+3
octopuso 27 grudnia 2015 21:25
W sierpniu 2015 wyruszyliśmy w szczególną, bo poślubną, podróż. Naszym celem była Brazylia. Bilety na trasie Lizbona-Fortaleza i Fortaleza-CDG Paryż kupiliśmy korzystając z promocji znalezionej na fly4free.com: http://www.fly4free.com/deal/europe/business-class-flights-to-brasil-from-lisbon-or-paris/ Oferta spodobała nam się również ze względu na biznes klasę. Uznaliśmy, że w podróży poślubnej można pozwolić sobie na nieco więcej komfortu niż zwykle – chociażby tylko trochę więcej miejsca na nogi, fajniejsze jedzenie i prawdziwe sztućce. Zresztą linie o tajemniczej nazwie TACV nie zapowiadały opływania w luksusy, a i komentarze pod ofertą sugerowały jak może to wyglądać.
Jednak rzeczywistość okazała się nadzwyczaj zaskakująca. Gdy nadszedł wielki dzień odlotu, udaliśmy się lizbońskim metrem na lotnisko. Odnaleźliśmy właściwe stanowiska do oddania bagażu i wypatrywaliśmy kolejki dla biznes klasy. Nie wypatrzyliśmy. „Widocznie nie ma osobnej kolejki” - pomyśleliśmy. Jednak nieco nas to 'męczyło' i postanowiliśmy zapytać obsługę, która z mieszaniną zaskoczenia i oburzenia poinformowała nas, że w tym locie biznes klasy nie ma. Nie tracimy nadziei – odprawialiśmy się na pierwszy odcinek trasy: Lizbona – Praia – pewnie w drugim samolocie będzie! Decydujemy się jednak wyjaśnić tę sprawę w pobliskim okienku linii lotniczych. Tłumaczymy, okazujemy nasze karty pokładowe, ale patrzą na nas tylko mocno zdziwione oczy obsługującego... „W liniach TACV nie ma biznes klasy.” „Ale jak to nie ma? Przecież kupiliśmy na nią bilety?! Na klasę ekonomiczną była inna cena! (niższa...!)”, „To niemożliwe, nie ma u nas biznes klasy!” Przeglądamy wszystkie dokumenty jakie mamy... Okazuje się, że na żadnym e-tickecie ani dowodzie zakupu NIE JEST napisane magiczne słowo na b. Zszokowani i ze zwieszonymi głowami udajemy się do hali odlotów. Tak to poopływaliśmy w luksusy...
Lot na Wyspy Zielonego Przylądka odbywa się bez innych zaskoczeń. Lądujemy na Czarnym Lądzie. Pierwszy (ale chyba nie ostatni..?) raz stawiamy stopę w Afryce. Z samolotu udajemy się piechotą do budynku lotniska. Wchodzimy do niedużej hali. Zwiedzamy kilka stoisk z pamiątkami, alkoholami i gadżetami z Cesarią Evorą, kupujemy wodę w automacie przed którym mieszkanka Wysp prowadzi doraźną wymianę walut – automat przyjmuje tylko lokalne monety. Siadamy i czekamy... W sali robi się coraz goręcej – okazuje się, że klimatyzacja nie działa. Wokół lamp i wokół nas krąży coraz więcej much... A my wciąż czekamy. Próbuję spać. Niewygodnie. Po pewnym trudnym do określenia czasie powstaje duże zamieszanie. Jakieś ogłoszenie, po portugalsku. Nie rozumiemy. Od współpodróżujących dowiadujemy się, że jeden z dwóch lotów, które miały wystartować w podobnym czasie z Praia, będzie opóźniony - samolot ma awarię. Na szczęście to nie nasz lot, tylko lot do Recife. Z naszym podobno wszystko OK. Trochę zaniepokojeni próbujemy uzyskać informacje od obsługi. Nie mówią po angielsku. Zakłopotana tym faktem pani postanawia znaleźć nam kogoś kto mówi. Znika. Czekamy. Cała zdenerwowana po chwili wraca z młodym chłopakiem. Wyjaśnia nam sytuację. Miały być dwa loty, dwoma samolotami, jeden nie działa. Starają się upchnąć wszystkich pasażerów w jednym samolocie. Jak tylko to zrobią to wystartujemy. Z naszym samolotem „All is set-up”. Czekamy. Zastanawiamy się czy niektórzy będą podróżować na stojąco lub czy będą siedzieć nam na kolanach.. Po bardzo długim czasie rozpoczyna się odprawa! Obsługa jest już tak zmęczona i tak bardzo chce się już wszystkich pozbyć, że sprawdzanie kart i paszportów w zasadzie się nie odbywa. Ktoś pośpiesznie przerywa bilety niczym przy wejściu do kina i wypycha nas na płytę. Szczęśliwi, zmęczeni i GŁODNI udajemy się do naszego samolotu (tego samego którym przylecieliśmy z Lizbony) i zajmujemy nasze PREMIUM miejsca. Pasażerowie wsiadają i wsiadają, jednak w jakiś magiczny sposób dla każdego starcza miejsc. Siedzących! Wreszcie samolot rusza, jego składowe w znajomy już nam sposób zaczynają trzeszczeć, silnik wydaje niepokojące odgłosy, a już wkrótce stewardessa włączy film reklamowy z kasety VHS. A..! Jeszcze posiłek! Dostajemy bułkę. Z plasterkiem żółtego sera. Smacznego!

