie zwanej doliną wodospadów. Z wysokich skalnych klifów spływa ich 72 a sama nazwa Lauterbrunnen oznacza z niemieckiego “wiele fontann”. Najbardziej imponującym jest chyba Staubbach o swobodnym spadku wody przekraczającym 300m co czyni go jednym z najwyższych na Starym Kontynencie. Pod sam wodospad prowadzi ścieżka z wybudowanymi oraz wydrążonymi tunelami w skale, którymi płynie warto woda. Im dalej tym więcej wody i leje się ona szerokim strumieniem wprost na głowę dlatego też decyduję się wrócić by bardziej nie moknąć.
Bardzo ladne zdjecia, Szwajcaria zawsze wyglada super
:-) Przydalyby sie opisy pod zdjeciami, rozpoznaje duzo miejsc, bo naleza do moich lubionych celow wycieczek, ale nie znam wszystkich i chetnie bym je zwiedzila. Akurat za miesiac jade samochodem na standardowa przejazdzke po przeleczach i mam jeden dzien do zagospodarowania. Musze przy okazji zwiedzic Trummelbach, bo bylam tam tyle razy, ale nigdy nie zwiedzalam.
Gratuluję pięknej wyprawy, wrażeń i przede wszystkim zdjęć. Kiedyś również spędziłem tydzień z rowerem w Szwajcarii, ale objechałem tylko kawałek Gryzonii - pomiędzy St. Moritz, Chur, Davos oraz zaliczyłem dwie przełęcze - Julierpass i Albulapass.
Super wyprawa.Zawsze czytam z ciekawością relacje z wypraw na dwóch kółkach.Niestety nie ma ich za wiele na tym forum.Sam coś planuję w przyszłym roku.Jeśli można ,to odezwę się na PW z kilkoma pytaniami techniczno-organizacyjnymi.
Dzięki za pozytywny odzew wszystkim!@Aga_podrozniczka - brakuje mi tutaj opcji podpisywania zdjęć choć starałem się je umieszczać w odpowiednim miejscu by dotyczyły w znacznym sposób danego akapitu.@ZENNNEK - pytaj śmiało. Niebawem kolejny wyjazd rowerowy więc znów jestem na bieżąco w ogarnianiu co i jak i przygotowywaniu wszystkiego.Szwajcaria jest niesamowicie piękna, a chyba nie jest to zbyt popularny kierunek turystyczny.
Sam jechałeś całą trasę? Możesz napisać na jakim sprzęcie i co potrzebowałeś w bagażu ze sobą na taki wypad? Dałoby radę tylko w dwoma tylnymi sakwami + namiot?
Tak, sam. W przednich sakwach miałem ubranie na dzień, coś do spania i śpiwór. Z tyłu kuchenka, garnki, jedzenie, dętki i zapasowa opona. Myślę, że dasz radę spakować się do samego tyłu. Wszystko zależy dokąd I na jak długo.Teraz jedziemy na miesiąc i znajoma ma tylko tylne sakwy. Rower górski na oponach 1,7. Spora ilość działających idealnie przerzutek też się przydaje bo o ile na codzień z większości nie korzystam, o tyle na takim wyjeździe przerzutkami manewruje jak kierowca F1 biegami - co kilkanaście sekund:D Plus dobre hamulce, w końcu taką masę trudniej zatrzymać. Jaki rower masz taki będzie dobry. Znajomi na kolarzowkach Bałkany objezdzali. Ważne żeby Ci się na nim wygodnie jechało bo w takiej pozycji spędzasz wiele godzin każdego dnia.
