0
martwod 13 grudnia 2015 19:58
Strażnik, który na bramce przegrzebuje ludziom torby w poszukiwaniu jedzenia oraz napojów, na widok naszych wypchanych plecaków załamuje ręce.
- Nic nie wnosicie? - bardziej prosi niż pyta.
- Ja mam mango - wyskakuję jak filip z konopi.
- Eeee, idźcie już, idźcie.
I tym sposobem, przez nikogo nie niepokojeni, wkraczamy w świat nieograniczonego relaksu. Nie jesteśmy jeszcze pewni, co to konkretne będzie za świat, bo weszliśmy do ośrodka, który po prostu znajdował się najbliżej przystanku naszego autobusu. Już po chwili okazuje się jednak, że wybraliśmy dobrze. Witajcie w Termales Santa Rosa De Cabal!
Z ciężkimi bagażami na plecach suniemy wzdłuż strumyczka, przez mosteczek, pod latarenką i naszym oczom ukazuje się potężny wodospad. Nie wiem jak wysoki, nie mierzyłem. Z pewnością jednak imponujący. Nawet dwóch barczystych turystów z Polski nie było w stanie całkowicie go przesłonić.

,

,



U stóp wodospadu rozpościera się świat term: baseny mniejsze, większe, całkiem duże i raczej malutkie, leżaki, fontanny, restauracje... Nic dziwnego, że chcemy jak najszybciej znaleźć się w sercu tego luksusu. Ile sił w nogach biegniemy więc do przebieralni, oddajemy plecaki w depozyt, numerek w... (- O rany, niby gdzie go mam sobie włożyć?! - zachodzi w głowę Marcin) i... no, po prostu nie wiem, jak to opisać. Pierwsze wrażenie - boskie. Woda ciepła jak uśmiech Louisa Armstronga, ni mniej, ni więcej, tylko 40 stopni. Komu mało, może podpłynąć pod jedną z fontann. Byle ostrożnie, bo tam tryska niemal wrzątek, 70 stopni C. Podpływamy więc i odpływamy, siedzimy w całkowitym zanurzeniu, na brzeżku, na schodkach, wystawiamy ręce, nogi, pada deszcz, nas to nie rusza, nadchodzi burza - mamy to gdzieś, całkowity relaks.
Wygania nas dopiero głód. Ale niezbyt daleko, restauracja jest tuż przy basenie. Zupka, rybka, piwo i ponowne chlup.
Po obiedzie, kiedy poziom naszych endorfin sięga Everestu, poznajemy grupę wypoczywających tu, brzuchatych Meksykanów. Po krótkiej wymianie zdań, zwyczajowych: "skąd jesteście" i "jak się wam podoba Kolumbia" przyszedł czas na "chodźcie pod wodospad". I tu następuje krępująca cisza, bo chłopakom ani w głowie wyłażenie z ciepłej wody a i ja się do tego nie palę.
Ostatecznie, nie wiem jak to się stało... Ki bies, czy jaka mucha mnie użarła, dość że poszłam.

,



Przyznaję, nie było łatwo. Lodowata woda, śliskie kamienie, brrr. Po pełnym zanurzeniu było już cudnie! Że też wcześniej tego nie odkryłam! Dziękuję Wam, drodzy Meksykanie!

,



Wypoczęci, wygrzani, wygładzeni przez minerały i w doskonałych nastrojach udajemy się w końcu na autobus. Żal.
Do otoczonego górami Manizales, miasta dotkniętego w ciągu ostatnich niespełna 150 lat dwoma potężnymi trzęsieniami ziemi i jednym solidnym pożarem, i tym samym pozbawionego starego rynku z kamieniczkami, pojechaliśmy w zasadzie w jednym celu. Tym celem był rezerwat przyrody Rio Blanco. Pełni nadziei na spotkanie z niedźwiedziem okularowym, który podobno hasa po Rio Blanco jak koziołki po poznańskim rynku, i co najmniej kilkoma gatunkami ptaków, które w naturze można spotkać jedynie w Kolumbii, udajemy się bladym świtem do recepcji naszego hotelu.
- Tak, oczywiście, nie ma sprawy, zaraz poproszę o przysłanie pozwolenia na wejście do rezerwatu. Może uda się umówić przewodnika jeszcze na dziś - informuje nas przemiła recepcjonistka. Z radości wręczam jej mój złoty, błyszczący długopis z Kołobrzegu.
Przewodnika na dziś jednak nie ma. Powinien być rano. A rano... Nie ma ani recepcjonistki, ani przewodnika, ani pozwolenia. Co za rozczarowanie!



Z braku lepszych pomysłów, zmęczeni wycieraniem manizaleskich uliczek prowadzących wyłącznie pod górę, wybieramy się do dwóch innych parków. Chodzimy po lesie, pracowicie żujemy liście, podsuwane nam przez przewodnika, podziwiamy naturalnie tu rosnące, wyjątkowej urody orchidee i wyhodowane przez człowieka bonsai, zaglądamy do norek pajączków i w sumie nieźle się bawimy. Choć czujemy, że to jednak nie niedźwiedź okularowy. Może następnym razem.

, , , , ,

,

,

,

, ,

,

, ,



- Jak długo waszym zdaniem żyje koliber? - pyta nas przewodnik, którego imienia już nie pamiętam. Nie pamiętam też, jak strzelaliśmy, dość że nikt nie trafił. Na tej wycieczce nauczyłam się jednak, że: koliber, najmniejszy ptaszek świata, żyje do ośmiu lat. Może się to wydać dziwne, bo żyje bardzo intensywnie: je w zasadzie bez przerwy a skrzydełkami rusza z prędkością nawet dwustu machnięć na sekundę. Ludzkie oko nie odbiera tego nawet jako ruch, widzimy raczej mgiełkę. W ogóle nasze oko nie bardzo odbiera kolibry: jest tu, potem tam, a na zdjęciach zostają puste patyczki. Pełno mam takich fotek, patyczki, listki, kwiatek, po ptaszku ani śladu. A przecież przed chwilą tu był!
Serce kolibra potrafi uderzać nawet tysiąc razy na minutę! A jednak nie zużywa się w ciągu miesiąca. Bóg tak to urządził, że ten ptaszek, wypoczywając, zapada w letarg, a jego serce zwalnia wówczas kilkudziesięciokrotnie. Przewodnik użył określenia śmierć i zmartwychwstanie. Czy to nie genialne?!

, , , , ,

CDN.

Dodaj Komentarz