ImageDzień 1

Tak naprawdę to raczej 'noc 1'. Do Fortalezy dolatujemy niewiele przed północą. Przechodzimy przez odprawę paszportową, wypełniamy kwit, dostajemy pieczątkę, jeszcze tylko spojrzenie w oko kamery i.. witamy w Brazylii! Hala przylotów niezbyt okazała, kilka sklepów już pozamykanych. Trzymamy kciuki, aby nasze bagaże wyjechały na taśmie i hurra! Udaje się! Zarzucamy więc plecaki na ramiona i idziemy. Przy wyjściu z lotniska odnajdujemy budkę, w której można zamówić taksówkę, opcja nieco droższa od łapania przed wejściem, ale z pewnością bezpieczniejsza. Jako że to nasza pierwsza przejażdżka i to nocna, a wiadomo, że po ciemku wszystko straszniejsze ;) decydujemy się na tę opcję. Płacimy za przejazd, a pani odprowadza nas do właściwej taksówki.
Nocleg, jeden z najtańszych na całej naszej trasie w Backpackers Ceara Hostel, zaklepany już wcześniej przez booking.com. Wraz z kierowcą szukamy z okien taksówki naszej destynacji i po chwili krążenia po Avenida Dom Manoel wreszcie udaje się odnaleźć miejsce nocnego spoczynku. Dzwonimy i pukamy kilkakrotnie, wreszcie po paru dobrych minutach schodzi właścicielka. Żegnamy się z taksówkarzem i przystępujemy do wypełniania check-inowych druków.
Mimo poźnej pory powietrze jest ciepłe, gęste i lepkie. Korzystamy z mrocznych pryszniców na końcu korytarza. Stwierdzamy, że obiecywane wi-fi działa słabo, więc kładziemy się spać - w końcu musimy wstać już ok. 7.

Image


Dzień 2

Udaje nam się nie zaspać. Wstajemy, pakujemy manatki i idziemy zorganizować sobie jakieś śniadanie (nie jest wliczone w cenę noclegu).

Image

W sklepie po drugiej stronie ulicy zaopatrujemy się w wodę (aż 3 R$!), kawałek ciasta i jakieś przekąski. Wracamy do hostelu i oczekujemy na przyjazd autokaru. Pierwszym po Fortalezie miejscem na mapie naszej podróży jest Jericoacoara. Rozważyliśmy różne opcje dostania się tam i ostecznie jeszcze przed wyjazdem zaklepaliśmy transport autokarem firmy Fortaleza Beaches skuszeni dowozem od drzwi do drzwi.
Wreszcie, z niemałym opóźnieniem, przyjeżdża po nas autobus, który wcześniej pozbierał już pasażerów z innych miejsc w Fortalezie. Jeszcze postój na stacji benzynowej, uzupełniamy zapasy żywnościowe, i ruszamy w drogę!