Szwajcaria jest niebywale piękna i po takiej trasie z pewnością musisz się zgodzić :) Szkoda, że zdjęcia są rozmazane i w pomniejszonym formacie, no i ten znak wodny mnie gryzie :( mógłby być odrobinę subtelniejszy
Szwajcaria jest niebywale piękna i po takiej trasie z pewnością musisz się zgodzić
:) Szkoda, że zdjęcia są rozmazane i w pomniejszonym formacie, no i ten znak wodny mnie gryzie
:( mógłby być odrobinę subtelniejszy
Świetna wyprawa, widoki i wrażenia ! Też byłam w Szwajcarii z rowerem, nad jeziorem Lugano. To piękny i czysty kraj. Jeśli lubisz rowerowe wypady, to zapraszam na mojego bloga na f4f. Dorzucę wycieczki rowerowe z Austrii i Krety.
Super zdjęcia, takie niebanalne. Dobrze, że masz bardzo dużo takich nietypowych zdjęć, których próżno szukać w różnych atlasach. A tak poza tym, to Szwajcaria jest pięknym krajem. Gratuluję wycieczki
:)
Super wyprawa Mam nadzieję że jeszcze istnieje Jeżeli tak powiedz proszę jak przewozić rower w samolocie Również chciałbym się wybrać na taką wyprawę ale nieco przeraża mnie oddania mojego roweru rzucaczomWysłane z mojego SM-A500FU przy użyciu Tapatalka
Do Szwajcarii owijałem rower zwykłą folią i w ten sposób go nadałem. Ostatnio latałem z rowerem w torbie (bardzo wygodna opcja), a wracałem z rowerem w kartonie. Karton najbardziej zabezpieczy Ci rower ale musisz go dobrze rozłożyć i wraz z całym kartonem jakoś dostać się na lotnisko. Przede wszystkim zależy dokąd lecisz, ile przesiadek, jakimi liniami i którą opcję preferujesz. Postaram się coś doradzić
:)
Hej,Sorry wielkie, że tak odpowiadam po latach w wątku który sam rozpocząłem, ale zapomniałem hasła do konta, a mam podpięty stary mail - myślałem szczerze o Szkocji (jakie lotnisko dokładnie to jeszcze nie wiem) bez przesiadek lot W6 lub FR.Ten pokrowiec jakoś chroni rower, można go potem łatwo schować do sakw?
Swietne zdjecia, gratuluje, na poczatku rozpoznalem 2 miejscowosci wloskie z tymi mostami: Pigra i Sondrio.
;) Chcialbym doadac, ze ten niedzwiadek na zdjeciu to prezent od Miedwiediewa dla miasta Berna.
:)
Shavo napisał:Ten pokrowiec jakoś chroni rower, można go potem łatwo schować do sakw?Niespecjalnie ale do środka możesz włożyć bardzo dużo i nie męczysz się z kartonem. Później składasz go w kostkę i rzucasz na bagażnik. Waży ok 2kg więc coś za coś. Na ostatni wyjazd do pokrowca napakowałem sporo folii bąbelkowej i owinąłem nią wszystko. Dolecialo w całości. Niestety wracałem z kartonem bo pokrowiec zgubiłem..
:cry:
Szwajcaria tylko oficjalnie nie ma stolicy, ale praktycznie tak, gdyz Berno to Bundesstadt i siedziba rzadu.Berno praktycznie spelnia wszystkie funkcje stolicy Szwajcarii. 28. November 1848 Rada krajowa Szwajcarii nie mogla sie zgodzic, ktore miasto ma zostac stolica i ustalono Berno, a tylko sama nazwe stolica (Hauptstadt) zastapiono nazwa Bundesstadt, aby pojsc na kompromis.