Image

Krajobraz za oknem z miejskiego stopniowo zamienia się dość nieokreśloną, buszowatą i raczej szaro-burą, jednostajną roślinność wzdłuż szosy. W tle widać zarys gór.

Image

Monotonia szybko mnie usypia. Budzę się, gdy autokar zatrzymuje się na przerwę obiadową. Zostajemy skierowani do restauracji Sao Paulo.

Image

Pod dachem wspartym na filarach usytuwana jest wielka „stołówka”. Stoły z gorącymi daniami self-service wyglądają bardzo zachęcająco, ale jest ok. 11, więc nie mamy specjalnego apetytu na typowo obiadowe danie. Kupujemy kawę i coś słodkiego.
Po kolejnych 3 godzinach kończy się utwardzona droga. Wysiadamy z autokaru i zostajemy upchnięci na 'paki' samochodów 4x4, którym niestraszne podłoże piaskowe. Bagaże przypinamy na dachu. Wkrótce naszym oczom ukazują się białe wydmy – przepięknie! Gdzieniegdzie widać kępy traw, jeziorka i przechadzające się dzikie osły i konie. Około półtorej godziny telepanki przez wzgórza i doliny i docieramy do rajskiej Jeri. Wita nas wyluzowana atmosfera, ślicznie jasny piasek, ludzie chodzący w japonkach, piękne kwiaty i palmy.

Image

Image

Zostajemy podwiezieni pod sam hostel.
Ze zwględu na popularność miejsca, ceny w Jeri są mniej więcej dwa razy wyższe niż w Fortalezie. Z tego powodu rezygnujemy z prywatności dwójki i decydujemy się na noclegi w dziewięcioosobowym pokoju w Vida Backpackers. Warunki są hostelowe, łóżka 3-piętrowe, a do każdego z łóżek jest przydzielona szafka. Poza tym łazienka w pokoju, wspólna kuchnia i wspólne przestrzenie na 'tarasie' z hamakami. Atmosfera jest bardzo luźna i przyjazna. Wszyscy się uśmiechają i oferują swoje porady. Postanawiamy od razu pójść na plażę. Jednak nasze marzenia o leżeniu na piasku szybko weryfikuje rzeczywistość. Plaża jest piękna, ale wiatr i zawiewany piasek absolutnie uniemożliwiają przyjęcie pozycji horyzontalnej. Nie wspominając o próbie rozłożenia ręcznika... W takiej sytuacji spacerujemy po piasku i wspinamy się na białą wydmę – Por-do-Sol, jedną z turystycznych atrakcji.

Image

Piasek jest bardzo przyjemny, mięciutki, zapadamy się w nim po kolana. Szkoda tylko, że wieje tak intensywnie, że dostaje się on wszędzie. Również w zakamarki nowego aparatu, którym mimo wszystko staramy się wykonać chociaż kilka fotek. Na wydmie spędzamy trochę czasu, zbieganie z niej lub zeskakiwanie daje dużą frajdę.

Image

Zaliczamy pierwszą kąpiel w oceanie i wracamy do hostelu. Po odświeżeniu się ruszamy w poszukiwaniu fajnego miejsca na kolację. Wspomagając się przewodnikiem, trafiamy do świetnej restauracji na jednej z mniej uczęszczanych uliczek Jeri. Zamówienie posiłku przysparza nam trochę kłopotów, kelnerka zupełnie nie mówi po angielsku, a my mamy znajomość jednie podstaw portugalskiego i nazwy potraw, a zwłaszcza dodatków do dań głównych, są dla nas zupełną nowością i nie do końca wiemy co zamawiamy. Wkrótce nasz stół zaczyna być zastawiany kolejnymi półmiskami - jest przepyszna ryba z grilla, są czipsy z batatów, świeża sałatka, ryż i cudowne soki.

Image

Najedzeni i szczęśliwi pytamy o możliwość płatności kartą. Odpowiedź wydaje się być zależna od tego komu zadawane jest pytanie... Rozumiemy, że można tak zapłacić, ale restaruacja nie ma własnego terminala tylko trzeba iść do sklepu. W końcu nasza kelnerka (kilkunastoletnia dziewczyna) bierze w dłoń rachunek i każe podążać za sobą. Okazuje się, że sklep znajduje się kilka przecznic dalej i jest jednym z dwóch supermarketów w miasteczku. Transakcja udana, dziękujemy i zagłębiamy się w nocne życie Jeri. Po wczesnym zmroku (ok. 17) centrum wypełnia się stopniowo ludźmi, otwierają się bary, restauracje, zaczynają występy muzyków, rozwijają się stragany z domowymi posiłkami, ciastami. Siadamy na ławce w 'ryneczku' i chłoniemy radosną, swobodną atmosferę.
Ten dzień był długi... To, że mimo wczesnej pory jest już tak ciemno wzmaga uczucie zmęczenia. Wracamy do hostelu.


Dzień 3

Wstajemy na śniadanie, które serwuje obsługa hostelu. Kawa, mleko, kilka rodzajów świeżych soków, owoce, bułeczki, marmolada, ciasto... Można się najeść!
Planujemy zacząć odwiedzanie głównych atrakcji Jeri i okolic. Oczywiście nasz hostel, jak i mnóstwo biur i prywatnych właścicieli 'buggy' oferuje swoje usługi w obwiezieniu po czołowych punktach zainteresowań turystycznych.

Image

Ceny jednak są dosyć wysokie i postanawiamy dotrzeć do miejsc najbardziej nas interesujących na własną rękę. Planem na dziś staje się Pedra Furada. Pytamy o radę jak najlepiej tam dotrzeć świetnie mówiącą po angielsku szefową hostelu, dziewczynę w naszym wieku. Okazuje się, że można tam dotrzeć pieszo – plażą, ale o tej porze już nastąpił przypływ i dotarcie do Pedry wymagałoby wspinaczki na skałki położone przy plaży, radzi nam aby wybrać się tam po odpływie, najlepiej na zachód słońca – piękne widoki murowane. Idziemy za jej radą i czas do popołudnia decydujemy się spędzić spacerując po miasteczku i plaży.

Image

Image

Image

Nadchodzi czas odpływu i wyruszamy do Pedry. Niestety nadal nie da się iść plażą, bo jest poprzegradzana kamieniami, a chodzenie po nich na pół brodząc w wodzie i w japonkach nie wydaje nam się najlepszą opcją. Wspinamy się na górę.

Image

Image

Słońce coraz bardziej zmierza ku zachodowi, więc przyspieszamy. Na szczęście udaje nam się dotrzeć w samą porę, jest tam sporo ludzi i ciężko o dobre foto.

Image

Ale widok jest piękny, słońce zachodzi prawie idealnie w 'dziurze' w skale. Już kilka minut po zachodzie, jakiś człowiek pilnujący tego miejsca(!?), pokrzykuje na turystów, ostrzegając przed szybko zapadającą ciemnością i doradzając wyruszenie w drogę powrotną. Na myśl o przebyciu tej samej trasy w ciemności robi nam się słabo, ale na szczęście okazuje się, że jest inna droga prowadząca do miasteczka.