;) Interesujace, co podaje polskie WIKI:Code:Berno (niem. Bern, fr. Berne, wł. Berna, rm. Berna) – de facto stolica oraz czwarte co do wielkości i ludności miasto Szwajcarii, siedziba rządu (niem. Bundesstadt) i stolica kantonu Berno. https://pl.wikipedia.org/wiki/Berno
WitamNa stronie: www.horyzont-sopot.pl z zakładce Relacje z podróżyzamieszczona jest moja relacja z dwutygodniowej objazdówki samochodem po Szwajcarii. Gdyby kogoś zainteresowała, to zapraszam. Pozdrawiam
:)
Pierwszy raz miałem okazję lecieć wraz z rowerem i na czas podróży musiałem odkręcić pedały. przekręcić kierownicę, wypuścić powietrze z kół i zdjąć siodełko. Owinąłem go w całości folią stretchową i po uprzednim uiszczeniu opłaty za rower udałem się do pomieszczenia do nadawania ponadwymiarowego bagażu. Tam okazało się. że rower nijak nie chce się zmieścić i powstał mały problem, który celnik skwitował stwierdzeniem “jak się nie prześwietli to nie leci”. Gdy zabrałem się do zdejmowania folii i odkręcania koła wpadliśmy na pomysł aby spróbować go włożyć pod skosem co przyniosło pozytywne rozwiązanie. Wszystkie pozostałę sakwy wrzuciłem do wielkiego worka wojskowego i nadałem jako jeden bagaż. Po udanej odprawie korzystając z Priority Pass przeszedłem przez fast track do kontroli bezpieczeństwa i udałem się do jednego z dwóch saloników na Okęciu, gdzie czytając książkę oczekiwałem na mój lot. Jakieś 25 minut przed planowym odlotem zauważyłem ostatnie wezwanie wyświetlane na tablicy więc pozbierałem wszystkie swoje rzeczy w pośpiechu i skierowałem się do pobliskiego rękawa.
Samolot był wypełniony ledwie w połowie i obok siebie, a także w przeciwnym rzędzie były wszystkie wolne miejsca. Po osiągnieciu wysokości przelotowej obsługa podała to co zwykle Alitalia serwuje na lotach krótkodystansowych, czyli malutką paczkę krakersów i napój.
Na lotnisku Mediolan Linate wylądowaliśmy o czasie, a bagaż odebrałem kilka minut później. Z rowerem sprawa miała się inaczej ponieważ nie było go nigdzie widać, a nie wiedziałem za bardzo gdzie miałbym się po niego zwrócić, jako że nie było nigdzie stosownej informacji. Kolejka do biura/informacji bagażowej zapowiadała kilkudziesięciominutowe oczekiwanie. Parę minut później jednak zauważyłem, że ktoś go po prostu postawił z boku pod ścianą więc zabrałem się za odwijanie z folii, a po wyjściu z lotniska montowanie sakw na przednim i tylnym bagażniku. Z napompowaniem miałem mały problem ale po wyjściu poza teren lotniska zapytałem na postoju taksówek o pompkę i dostałem kompresor podłączany do gniazda zapalniczki.
Na stacji benzynowej napełniłem butelkę benzyną do kuchenki i można powiedzieć, że byłem gotowy do jazdy i biwakowania, choć tego dnia nie oddaliłem się za bardzo w żadnym kierunku bo zanim to wszystko ogarnąłem nadszedł czas by poszukać miejsca na nocleg.
Jako, że wieczór było wciąż ponad 25C to i noc należała do wyjątkowo ciepłych.
Rano wyruszyłem w dalszą drogę postanawiając pominąć Mediolan, w którym byłem niewiele ponad rok wcześniej i jechać prosto na północ w kierunku Jeziora Como, które było moim celem na ten dzień. Aż do 13 przedzierałem się przez aglomerację jadąc ulicami przyległych do Mediolanu miast i usiłując ominąć drogi niedostępne dla rowerów. Przyznam, że bez nawigacji nie byłoby to takie proste. Całe szczęście, że telefon mogłem nieustannie ładować z dynama i o brak zasilania nie musiałem się martwić. Póki co.
Pogoda dopisywała aż nadto ponieważ temperatura dochodziła do 35C więc długo się nie zastanawiając postanowiłem orzeźwić się krótką kapielą w jeziorze. Na praktycznie całej długości zachodniego brzegu jezioro było zabudowane stylowymi willami i ciężko było o kawałek wolnej przestrzeni. Nierzadko droga prowadziła wąskimi ulicami pomiędzy zabudowaniami, a ruch był tylko jednokierunkowy, regulowany światłami.
Wieczór nadciągnęły ciemne chmury sprowadzając trochę deszczu. Poranek był już znacznie chłodniejszy od poprzedniego dnia. O ile wzdłuż jeziora Como panował dość spory ruch, o tyle od Jeziora Mezzola zaczęła się ścieżka rowerowa, która omijała między innymi tunele samochodowe i prowadziła wałem wzdłuż rzeki i terenów rolniczych. W ten sposób dotarłem do miejscowości Chiavenna, gdzie droga rozwidlała się na tę prowadzącą w kierunku St. Moritz i tę w kierunku przełęczy Spluga (2114m n.p.m.), którą wybrałem ja. Zastanawiając się nad teraz nie wiem co skłoniło mnie do jazdy w stronę przełęczy zamiast wybrać drogę prowadzącą mniej więcej w porządanym przeze mnie kierunku, a zdecydowanie na niższych wysokościach.
Abstrahując jednak od kierujących mną wtedy pobudek zacząłem mozolny podjazd. Już od samego początku droga zaczęła piąć się ostro w górę dając mi ostro w kość. Pomimo, że do przełęczy Spluga miałem ledwie 30km to dotarcie na nią zajęło mi całe popołudnie. Co ciekawe, im było więcej serpentyn i na krótkim odcinku zyskiwałem znacznie na wysokości tym lepiej mi się jechało. Jadąc pośród alpejskich łąk nieustannie towarzyszył mi gwizd hasających beztrosko świstaków.
Na przełęcz dotarłem dopiero o 18, a temperatura wynosiła wtedy 12C. Pospiesznie się ubrałem i rozpocząłem zjazd na stronę Szwajcarska. Po paru minutach naprzemiennego rozpędzania się i hamowania i kilkunastu prawie 180 stopniowych zakrętów byłem już na dole. Jako, że te wyższe górskie przełęcze są zwykle od jesieni do wiosny niedostępne dla samochodów to droga prowadziła poprzez stok narciarski. Kilka kilometrów dalej, gdy ścieżka rowerowa prowadziła lasem dotarłem do Jeziora Sufner, nad którego brzegiem postanowiłem rozbić namiot. Jako, że byłem w dolinie otaczały mnie wysokie góry, przed sobą miałem jezioro, a na drugim jego brzegu leżała urokliwa wioska, jakich pełno w Szwajcarii, wraz z widoczną z oddali wieżą kościoła.
Rano pogoda popsuła się całkiem i padał deszcz dlatego też po namyśle postanowiłem trochę zaczekać. Problemem było to, że rozłożyłem namiot na twardym podłożu i śledzie nie trzymał zbyt mocno, jesli w ogóle, a odciągi całkowicie pominąłem. Spowodowało to, że od czasu do czasu zaczęły do wnętrza spadać kropelki wody. Około godziny 11 przyszło dwóch policjantów, prawdopodobnie zaalarmowanych przez kogos ze spacerowniczów, którzy postanowili mnie wylegitymować. Schowali się pod drzewem i zaczęli gdzieś dzwonić, a po skończonej weryfikacji oddali mi dokumenty i powiedzieli, że jeśli o nich chodzi to nie ma żadnego problemu. Patrząc na mokry namiot zapytali jeszcze czy u mnie wszystko w porządku i pojechali.
Szcześliwie po 12 przestało padać więc mogłem coś ugotować na zewnątrz, spakować rzeczy i ruszyć w dalszą drogę. Jak tylko zjechałem niżej pogoda zaczęła się poprawiać, aż w końcu wyszło piękne słońce i zrobiło się ciepło. W Thusis wymieniłem baterię w liczniku, który sygnalizował, że jest już na wyczerpaniu i ruszyłem w dalszą drogę w dół doliny. Podążając ścieżką rowerową prowadzącą już bardziej górami niż dnem doliny byłem zmuszony w pewnym momencie wybrać trasę dla rowerów górskich aby pojechać w interesującym mnie kierunku. Byłem zmuszony z całym swoim ładunkiem jechać wąską ścieżką, po kamieniach, korzeniach stromo w dół zbocza. Na szczęście tylko na krótkim odcinku. Po dotarciu na dół skierowałem się na zachód, ponownie pnąc się wysoko pod górę. Przez chwilę nawet padał deszcz ale bardzo lokalnie, a przynajmniej nad jedną z mijanych wiosek i całą doliną powstała piękna tęcza. Za kolejnym pagórkiem udało mi się znaleźć camping, gdzie na idealnie przystrzyżonej trawie rozbiłem swój namiot.