Image

Podążamy za tłumem i wkrótce wraz z zapadnięciem ciemności docieramy do Jeri.Dzień 4

Ostatni dzień w Jeri chcemy spędzić na PRAWDZIWYM plażowaniu. Wybieramy się do Jijoci – najbliższego większego miasta - skąd chcemy dotrzeć do, podobno, rajsko pięknego jeziorka – Lagoa do Paraiso. Żeby dostać się do miasta wystarczy wyjść na jedną z ulic/centralny plac w Jeri i zapakować się do samochodu 4x4, który odjeżdża gdy większość miejsc się zajmie. Koszt przejażdżki w jedną stronę to jakieś 15R$.
Mimo, że mieliśmy przewodnik Lonely Planet z 2013 (czyli najnowszy dostępny) to większość cen okazała się w rzeczywistości wyższa. Wg LP transport do Jijoci kosztował 8-10R$.
Korzystając z bytności w mieście kupujemy bilety w biurze Fretcar na autobus, którym kolejnego dnia pojedziemy do Parnaiby. Następnie chcemy dostać się do Lagoa. Decydujemy się po raz pierwszy w życiu na mototaxi. Mimo, że kierowcy nie jadą bardzo szybko, nierówna droga i konieczność przytrzymywania kapelusza aby nie sfrunął z głowy sprawia, że utrzymanie się na motorze okazuje się niełatwym zadaniem. Na szczęście już po kilkunastu minutach jesteśmy u celu. Ale i tak wszystkie mięśnie wydają się być obolałe. Zostajemy wysadzeni przy jednej z nadbrzeżnych restauracji. Naszym oczom ukazuje się piękna plaża z białym piaskiem, turkusowa woda, palmy, a wokół cisza, mało ludzi, na drugim brzegu zielono, darmowe leżaki, hamaki, parasole - iście rajsko!

Image

Image

Spędzamy leniwie popołudnie opalając się, pławiąc w słodkiej wodzie, bujając w hamaku, popijając wodę z kokosa i zjadając smaczny i całkiem niedrogi posiłek.
Ok. 16 wychodzimy na drogę, aby złapać jakiś transport i dotrzeć przed zmrokiem do Jeri.

Image

Niestety dopiero po jakichś 40 minutach wędrówki łapiemy auto. Szczęśliwi sadowimy się na workach z ryżem i kratach piw.
Uff.. a już przemykało nam przez myśl, że nic nie przyjedzie i będziemy wędrować tych 15 km w ciemności..

Trasa do Jeri z Jijoci:
Image

Docieramy do miasteczka niedługo przed zachodem słońca i czym prędzej biegniemy na plażę i wspinamy się wydmę, aby wraz z jakąś setką ludzi obejrzeć z niej ten spektakl – to absolutnie obowiązkowy punkt pobytu w Jericoacoara.

Image

Image


Dzień 5

Rankiem ponownie wyruszamy z Jeri do Jijoci. Tam czekamy na autokar Fretcar do Camocim. W tym mieście czeka nas kolejna przesiadka. Czas do odjazdu autobusu postanawiamy zająć sobie jedzeniem. Wybieramy jeden spośród 4 umieszczonych na niewielkim placu barów i zjadamy najtańszy lunch wyprawy.

Image

Wkrótce przyjeżdża nasz autokar, do Parnaiby dojedziemy z firmą Guanabara.
Gdy docieramy na miejsce już powoli robi się ciemno. Szukamy hotelu. Odwiedzamy kilka przy ulicy z dworcem i decydujemy się na ten z najniższą ceną, którą jeszcze udało się nam nieco stargować. Niestety jego standard jest również najniższy... Pousada Litoral. Ważne, że jest łóżko i śniadanie w cenie.


Dzień 6

Na śniadanie zostajemy wysłani do drugiego hotelu. Restauracja hotelowa świeci pustkami, ale bufet jest bogato zastawiony. Nie żałujemy sobie i z napełnionymi brzuchami idziemy na dworzec autobusowy dowiedzieć się czy tego dnia da się zobaczyć Deltę. Niestety, nasze nadzieje szybko się rozwiewają, a dodatkowo okazuje się, że publiczny transport do Lencois będzie kosztował nas jeszcze jeden nocleg przed Atins, do którego zmierzamy. W obliczu braku konkurencyjnych cenowo alternatyw, zrezygnowani decydujemy się na publiczne autobusy... W ostatniej chwili, gdy jesteśmy przy okienku i prosimy o bilety, woła nas kierowca, który wysadziwszy pod dworcem dwóch pasażerów jadących z nim z Jeri, szukał kogoś na ich miejsce w drogę do Lencois.
Upewniamy się, że wszystko jest legalne i wygląda bezpiecznie. Udaje nam się stargować cenę do niezłych 140R$ za osobę i pakujemy się do Toyoty. Będziemy u celu jeszcze tego dnia!