Następny dzień przyniósł piękną, słoneczną i ciepłą pogodę oraz nieustanny lecz łagodny podjazd w stronę kolejnej przełęczy – Oberalppass(2046m n.p.m.). Z początku ścieżka rowerowa prowadziła przez pola, łąki, lasami wzdłuż torów, choć czasem nie wiedzieć czemu pięła się wysoko na zbocza gór co wymagało wykrzesania trochę więcej sił. Co do nawierzchni tychże ścieżek to czasem pozostawiały wiele do życzenia. Szczególnie wtedy gdy zamiast twardego, ubitego podłoża było błoto cz luźno rozrzucone duże kamienie, co znacznie spowalniało ogólne tempo jazdy. Asfalt też się zdarzał ale najczęściej na obrzeżach miasteczek i wsi – generalnie na nizinach. Jeśli chodzi natomiast o oznaczenie to było bardzo dobre, co nie stało na przeszkodzie bym kilkukrotnie pojechał w złą stronę. Generalnie na każdym rozjeździe, skrzyżowaniu bądź rozwidleniu stał słup ze znakami przydatnymi dla turystów, które można podzielić na trzy kategorie:
-dla rowerzystów dzielące się na oznaczenia zwykłych tras rowerowych i dla rowerów góskich, wśród których można jeszcze wyróżnic jednocyfrowe ścieżki krajowe, dwucyfrowe regionalne i trzycyfrowe lokalne
-dla pieszych dzielące się na trasy krótkie trasy spacerowe w łatwym terenie, dłuższe spacery i wędrówki po górach
-trasy dla rolkarzy
Po drodze, na jednym z postojów spotkałem trójkę chłopaków, którzy jechali na Matterhorn. Pogadaliśmy parę minut i ruszyłem w dalszą drogę bo było już późne popołudnie, a mnie czekało pokonanie przełęczy. Może za sprawą pokonanej wcześniej przełęczy Spluga i jakiejś tam szczątkowej aklimatyzacji, a może byłem już przyzwyczajony do jazdy bo wjeżdzało mi się nieporónywalnie łatwiej. Oczywiście, że wlokłem się powoli, stopniowo w górę pokonując zakręt za zakrętem ale nie było to już tak męczące. Z niektórych mijających samochodów pozdrawiali mnie ludzie machając i wołając, że już niedaleko. Rowerzystów także było sporo. Najwięcej na kolarzówkach, choć i takich jadących z sakwami też spotykałem. Na Oberalppass nie było tak zimno jak na Spluga jednak i tak się ubrałem przed zjazdem do Andermatt. Na dole już zauważyłem, że coś mi pedał trzeszczy i domyśliłem się, że rozsypało się łożysko. Postanowiłem zastanowić się nad tym już rano co by sobie wieczór nie zaprzątać głowy niczym poza zasłużonym odpoczynkiem.
Rano i tak niczego nie wymyśliłem ponieważ przede mną czekała kolejna przełęcz – Furka (2436m n.p.m.) i żadnego większego miasta, nie mówiąc już o serwisie. Jednak trzeszczenie się uspokoiło, pedał zaczął równo chodzić i problem przestał być dokuczliwy. Wspinając się do góry jechałem drogą, na której kręcono sceny pościgów w jednym z filmów z Jamesem Bondem – “Goldfinger”.
Jeszcze około kilometra przed Furką jechałem rozgrzany w którym rękawie, podczas gdy temperatura powietrza wynosiła nawet 15C. Na przełęczy natomiast pogoda była już zgoła odmienna. Dosłownie 100m dalej padał deszcz, a na zjeżdzie lało już konkretnie przy zaledwie 9C. Nie było to przyjemne biorąc pod uwagę chłodzący pęd wiatru i wodę wlewającą się do butów, które jako jedyne nie były za dobrze chronione przed deszczem. Zjeżdzałem tak prawie 20km, a dalej droga nadal prowadziła w dół, tyle że łagodniej. Jadąc w dół podłączyłem telefon do ładowania, bo szkoda by było zmarnować tyle energii i okazało się, że nie działa to tak jak powinno. Z początku myślałem, że coś zamokło, szczególnie gdy w czasie jazdy wziąłem do ręki wciąż jeszcze wilgotny telefon i przeszedł mnie prąd. Okazało się jednak, że problem jest bardziej skomplikowany i prawdopodobnie wyrobiło się gniazdo micro USB w telefonie, a że to był jedyny kabel jaki miałem ze sobą zostałem bez możliwości ładowania telefonu. Dopiero wieczór, już w namiocie, po parudziesięciu minutach usilnych prób zdołałem ustawić ładowanie i naładować telefon.
Nazajutrz planowałem podjechać do oddalonego o niespełna 20km Zermatt’u by z bliska zobaczyć Matterhorn jednak niskie chmury nie zwiastowały widoków. W każdym razie po krótkim namyśle zdecydowałem aby jednak sie wybrać zobaczyć samo miasteczko. W miarę jak jechałem w głąb doliny, chmury zaczęły się podnosić i pół godziny po moim przybyciu do Zermatt’u ustąpiły prawie całkowicie i na własne oczy zobaczyłem Matterhorn z bliska. Co prawda jeździłem kilka lat wcześnie na nartach u jego podnóża lecz po włoskiej stronie, a wracając swego czasu z Japonii przez Mediolan również miałem mozliwość go dostrzeć ze względu na jego charakterystyczną piramidalną sylwetkę.
W towarzystwie najwyższych alpejskich szczytów usiadłem na pewien czas na łące, ugotowałem sobie mały posiłek po czym ruszyłem w drogę powrotną.
W miarę jak jechałem bardziej na zachód i obniżałem się, na zboczach doliny zaczęły pojawiać się coraz liczniej winnice, a następnie kolejne plantacje – moreli, jabłek, gruszek, truskawek, malin, kapusty, śliwek i kto wie czego jeszcze. Szczególną reklamą cieszyły się morele, które rosną tylko w kantonie Vallais.
Miejsce na nocleg znalazłem nad przyjemnym jeziorem Lac de la Breche, nieopodal pola golfowego. Woda była zadziwiająco ciepła choć spodziewałem się temperatury rodem z polodowcowych rzek.
Niestety w nocy pogoda się popsuła, zaczęło padać i tak kropiło do rana. Z tego też powodu wyruszyłem trochę później niż zwykle czyli około 10. Nie ujechałem jednak daleko gdy znów zaczęło padać i zostałem zmuszony ubrać się odpowiednio na deszcz. Cały czas jechałem wzdłuż Rodanu w dół doliny. Na wysokości Martigny rzeka jak i droga skręca pod kątem prostym i płynie w kierunku Jeziora Genewskiego. Ścieżka rowerowa od pewnego momentu prowadzi wałami po obu stronach rzeki i jest połączona z trasą dla rolkarzy. Mimo tego, że delikatnie cały czas traciłem wysokość nie było to odczuwalne więc wiatr w twarz skutecznie mnie hamował, uprzykrzał jazdę i summa summarum był chyba najgorszym dniem pod względem komfortu jazdy.