Początkowo pędzimy nudną autostradą. Wkrótce dojeżdżamy do Paulino Neves - tu jedna z pasażerek wysiada, a my mamy parunastominutowy postój.

Image

Image

W tej miejscowości kończy się utwardzona droga. De facto nie ma już ŻADNEJ drogi – dalej jedziemy plażą! Robi to niezwykłe wrażenie! Umykamy falom i robimy slalom wokół zatopionych pieńków, kierowca opowiada, że jakiś czas temu był tu las... Ciężko w to uwierzyć!

Image

Image

W końcu docieramy do Cabure skąd dalej można podążać tylko wodą. Cabure to niesamowite miejce, sprawia wrażenie jakby było końcem świata. Piasek i woda.

Image

Tylko jeden ośrodek z restauracją i niebotyczne ceny jedzenia... Ale za to jak smakuje!!
Nasz kierowca osobiście umawia nas z chłopakiem, który zabierze nas łódką do Atins. Po posiłku prowadzi nas do swojej małej łódeczki i odbijamy od brzegu. Atins to mała wioska położona na skraju parku narodowego Lencois Maranhenses, stąd planujemy eksplorować wydmy.

Image

Wysiadamy na zupełnie pustej plaży, chłopak prowadzi nas do poleconej przez siebie, najtańszej, Pousady. Negocjujemy z Tią Ritą, właścicielką, i ostatecznie udaje nam się obniżyć cenę o 20R$. Przez pierwszy dzień jest na nas obrażona. ;)
Resztę dnia spędzamy na spacerach po wiosce i plaży. Atins jest bardzo klimatyczne, położone jakby w całości na plaży. Piaskowe ulice nie są szczytem wygody, ale to one przyczyniają się do szczególności tego miejsca.

Image

Sama plaża jest bardzo przyjemna, prawie nie ma na niej ludzi, dopiero późnym popołudniem zaczynają schodzić się liczni kite- i wind-surferzy. Rozkładamy ręcznik na piasku i szybko znajdujemy towarzysza ;)

Image

Image

Image

Organizujemy sobie wędrówkę do Parku Narodowego na następny dzień. Ostatecznie 'los' pomaga nam zdecydować i wybieramy opcję 1-dniową. Przewodnik z naszej Pousady poleca nam swojego kolegę i umawiamy się na kolejny poranek.
Atins jest mocno odcięte od świata, okazuje się, że internet jest tylko w jednej restauracji i w świetlicy (?) przyszkolnej. Wybieramy się tam już po zmroku, miłe panie udostępniają nam hasło do sieci, i siadamy na zewnątrz wśród młodzieży wpatrzonej w świecące ekrany. Wokół ciemność.

-- 30 Gru 2015 23:02 --

Dzień 7

O 7 rano spotykamy się z przewodnikiem i wyruszamy na wędrówkę. Początkowo trudno nam go dogonić, bo narzuca szybkie tempo i wcale nie ogląda się czy nadal jesteśmy za nim ;). Stopy dość nieprzyjemnie zapadają się w piasek.. W japonkach niewygodnie, a na boso trochę niebezpiecznie.. W piachu widać wiele małych gałązek, ale także odpadków i szkła. Pozostajemy więc przy 'obuwiu' i użeramy się z tonami piasku przesypującymi się przez klapki i sporą ilością piasku zarzucanego nawet do pasa... To wszystko utrudnia szybki marsz, ale dzielnie walczymy i podążamy za przewodnikiem. Wkrótce do czynników niesprzyjających maszerowaniu dokłada się podnoszące się coraz wyżej słońce. Zaczyna być bardzo gorąco.