Ledwie co wyjechałem z doliny i dotarłem do Jeziora to nad okolicę, w której byłem jeszcze paręnaście minut wcześniej nadciągnęły potężne, ciemne chmury i lunęło deszczem. Tam gdzie ja byłem, czyli w Montreux wcale nie było lepiej bo fale uderzające o brzeg potrafiły zalać kilkumetrowej szerokości deptak. Bardzo fajnie, że gdy czekałem z aparatem w gotowości wymierzonym w zamek Chillon to chociaż na chwilę zza chmur wyszło ciepłe, popołudniowe słońce i delikatnie oświetliło kamienne mury.
Wyjeżdżając z Vevey zorientowałem się, że przednia przerzutka zaczyna szwankować. Już myślałem, że manetka przestaje łapać linkę jak to miało miejsce w tylnej przed wymianą ale po chwili zorientowałem się, że problem tkwi w samej lince, która jak się okazało trzyma się na dwóch ostatnich nitkach i już długo nie pociągnie. Póki co ograniczona liczba przerzutek mi nie przeszkadzała ponieważ jechałem wciąz pod górę zostawiając za plecami Jezioro Genewskie i z największej przedniej zębatki nie korzystałem.
Szczęśliwie następnego dnia tuż przy ścieżce rowerowej znalazłem sklep i serwis, gdzie wymieniłem linkę wraz z pancerzem, przykręciłem jeden z nosków do pedałów, który niedługo wcześniej odpadł i ruszyłem w dalszą drogę. Łożyska w pedale nie naprawiłem, ponieważ nie mieli na stanie. Pierwszy raz oddaliłem się wysokich Alp i straciłem je całkowicie z oczu. Jechałem poprzez delikatnie pofalowane pagórki, z wiatrem w plecy. Bez większego wysiłku dotarłem tak do Frybourga, przez które pobieżnie przejechałem zwierzając stare miasto i gotrycką katedrę św. Mikołaja.
Następnym miastem na mojej trasie przejazdu była stolica Szwajcarii – Berno. Miasto stosunkowo spokojne i małe porównując je do innych europejskich stolic. Głównie zależało mi aby przejechać się ulicami Kramgasse i Marktgasse, na których w odległości 150 m od siebie usytuowanych jest jedenaście ΧVІ-wiecznych fontann z figurami, w tym najpopularniejsza z nich Fontanna Wielkoluda przedstawiająca olbrzyma pożerającego małe dzieci. Wzdłuż ulic, na odcinku 6 km ciągną się arkady. Przy Kramgasse wznosi się również Zeitglockenturm, wieża zegarowa z 1530 roku, która niegdyś była częścią bramy miejskiej. Cztery minuty przed każdą pełną godziną poruszają się figurki zegara, odgrywając kilkuminutowe przedstawienie. Ulice doprowadziły mnie do Niedźwiedzich Jam czyli Bärengraben, gdzie utworzono swoisty park dla niedźwiedzi brunatnych nad rzeką Aare z małym parkiem i fosą. Te niezwykłe drapieżniki można obserwować z góry jak i z dołu z bardzo bliskiej odległości. Misie nic sobie nie robią z rzeszy spacerujących i podglądajacych ich turystów i powoli przechadzają się po swoim wybiegu, gryzą trawę lub kąpią się i pływają w fosie.
Jadąc z Berna w kierunku miejscowości Thun zauważyłem, że nad dolinę nadciągają z obu jej boków ciemne chmury niechybnie zwiastujące deszcz, który a jakże by inaczej, dopadł mnie w samym Thun. Na parę minut postanowiłem przysiąść na ławce, poczytać książkę i przeczekać deszcz. Kilkanaście minut później mogłem ruszyć w dalszą drogę lecz z racji na zbliżający się wieczór musiałem rozejrzeć się za miejscem na nocleg. Pobieżnie przejechałem przez Thun robiąc parę zdjęć i postanowiłem wdrapać się na jedno zbocze, z którego jak miałem nadzieję będzie rozciągał się ładny widok. Droga wiodła stromo pod górę, a napotkany na podjeździe tubylec, z którym zamieniłem parę zdań uświadomił mnie, że stromo to dopiero będzie!
Z wolna piąłem się w górę, gdy w mijanym właśnie domu zauważyłem wychylającą się zza krzaków głowę i po chwili usłyszałem głos. Była to starsza pani, która po chwili rozmowy powiedziała, że mogę skorzystać z jej kawałka pola, gdzie nikt nie powinien mieć nic przeciwko rozbitemu namiotowi. Nie był to płaski teren ale o taki byłoby tutaj ciężko.
Powiedziała również abym rano przyszedł na kawę czy herbatę i skorzystać z łazienki jeśli mam ochotę. Umówiliśmy się na 9-10 i parę minut po 9 następnego dnia zjawiłem się u jej progu.
Odświeżyłem się po czym zostałem poczęstowany śniadaniem. Opowiadała jak dzień wcześniej zbierała wraz z sąsiadkami jagody w lesie, czego dowodem było kilka dużych pojemników owoców schowanych w lodóce. Miałem również okazję skosztować dżemu jagodowego z ubiegłego roku. Porozmawialiśmy tak ze dwie godziny po czym odpowiednio się poubierałem ze względu na padający deszcz. Zrezygnowałem z pierwotnego planu powrotu do Thun bo przy tej pogodzie nie było sensu i dałem się skusić na jazdę przez góry i górskie wioski. Droga nadal pięła się bardzo stromo. W zasadzie słowo to nie oddaje tego nachylenia ale na 1300m odległości zyskałem 200m wysokości. Ujechawszy kawałek zatrzymałem się by jednak przeczekać deszcz i przy okazji poczytać książkę.
Dwie godziny później ruszyłem w dalszą drogę, osiągnąłem wysokość jakichś 1100m n.p.m. i jechałem górami wzdłuż jeziora Thun wąskimi drogami raz w górę raz w dół.
Dookoła wisiały ciemne chmury, gdzieniegdzie padało, a mi szczęśliwie udało się póki co unikać deszczu choć w wielu miejscach asfalt nadal był mokry i wolałem jechać wolniej aby się nie schlapać. Poza tym nie było za ciepło na szybkich zjazdach.
Pod wieczór dotarłem do Interlaken, przez które dość szybko przejechałem. Pierwszy raz od dłuższego czasu przydarzył mi się upadek po tym jak się zatrzymałem i nie zdążyłem wyciagnąć jednej nogi z noska i mnie przechyliło na tyle skutecznie, że nie zdołałem się utrzymać, przechyliło mnie i z całym bagażem przyłożyłem w chodnik. Sakwy trochę zamortyzowały upadek ale kolano i łokieć trochę bolało.
Wieczór na biwaku spotkałem dwóch Niemców, którzy zatrzymali się na nocleg w drodze do Włoch. Przyjechali Land Roverem Defenderem z podnoszonym dachem i zrobionym wewnątrz łóżkiem. Porozmawialiśmy na temat samochodów terenowych, obejrzałem ich maszynę, którą swego czasu jeździli po afrykańskich wydmach. Fajny sprzęt.
Rano trochę pogoda się poprawiła ale na niebie w większości było wciąż przysłonięte chmurami. Licząc, że popołudniu się przejaśni i z okolice Grindelwald zobaczę słynne trio czyli Eiger, Monch i Jungfrau wybrałem się wpierw do Lauterbrunnen leżące w dolinie zwanej doliną wodospadów. Z wysokich skalnych klifów spływa ich 72 a sama nazwa Lauterbrunnen oznacza z niemieckiego “wiele fontann”. Najbardziej imponującym jest chyba Staubbach o swobodnym spadku wody przekraczającym 300m co czyni go jednym z najwyższych na Starym Kontynencie. Pod sam wodospad prowadzi ścieżka z wybudowanymi oraz wydrążonymi tunelami w skale, którymi płynie warto woda. Im dalej tym więcej wody i leje się ona szerokim strumieniem wprost na głowę dlatego też decyduję się wrócić by bardziej nie moknąć.