Image

Początkowo wędrujemy ścieżkami wśród domów, gospodarstw, przekraczamy most na rzeczce i wkraczamy w piaszczysty teren porośnięty kępami traw – jest biało-zielono.

Image

Image

Po około 1,5 – 2 godzinach docieramy do skraju Parku Narodowego.
Naszym oczom wreszcie ukazują się śnieżnobiałe wydmy i turkusowe jeziorka. Ich widok zapiera dech w piersiach, ciągną się aż po horyzont. Zaczynamy niekończącą się wędrówkę w górę i w dół.

Image

Image

Wspinamy się na wydmy, zbiegamy po ich stromych zboczach do poziomu jeziorek. Przy jednym z większych robimy postój. Nareszcie! Umawiamy się na godzinny odpoczynek i kąpiel w przejrzystej wodzie. W tym czasie nasz przewodnik znika za wydmą. Woda jest co prawda tylko do kolan, ale i tak cudownie odpręża (i chłodzi!!) po trudnej drodze.

Image

Wypoczęci, z nową energią ruszamy dalej. Góra, dół, góra, dół. Na horyzoncie pojawia się po pewnym czasie niebieski pasek oceanu. Zbaczamy znów w zieleń i docieramy do innego sporego jeziorka. Kolejny postój i kąpiel. Wkrótce wychodzimy na płaską powierzchnię z ubitym piaskiem i porośniętą niską trawą. Pojawia się sporo zwierząt – hodowlanych i dzikich.

Image

Tędy już bezpośrednio podążamy do oazy, gdzie robimy przerwę na obiad. Z dużą radością pijemy wspaniale zimną lemoniadę, zjadamy najsmaczniejsze grillowane krewetki na świecie i trochę odpoczywamy w hamaku.

Image

Po jedzeniu idziemy dalej, jeszcze trochę wędrowania po wydmach, jeden postój na kąpiel i zaczyna robić się szarawo.

Image

Uwieńczeniem całego dnia staje się zachód słońca, na który przewodnik prowadzi nas na świetną wydmę wcinającą się w zieloność. Jest magicznie.

Image

Image

Image

Po zachodzie wędrujemy już do wioski, zajmuje nam to ze 2 godziny, gdy wchodzimy do Atins jest już zupełnie ciemno, łatwo skaleczyć się w stopę jakąś sterczącą gałązką, a światło latarki denerwuje tylko przydomowe psy.
Wykończeni, ale szczęśliwi rozstajemy się z przewodnikiem pod naszą Pousadą.


Dzień 8

Cały dzień spędzamy na odpoczynku. Co prawda łażenia po piachu mamy już po dziurki w nosie, ale ponieważ już niedługo wrócimy do cywilizacji i asfaltu to i tak wybieramy się na plażę.

Image

Umawiamy poprzez Tię Ritę, transport na kolejny dzień. Podjedzie po nas o 5 rano publiczne auto czy raczej ciężarówka i zabierze nas do Barreirinhas.


Dzień 9

Dojazd do Barreirinhas jest dość uciążliwy, niesamowicie trzęsie, ludzi dużo. Po pokonaniu wydm docieramy do rzeki. Czeka nas przeprawa promem. Wysiadamy z auta.


Dodaj Komentarz

Komentarze (4)

nocnym-pociagiem 28 grudnia 2015 16:43 Odpowiedz
Zapowiada się ciekawie! Czekam na ciąg dalszy :) Pozdrawiam
rw30 27 kwietnia 2016 01:09 Odpowiedz
w Hostelu Albergaria w Fortalezie pierwszy raz w zyciu widzialem 3 poziomowe łóżka : )
octopuso 30 kwietnia 2016 17:32 Odpowiedz
rw30 napisał:w Hostelu Albergaria w Fortalezie pierwszy raz w zyciu widzialem 3 poziomowe łóżka : )My korzystaliśmy z takich w Alter do Chao ;) Trochę ciasno, ale poza tym niczego nie brakowało.
buby 30 grudnia 2016 20:12 Odpowiedz
Super relacja, aż dziw że taki mały odzew lajkowo-postowy :)